Gdy na rynku muzycznym w 1979 roku ukazała się płyta Mike Oldfielda "Platinum", uznani rodzimi krytycy wspominali o kryzysie rocka i samego Mike'a. Ale przyznam, że nie bardzo się tym przejmowałem, bo słuchając tej muzyki czułem tylko radość. Mając 15 lat odkrywałem takie wspaniałe, emocjonalne płyty i nie w głowie mi było szukać u muzyka słabości. Więc może ta subiektywna ocena 10 na 10, jaką do dziś wystawiam "Platynie", ma swoje korzenie w bezkrytycznym postrzeganiu młodego człowieka? A może po prostu tym krytykom tak się zdawało? Nie podejrzewali, co się będzie działo złego z muzyką 30 lat później. Płyta "Platinum" zaczyna się bardzo ciekawą tytułową suitą koncepcyjną, która choć faktycznie zawiera w sobie zapożyczony motyw P. Glassa, to jest po prostu genialnie złożona w całość! To nie jest oczywiście tylko zasługa samego Mike'a. Miał do dyspozycji grupę oddanych przyjaciół, muzyków (najbardziej znany jest chyba Pierre Moerlin - drums, vibraphone) którzy pomogli stworzyć mu unikalne, klarowne, rockowe brzmienie. Właśnie ten smaczek powoduje, że muzyka z tego albumu jest tak żywotna i wartościowa. Właściwie całe 20 minut to są różne solówki umiejętnie przerzucane z instrumentu na instrument, najczęściej poprzez zmianę różnie brzmiących gitar. Przypomina to trochę regularne dorzucanie paliwa do pieca który wybucha w końcowym, ekstatycznym momencie trwania utworu. Jest to tak przemyślnie skonstruowane, że podoba mi się nawet sekcja dęta, której zazwyczaj nie trawię, czy jakieś śmieszne dziwolągi słowne wydobywane z ust uczestników sesji. Jeszcze parę lat temu słuchanie tego zapisu było tak ekscytujące, że skończyło ono się upadkiem kolumny w sklepie, w którym wówczas pracowałem. Dostała ona po prostu "nóg" od mocnych basów z Part 2 (skoro grało tam trzech basistów...) i spadła ze swojego miejsca nad drzwiami. Dobrze że nie było wtedy żadnych klientów :). Mam te kolumny po dziś dzień i jedna, z naprawianym od upadku rogiem, przypomina mi tę zabawną historię. Ech... Słuchałem suity "Platinum" dziesiątki razy, zawsze z wielkim wzruszeniem i zawsze za głośno. Myślę, że wielu fanów mnie zrozumie. Szczególnie lubię powtarzać Part 4 wykończoną orgiastyczną, nieziemską grą gitary i pięknym chórem. Często się zastanawiam, czy nie jest to jedno z najpiękniejszych doznań jakie mi się w życiu trafiło. Część drugą analogowego czarnego krążka zaczyna "Woodhenge", aspirująca do naprawdę ambitnej muzyki. Nawet jak Mike'a, który lubił odkrywać nowe brzmienia, to dość awangardowy, akustyczny kawałek z pięknymi fragmentami vibraphonu i marimby. Później jest urocza piosenka "Sally" (w późniejszych wydaniach zmieniono tytuł na "Into Wonderland"), utrzymana w klimacie lat 30. XX wieku, znów zawiera te dziwaczne akompaniujące wokalizy z omawianej suity i kończy się sympatycznie "szczytując" w górę, aby przejść w quasi koncertowy "Punkadiddle". I tu emocje szybko sięgają zenitu, pozostawiając słuchacza w pozytywnym oszołomieniu. W porównaniu do tych wzruszeń, końcowa piosenka "I Got Rhythm" George Gershwina może wydawać się anemiczna. Ale po tylu uniesieniach, jest to idealne zakończenie... Słuchałem potem paru wersji koncertowych "Platinum", jednak żadna tak naprawdę nie spodobała mi się równie mocno, jak oryginał. Czego nie mogę powiedzieć o udanych wersjach koncertowych Ommadawn. Ale o tym może innym razem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz