Pewnie bym nigdy nie zainteresował się płytą King Crimson – Lizard, gdybym jej nie słuchał u któregoś ze znajomych. Ta wydana w 1970 roku płyta, właściwie nie miała szans mi się spodobać, ze względu na dużą ilość wstawek instrumentów, kojarzonych wtedy przeze mnie z ciężko strawnym jazzem. Ale później zrozumiałem dlaczego szybko mnie wciągnęła i przez wiele lat fascynowała. Stało się dzięki geniuszowi lidera King Crimson. Robert Fripp tworząc zawartość tego krążka, okazał się prawdziwym mistrzem w łączeniu muzycznych stylów, nadając im nową jakość i ciekawą formę. Recenzenci z lat 80. wspominali, że wyciskał on z muzyków wszystkie ich żywotne soki, zmuszając do dania z siebie tego, co mieli najlepsze. Możliwe, że tak było, bo zawartość "Lizard" to w istocie tygiel nurtów i wymieszanych ze sobą w słusznych proporcjach różnych form. Wyrafinowanych skrajności, gwałtownych zmian tematu, popisów Roberta na melotronie, a zarazem łagodnych partii fletu Mela Collinsa. Agresywnych dialogów instrumentów dętych po kanałach i Bóg wie czego jeszcze. Napisano już o tym wiele. Regularnie wracam do jej zawartości, jako do klasyki dobrej muzyki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz