Muzyce programowej, elektronicznej, często towarzyszy ambitna artystyczna wizja. Kompozytor, niczym pisarz z dużą fantazją, stwarza swój świat złożony z unikalnej kombinacji dźwięków. I często słuchacz, podobnie jak czytelnik fascynującej książki, daje się w niego bez reszty wciągnąć. Poddaje się nastrojom chwili układanych z zestawu różnorodnych barw, które pociągają swoją zmienną urodą, niczym szkiełka w kalejdoskopie. Czasami nie dzieje się to od razu, mieszanka osobliwych akustycznych zdarzeń jest wyzwaniem dla uszu. Ale po jakimś czasie dochodzi do sprzężenia i ... stało się! Muzyka okazuje się być idealnie rozumiana przez odbiorcę, a głęboka satysfakcja płynąca z tego faktu czyni melomana szczęśliwym. Taki proces może czekać nabywców płyty Rona Bootsa "Wind in the Trees". Ten album wydany w 2000 roku, to część większego boxu, gdzie na sześciu krążkach Ron odrestaurował swoje starsze nagrania z lat 80. Zabieg ten, autor opisuje na swojej stronie internetowej jako pracochłonny i kosztowny. Wymagało to bowiem od niego nagrania niektórych utworów na nowo, odkupienia starszych syntezatorów i mozolnych studyjnych zabiegów w trosce o zachowanie oryginalnego brzmienia i klimatu archiwalnych nagrań. Według mnie był to znakomity pomysł. Udało się Bootsowi nie tylko utrwalić pewien okres swojej twórczości, ale przede wszystkim nadać jej atrakcyjny kształt. Płyty "Wind in the Trees" słucha się z prawdziwą przyjemnością. Tym bardziej, że nie jest to jakaś szczególna awangarda, tylko po prostu zmyślnie zagrana mainstreamowa elektronika. Mi szczególnie przypadła do gustu lekkość z jaką Boots kreuje poszczególne przyrodnicze tematy. Towarzysząca mu niewątpliwie wena twórcza powoduje, że ta muzyka opisująca zimowy chłód, czy letni wietrzyk, jest nie tylko wyrazista w emocjach, atrakcyjna stereofonicznie, ale i bogata kolorystycznie. Ma w sobie rys szlachetnego indywidualizmu, przyjemne, umiejętnie dawkowane sekwencje i... pogodę ducha, która dodaje do życia niezbędną szczyptę optymizmu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz