wtorek, 1 maja 2012

Tangerine Dream - Poland (The Warsaw Concert)


 Jeżeli do jakiegoś fragmentu muzyki elektronicznej można przypasować słowo "kultowa", to płyta Tangerine Dream - Poland  faktycznie taką się okazała. Oryginalnie zawiera trochę ponad 80 minut doskonałej muzyki zagranej podczas pamiętnego koncertu na Torwarze 10 grudnia 1983 roku. Wydany pod koniec 1984 roku w formie podwójnego winylowego albumu projekt Poland, szybko okazał się bestsellerem zespołu chętnie słuchanym na całym świecie. Te suche encyklopedyczne dane nie oddają jednak nawet w małym stopniu emocjonalnego charakteru tej muzyki i wydarzeń towarzyszących jej prezentacji. A ten aspekt historii wydaje mi najbardziej frapujący. Zanim grupa doprowadziła widownię do stanu wewnętrznego wrzenia, swoistej euforii na powierzchni lodowiska, przez wiele lat podsycała apetyt polskich fanów wydając co rok intrygujące tytuły. Mimo modyfikacji personalnych zespołu, zmiennej charakterystyki tworzonej muzyki i rozbudowywania instrumentarium, hasło "Tangerine Dream" wzbudzało dużo ciepłych uczuć. Być może zadziałało to w obie strony, Edgar Froese od la dostawał z Polski obrazy malowane przez fanów jego muzyki. I co ciekawe, od 1979 roku twórczość Edgara Froese jest bardziej pastelowa, oniryczna i rozmarzona. Pierwsze dynamiczne dźwięki tytułowej suity "Poland" co prawda nie sugerują takiej metamorfozy, ale według mnie to po prostu zabieg czysto psychologiczny, handlowy. Edgar wiedział że audytorium potrzebuje również soczystej energii, barw poruszających i podniecających. Dlatego po mocno skróconej, ale ocalałej dla potomnych zapowiedzi Jerzego Kordowicza, grupa podbija serca słuchaczy mocnym akcentem. Dźwięki fruwające w powietrzu niczym sztylety owijają się wokół kilku rytmicznych programów. Bardzo wyraźna przestrzeń zbudowana na ich bazie, pozwala cieszyć uszy różnymi akustycznymi niuansami. Teraz, po wielu latach te brzmienia wydawać się mogą lekko plastikowe, ale wtedy powalały świeżością. A i obecnie nie pozostawiają słuchacza obojętnym  Po jedenastu minutach takiej erupcji zespól rozważnie zmienia styl na bardziej refleksyjny. Stworzony nastrój pełen tajemnicy, niczym religijne misterium, sugeruje wyczekiwanie na rozwiązanie sekretu. I tu zachwyca gra w stylu który nazwę na użytek własny - westernowego romantyzmu. Delikatne, jak z porannej mgły, wydobywa się pełna spokojnego optymizmu melodia, która rozwinie się niczym bolero w przemyślną  perkusyjno-sekwencyjną "orgię" dla uszu. Wciąga i  unosi ona uczestników koncertu na wyższy poziom estetycznych doznań. Kolejny utwór "Tangent" jest naturalną konsekwencją poprzedniego ciągu wydarzeń. Prosta fraza którą śmiało można by zanucić pod nosem, jest po prostu organicznie trafiona. Później (o ile czytelnik lubi takie szczegółowe opisy), Tangerine Dream wodzi fanów po jakimś tajemniczym lesie, lub czymś innym - w zależności od wyobraźni i percepcji odbiorcy. Te trochę mroczne, lodowe barwy kontrolowane są przez wyrazistą pętlę kilku dźwięków, aby w końcu przejść w komercyjny, ale dość sympatyczny "Polski Dance". Łatwo skojarzyć go można z kompozycją "Choronzon" z płyty "Exit". Pierwszą winylową płytę na stronie B kończy "Rare Bird" - również utwór energiczny, lżejszy gatunkowo i bazujący na dość wyrazistych doznaniach. Drugi czarny krążek także dostarcza wielu wzruszających przeżyć. "Barbakane" ma wyrafinowany początek i odnoszę wrażenie że to jest solowy projekt Edgara wykonany zespołowo. Słychać sporo nawiązań do autorskich, malarskich albumów Froesego, a nawet co jest niezbyt częste u T.D. - wyraźne akcenty orientalne. Czas refleksji i zadumy płynie przy tej muzyce stanowczo zbyt szybko. Po dziewięciu minutach takiej medytacji, tercet ożywia publiczność przebojem wydanym również na singlu "Warsaw in the Sun". Ciekawe kontrasty: słodkie melodie na tle cyfrowych bębnów i kilku sekwencji - monumentalne i pompatyczne. To tylko Edgar potrafi tak wpleść poszczególne elementy w popowy charakter muzyki. Kończący projekt "Horizon" to również perełka pośród innych nagrań zespołu z tamtego okresu. Mistrzowskie kreślenie klimatu, poczucie głębi i uczestnictwa w wydarzeniu niebanalnym. Zachwyca umiarkowane, precyzyjne wykorzystanie środków wyrazu i wszechogarniającej melancholii. Chciałoby się zatrzymać czas w miejscu i rozkoszować się tymi dźwiękami bez końca. Po kilkunastu minutach muzycy decydują się jednak zakończyć performance mocniejszym akcentem i do głosu dochodzą już mniej subtelne dźwięki. Arpeggia i lekko psychodeliczne ostinata, wspierane przez cyfrowe efekty perkusyjne, prowadzą nieubłaganie do okraszonego oklaskami końca projektu. Uff... Słuchanie tej muzyki było pięknym przeżyciem. Zespół mimo iż nagrał później kilka ciekawych płyt, już chyba nigdy nie wspiął tak wysoko w realizacji swoich zamierzeń. Nawet jeśli nagrania poprawiane były później przez Chrisa Franke w studio, dosłownie powalają swoim rozmachem i finezją. Przy tej muzyce życie dopiero nabiera kolorów!


5 komentarzy:

  1. moim zdaniem to taka typowa płyta TD z tamtych lat, nic odkrywczego,nagrana ku pokrzepieniu serc Polaków...Stratosfear to jak dla mnie największe osiągnięcie grupy-album intrygujący,poszerzający horyzonty i niedoceniany

    OdpowiedzUsuń
  2. Stratosfera jest faktycznie niedoceniana, choć trochę przykrótka...

    OdpowiedzUsuń
  3. Co do samego koncertu... istotne jest pewnie że można go było obejrzeć nie tylko wysłuchać... To zwiększa emocje, zmniejsza obiektywizm.

    OdpowiedzUsuń
  4. Dla jednych kobieta ma urok jako 19 latka, inni wolą 30ki, a inni 40ki ;)

    OdpowiedzUsuń
  5. Każdy z nas ma inne gusta i dobrze bo świat byłby nudny , my,się ze Stratosfear to niezwykły album , który ma w sobie to coś ponadczasowego, ale jeśli kolega Erydian pisze że to nic odkrywczego to mam wrażenie ,że pięknie się różnimy :))

    OdpowiedzUsuń