środa, 25 maja 2011

Peter Baumann - Romance 76


    Pamiętam tę płytę z czasów gdy stereofoniczne audycje w Polskim Radio należały do rzadkości. A trudno dostępne, te najlepsze nagrania z muzyką elektroniczną jak meteoryty odtwarzane były nie częściej niż raz w roku. Peter Baumann z płytą Romance ’76 zawsze zajmował jedno ze szczytowych miejsc w moich prywatnych rankingach. Poniżej napiszę dlaczego. Ten utalentowany artysta zaimponował Edgarowi Froese wyczarowywaniem dziwnych dźwięków z organ i umiejętnością tworzenia najróżniejszych efektów. Szybko okazało się że jego pomysły na programowanie sekwencerów, konstrukcje rytmiczne, melodie, akordy i brzmienia dostarczyły grupie wielu inspiracji. Być może więc później dusił się w zespole i pragnął spróbować sił na nowo zakupionym sprzęcie. Kiedy był jeszcze w zespole ukazał się jego debiutancki album Romance 76. Bicentennial Present Ta dość krótka kompozycja rozpoczynająca płytkę szybko rozgrzewa emocje. Dzieje się tak za sprawą pomysłu na specyficzne użycie instrumentów. Tylko kilka partytur: dwie ubogie, ascetyczne wręcz sekwencje rytmiczne, solo o wysokiej amplitudzie, błyskawicznie osiągające najwyższe poziomy oddziaływania i minimalna ilość dodatków. Smutna melodia o bardzo podniosłym, katedralnym charakterze w pewnym momencie tworzy klimat niecodziennej muzycznej uroczystości. Jednak wmontowany w utwór przelotny śmiech wskazuje na poczucie humoru autora - a może przypomina słuchaczowi że jest to tylko muzyka a nie celebrowana średniowieczna msza :). Słychać repryzę tematu zdublowaną pięknym stereofonicznym pogłosem, wyśrubowaną jakby świat miał się za chwilę skończyć. Sekwencje na chwilę przyspieszyły gwałtownie, aby wraz motywem przewodnim po wygraniu pesymistycznej melodii ustąpić miejsca kolejnej kompozycji. Utwór Romance jak sam tytuł sugeruje, rozpoczyna się dość pogodnie. Prosta melodia na ciekawym sekwencyjnym podkładzie, toczy dialog z drugą muzyczką niczym dwie przyjaciółki przy porannej kawie. Trochę wolniej niż w poprzedniej kompozycji słuchacz zagłębia się w niuanse. Pojawiają się elementy dekoracyjne znane z ówczesnych nagrań Tangerine Dream (teraz już wiadomo kto je tam grał). Ten pozytywny dialog trwa sześć minut podczas których ozdobniki mają coraz większy udział. W końcu bez większych fajerwerków kompozycja cichnie. Jest ona z pewnością zamierzonym relaksem przed najbardziej spektakularną na tej płycie fazą po fazie. Phase By Phase Bardzo subtelny początek najbardziej efektownego dzieła Baumanna. Słyszymy podobne dźwięki jak w Bicentennial, a napięcie - dzięki pracy gongu - podbite zostaje na maksymalny poziom ekspresji. Wyrafinowane solo wspomagane echem znów unosi się wysoko, u niejednego słuchacza testując wytrzymałość dentystycznych wypełnień ;). Autor na chwilę lituje się, kompozycja nabiera charakteru ubocznej improwizacji. Nie na długo. Trzy ostanie minuty to w najwyższym stopniu niesamowite pozytywne muzyczne szaleństwo, jakie dostarczył Baumann światu. Wszystko wraca w maksymalnym nasileniu. Monumentalne, sterylne solo unosi się wysoko, dzwony zaznaczają przełamania, a sequencery mocno się spieszą. Gdzieś w tle słychać kwilenie mew. Apogeum utworu jest jak krzyk rozpaczy. Wypełnia się wirtuozowska kadencja. Niesamowite, ile ekspresji można było kiedyś wyciągać z elektronicznych maszyn! Baumann pokazał tym utworem że w 1976 roku sam potrafił zagrać równie dobrze jak cały zespół Tangerine Dream.
   Meadow Of Infinity Part One, The Glass Bridge, Meadow Of Infinity Part Two Kolejne trzy utwory trwają łącznie trochę ponad czternaście minut. Połączone w całość tworzą ciekawą suitę: nowatorski, neoklasyczny epicki eksperyment. Działają mocniej na refleksję niż emocje. W pierwszej części Łąki bezkresu part I do barw wiolonczeli dołączają się kobiece i męskie głosy z Monachijskiej Filharmonii. Polemizują one z instrumentami perkusyjnymi niczym w jakimś starożytnym szamańskim rytuale. Napięcie jest tak odczuwalne że słychać nawet szuranie muzyków na krzesłach. Wiolonczela po chwili gra w rytm bębnów, a w tle słychać dodatki podobne do tych z koncertowych płytek Mandarynek. Spiętrzają się one w kakofonii gdzie ich nierówną walkę kończy gong, który jednocześnie otwiera szklany most niczym kolejną rundę zapasów. Część druga - Glass Bridge jest jakaś niespokojna. Przestrzeń penetrują nerwowo prowadzone różnorakie instrumenty, aż pęka to całe mnóstwo w mocnym akcencie uderzenia w klawiatury. Fantastycznie rozszerza się baza stereo. Znów słyszymy badania przestrzeni różnymi akcesoriami poprzez pojedyncze wybrzmienia, aż zostają głównie perkusja i elektroniczne, kosmiczne akcenty. W całkowitej ciszy słychać teraz tylko dwie ścieżki: głęboki bas i solo. Gdy „za plecami” odzywa się nieśmiało chórek, ciarki mogą przebiec po plecach. Z syntezatora wydobywają się różne efekty które w konsekwencji trafiają do… studni.  I tak zaczyna się trzecia część suity: Łąki bezkresu part II. Tych  pomysłów nie powstydziłby się nawet E. Froese w utworze "Epsilon". Melodia i tło wchodzą nieśmiało jak przy oddychaniu, gdy przeziębieni czujemy ból w płucach. Głośne syntezatory pływają po kanałach, tak sugestywnie że głowa mimowolnie próbuje skręcać na boki. Tęskny temat przewodni coraz śmielej sobie poczyna a za chwilę rozkręcającą się loopy. Są wraz z melodyjnym motywem coraz mocniej akcentowane i bardziej natarczywe. Znów wszystko gra w rejestrach osiąganych dla wysokoobrotowych urządzeń dentystycznych :). Potem melodia, jak żałobna rapsodia dopełnia dzieła - prawdziwa coda. Wszystko ulega wyciszeniu i przez kilka sekund słychać tylko cichnącą maszynę perkusyjną. Po przesłuchaniu całej zawartości łatwiej zrozumieć późniejsze egzystencjalne zapędy Baumanna w jego instytucie. Niezwykle ujmująca muzyka. Jedyna tak ambitna płyta tego kompozytora. Połączenie charakterystycznego brzmienia syntezatorów analogowych, technik pogłosowych, modulacji i duża przejrzystość plus atonalne eksperymenty z orkiestrą, pozostawiają niezapomniane wrażenia. Aby wychwycić wszelkie niuanse dobrze jest słuchać tego zapisu na słuchawkach. Paradoksalnie do swojej wysokiej wartości i jakości, ta płyta od dawna nie jest wznawiana na CD i bardzo trudno dostępna na kompaktowym nośniku.
    Peter Baumann po braku komercyjnego sukcesu innej ciekawej płyty Blue Room, wycofał się z życia muzycznego.






