Płyta Edgara Froese - Stuntman z 1979 roku, to dla mnie ostatnia ambitna solowa płyta lidera Tangerine Dream. Jest też esencją pięknego brzmienia, które później stało się dla tego twórczego do tej pory kompozytora pułapką niemożności. Bowiem pastelowe barwy jakie zachwycają na wszystkich utworach ze "Stuntmana", odpowiednio wyważone i będące niewątpliwym atutem tego wydawnictwa, stopniowo zdominowały jego kolejne albumy aż po dzień dzisiejszy. Ale zamiast zastanawiać się nad artystycznym regresem Edgara, warto skupić uwagę nad tą zachwycającą muzyką. Froese tym razem chowa swój lwi pazur odważnego eksperymentatora. Generuje za to przyjemny, łatwo przyswajalny strumień dźwięków, które wywołują w odbiorcy bardzo ciepłe emocje. Fascynacje wyspami wulkanicznymi, amerykańskimi krajobrazami, czy pustynnymi obrazami, zainspirowały autora do stworzenia wyjątkowej muzycznej aury. Wtapiając się w kolejne utwory, można mieć wrażenie pewnego odrealnienia, przeniesienia w świat sennych marzeń. Ta muzyka idealnie nadaje się jako ilustracja filmu dokumentalnego chwalącego uroki naszej planety. Poszczególne ścieżki to jakby kolejne obrazy z najciekawszych jej miejsc. Słuchacz może stać się na chwilę badaczem starożytnych kultur i zgłębiać pradawne, nieodkryte tajemnice ziemskiego globu. Ciekawe, że oprócz pianina, wszystkie inne dźwięki pochodzą wyłącznie z elektronicznych instrumentów. Być może dlatego płyta charakteryzuje się takim dość specyficznym brzmieniem? Był to w owym czasie progres i coś nowego w dorobku niemieckiego kompozytora. Jego malarskie pasje z czasów studiów, przyjaźń z Salwadore Dali, znalazły swoje idealne spełnienie w krótkich impresjach z płyty "Stuntman" i pozyskały mu nowych fanów. Do takiej muzyki chętnie się wraca.
poniedziałek, 14 maja 2012
Edgar Froese - Stuntman
Płyta Edgara Froese - Stuntman z 1979 roku, to dla mnie ostatnia ambitna solowa płyta lidera Tangerine Dream. Jest też esencją pięknego brzmienia, które później stało się dla tego twórczego do tej pory kompozytora pułapką niemożności. Bowiem pastelowe barwy jakie zachwycają na wszystkich utworach ze "Stuntmana", odpowiednio wyważone i będące niewątpliwym atutem tego wydawnictwa, stopniowo zdominowały jego kolejne albumy aż po dzień dzisiejszy. Ale zamiast zastanawiać się nad artystycznym regresem Edgara, warto skupić uwagę nad tą zachwycającą muzyką. Froese tym razem chowa swój lwi pazur odważnego eksperymentatora. Generuje za to przyjemny, łatwo przyswajalny strumień dźwięków, które wywołują w odbiorcy bardzo ciepłe emocje. Fascynacje wyspami wulkanicznymi, amerykańskimi krajobrazami, czy pustynnymi obrazami, zainspirowały autora do stworzenia wyjątkowej muzycznej aury. Wtapiając się w kolejne utwory, można mieć wrażenie pewnego odrealnienia, przeniesienia w świat sennych marzeń. Ta muzyka idealnie nadaje się jako ilustracja filmu dokumentalnego chwalącego uroki naszej planety. Poszczególne ścieżki to jakby kolejne obrazy z najciekawszych jej miejsc. Słuchacz może stać się na chwilę badaczem starożytnych kultur i zgłębiać pradawne, nieodkryte tajemnice ziemskiego globu. Ciekawe, że oprócz pianina, wszystkie inne dźwięki pochodzą wyłącznie z elektronicznych instrumentów. Być może dlatego płyta charakteryzuje się takim dość specyficznym brzmieniem? Był to w owym czasie progres i coś nowego w dorobku niemieckiego kompozytora. Jego malarskie pasje z czasów studiów, przyjaźń z Salwadore Dali, znalazły swoje idealne spełnienie w krótkich impresjach z płyty "Stuntman" i pozyskały mu nowych fanów. Do takiej muzyki chętnie się wraca.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz