Każdy meloman zna to nazwisko. Robert Fripp, lider legendarnej grupy King Crimson, jest ważną i barwną postacią w świecie muzyki rockowej. Świetny gitarzysta, realizował swoje projekty z wieloma znanymi artystami. Poświęcono temu wiele artykułów, więc ciekawych takich zestawień, odsyłam do Wikipedii, lub obszernej literatury fachowej. Nie sposób też nie wspomnieć o mnogości nieoficjalnych nagrań koncertowych, krążących wśród fanów. Rzeczywiście, Fripp skutecznie realizuje się w kontakcie na żywo ze słuchaczami, prezentując nie zawsze lekką w odbiorze, ale często piękną muzykę. Do takiej pozytywnej emanacji jego talentu, należy zaliczyć niewątpliwie amerykański koncert z 2005 roku wydany na płycie "Love Cannot Bear". Kolejna edycja z serii krajobrazowych, wyjątkowo ciepła propozycja. Pierwsze czterdzieści minut zapisu, to seria syntezatorowych padów, gęstych i jednolitych w budowie fraz. Muzyka wywołuje różne skojarzenia, unosząc słuchacza w jemu tylko znane rejony wyobraźni... Relaksacja przetykana solówkami o barwie fortepianu, pełna niedopowiedzeń i subtelności. Można mieć wrażenie zawieszenia w czasie i przestrzeni. Po tej czysto elektronicznej propozycji, Robert wyciąga gitarę i poziom emocji ulega podwyższeniu. To co ujmowało fanów King Crimson, wraca w kolejnej transformacji. Tego po prostu należy posłuchać. Prawdopodobnie Robert Fripp po to się urodził, aby cieszyć grą na swojej gitarze tysiące ludzi. Kolejnym przyjemnym akcentem jest wprowadzenie do zestawu wydobywanych dźwięków, przekształcanego przez elektronikę ludzkiego głosu. O ile to możliwe, jest jeszcze przyjemniej. Po tych humanistycznych akcentach, końcowe ornamenty to ponownie smutna, przejmująca muzyka elektroniczna. Nostalgia wylega z każdej nutki, zostawiając słuchacza w przyjemnym zasłuchaniu.. Balsam dla duszy, nic dodać, nic ująć. Polecam!
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą King Crimson. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą King Crimson. Pokaż wszystkie posty
czwartek, 27 lutego 2014
czwartek, 29 listopada 2012
U.K. - U.K.
Są płyty, dzięki którym muzykę rockową można uznać za sztukę, coś niebanalnego, frapującego i magnetycznie wręcz pociągającego ku sobie. Mam na myśli nagrania zespołu United Kingdom zarejestrowane na pierwszym albumie supergrupy. Te określenie pasuje do zespołu jak najbardziej, bo przecież John Wetton i Bill Bruford pokazali wcześniej swoje umiejętności w legendarnym King Crimson, gitarzysta Allan Holdsworth grał między innymi w w Soft Machine i Gong, a Eddie Jobson zasilał Curved Air, Jethro Tull i Roxy Music. To niekoniecznie musiało się udać, a jednak! Efekty połączenia się ich sił na płycie "U.K" przeszły oczekiwania wielu fanów. Mi, zainteresowanemu głównie muzyką elektroniczną, w pierwszej kolejności spodobała się suita o dość mrocznym tytule "In The Dead Of Night" Wymyślona przez Eddiego i Johna, jest prawdziwym majstersztykiem. Przemyślana i wyrafinowana, jednocześnie pełna pasji i ognia. Zaskakiwała dziwnymi zwrotami rytmicznymi i niesamowitą jednością wszystkich muzyków. Ani jednej zbędnej nuty! Doskonałe budowanie napięcia.Wspaniałe uzupełnianie się w szczegółach, praca basu i perkusji, zasługują na najwyższe uznanie. Syntezatory Jobsona robią nie tylko piękne tło, ale świetnie współgrają w wielu pasażach. Siedem lat później Eddie swoją wrażliwość udowodnił ponownie na docenionej przez melomanów "Theme Of Secrets". Kolejne utwory z tej płyty mają inaczej rozłożone emocje. Są chyba trudniejsze w odbiorze i zawierają więcej synkopowanych łamańców i jazzowych inklinacji. Ale spokojnie dadzą się polubić. Między innymi przez magnetyzujący wokal Wettona. Klimat debiutanckiej płyty "U.K." porównać można z najlepszymi fragmentami dokonań zespołu Roberta Frippa. Po ponad 30 latach ciągle robi ona dobre wrażenie. Szkoda tylko że następne płyty U.K. nie były już tak jednolite.