1 komentarz:

  1. Romance 76 to wyjątkowa płyta. Już sama okładka ukazująca twarz Petera, sugeruje co możemy usłyszeć i poczuć odsłuchując tą płytę. Mrok i jasność, tajemniczość i nie mając nic do ukrycia. Swoją drogą, bardzo oryginalny projekt okładki ukazujący ludzką i tą niezimeską(tajmeniczą)twarz Baumana. Pierwsza część płyty to te jaśniejsze momenty, choć już Phase by Phase nie jest już wcale taki "jasny". Trzy pierwsze utwory nawiązują stylistycznie do tego co znamy z Stratosfear oraz Sorcerer. Niebanalna melodyka, charakterystyczna dla Baumanna oraz sekwencerowe rytmy grane na świeżo orzymanym sprzęcie, zaprojektowanym specjalnie dla niego(Projeckt Elektronik sequencer). Ciekawostką jest bardzo zbliżone solo z Bicentennial Present do tego, które znamy z Invisible Limits płyty Stratosfear. Niedosytem może być tu brak wielogłosowości w prowadzeniu temnatów głównych i obocznych, tak nam znanych z tego dialogowania instrumentów w utworach TD z tamtego okresu. Mimo to Baumann ciekawie opreuje nastrojem, co szczególnie widoczne jest w środkowej części Phase by Phase(solo na Fender Rhodes piano). Trzy następne utwory połaczone w suitę to jakby rodzaj eksperymentu. Brzmi trochę jak soundtrack do filmu o tematyce s-f. Ciekawe połączenie elementów symfonicznych i churów klasycznych w Meadows of Infinity Part I z elektroniką i melotronowym churem Bridge of Glass. Meadows of Infinity Part II to utwór nie mający praktycznie odpowiedników w dorobku solowym Petera. Sam początek utworu, rozwijającego się początkowo od narastającego motywu rytmicznego, ozdobiony zwykłym akordem melotronu, rozbitym realizatorsko naprzemiennie na kanał lewy i prawy, zakończony delikatnymi muśnięciami na klawiaturze tego instrumentu, zapowiada same niesamowite rzeczy, które za chwile się wydarzą. Piękny temat melotronowy z akcentem wschodnim, zdublowany później również przez syntezator, doprowadza stopniowo do melotronowej kulminacji z unoszącą się nad tą ścianą dźwięku solówką syntezatora. Potem już tylko wyciszona repryza tematu głównego na tle wyciszającego się rytmu, który otwierał ten utwór. Zostaje tylko niedosyt, że ta płyta tak krótka (33 min.), że w późniejszych swoich dokonaniach solowych(poza wyjątkami w Transharmonic Nights)odszedł tak daleko, od tego co tak, nie tylko mnie poruszyło. I dla czego nie ma chętnych do wznowienia wydania ponownego tej płyty(dostępne na giełdzie, egzemplarze tego wydawnictwa dochodzą do ceny kilkuset złotych), gdzie znakomitym uzupełnieniem bonusowym, był by znakomity utwór Bumanna, Haunted Heights. Oficjalnie został opublikowany, tylko na składankowym, kompilacyjnym wydawnictwie Tangerine Dream 1970-1980, wydanym z okazji 10-lecia zespołu.

    OdpowiedzUsuń