środa, 28 listopada 2012
King Crimson - The Power To Believe
Supergrupa King Crimson i jej charyzmatyczny lider Robert Fripp wywarli na ambitną muzykę rockową podobny wpływ, jak w swoim czasie zespół Johna Lennona na pop. Dlatego komentatorzy dokonań KC nie zawsze są obiektywni, bo recenzowana muzyka w naturalny sposób zabarwia ich emocje. I to dobrze, że tak się dzieje. Opisywanie "na sucho", bez włożenia w recenzję uczuć, może być praktyczne przy układaniu instrukcji obsługi np. kosiarki (a i tu niektórzy by dyskutowali), ale nie przy obcowaniu z tak intensywnie działającym na emocje materiałem muzycznym. Nie będę szczegółowo opisywał historii zespołu, bo tego jest dużo na stronach fanowskich, więc wyważanie otwartych drzwi nie ma sensu. Jako zagorzały sympatyk produktów spod znaku Karmazynowego Króla wspomnę głównie o moich odczuciach. Po serii pięknych płyt z lat 70. i kilkuletniej przerwie, zespół nagrywa trochę inną muzykę. Pewnym jej ukoronowaniem okazała się "The Power To Believe" (2003). Trzeba było się z nią oswoić, i z perspektywy czasu dochodzę do wniosku, że dalsze drążenie pomysłów ze starych płyt nie miało racji bytu. Zresztą KC to symbol wiecznych poszukiwań formy. Dla Roberta Frippa spotkanie Adriana Belewa było chyba najlepszym, co mogło mu się przydarzyć w latach 80. I pewnie na odwrót. Chociaż z utworów znikły miękkie ozdobniki typu solo na flecie, a pojawiły się ostre gitarowe riffy, to muzyka nie straciła swojej intensywności i mocy. Mimo obecnej w niej drapieżności, dalej spina ją rozum i logika. Rozbudowana wizja, realizowana czasami z subtelnością maszyn budowlanych nie odstrasza. To kolejny świat jaki udało się wykreować Frippowi i jego przyjaciołom. Rzeczywistość oparta na gdzieniegdzie dosadnych doznaniach. Mimo wszystko i ta forma dostarcza wysokiej jakości wzruszeń. Stare chwyty z powracającym kilkakrotnie głównym motywem i sugestywny głos Belewa chyba tylko słonia pozostawiłyby obojętnym. Ekspresja i cudowne "męczenie" dźwięków, niejednemu przypomni marudzącą, ale kochaną żonę - bez której nie można się obejść. Taka jest muzyka z "The Power To Believe" - bezkompromisowa i wielka zarazem. Nakręcająca do życia i walki o lepsze jutro. Dla malkontentów polecam odgrzewanie starszych placków.
niedziela, 27 maja 2012
King Crimson – Lizard
Pewnie bym nigdy nie zainteresował się płytą King Crimson – Lizard, gdybym jej nie słuchał u któregoś ze znajomych. Ta wydana w 1970 roku płyta, właściwie nie miała szans mi się spodobać, ze względu na dużą ilość wstawek instrumentów, kojarzonych wtedy przeze mnie z ciężko strawnym jazzem. Ale później zrozumiałem dlaczego szybko mnie wciągnęła i przez wiele lat fascynowała. Stało się dzięki geniuszowi lidera King Crimson. Robert Fripp tworząc zawartość tego krążka, okazał się prawdziwym mistrzem w łączeniu muzycznych stylów, nadając im nową jakość i ciekawą formę. Recenzenci z lat 80. wspominali, że wyciskał on z muzyków wszystkie ich żywotne soki, zmuszając do dania z siebie tego, co mieli najlepsze. Możliwe, że tak było, bo zawartość "Lizard" to w istocie tygiel nurtów i wymieszanych ze sobą w słusznych proporcjach różnych form. Wyrafinowanych skrajności, gwałtownych zmian tematu, popisów Roberta na melotronie, a zarazem łagodnych partii fletu Mela Collinsa. Agresywnych dialogów instrumentów dętych po kanałach i Bóg wie czego jeszcze. Napisano już o tym wiele. Regularnie wracam do jej zawartości, jako do klasyki dobrej muzyki.
Subskrybuj:
Posty (Atom)