niedziela, 27 listopada 2011

George S. Clinton – Mortal Kombat - Original Motion Picture Score


    Filmy kręcone na podstawie gier czy komiksów rzadko kiedy niosą ze sobą głębsze treści. Nikt tym się zbytnio nie przejmuje, bo nie tego się po nich oczekuje. Mortal Kombat jest takim typowym produktem dla oczu. Ale nie do końca. Nie wart byłby mojego czasu, gdyby nie kilka szczegółów go wyróżniających. Od czasów "Wejścia Smoka" i filmów z J.C. van Damme nie widziałem tak sugestywnie nakręconych scen walki. Choć nie jestem zwolennikiem przemocy, nawet na ekranie, nie mogę odmówić autorom zdjęć solidnego rzemiosła. Wschodnie sztuki walki są właściwie główną treścią tej nieskomplikowanej historii a towarzyszy im bardzo mroczna muzyka. George Clinton, autor ponad 50 soundtracków, idealnie wpasował się w klimat baśniowej opowieści. Oprócz dyrygowania orkiestrą gra na syntezatorach. W sesji wzięło udział między innymi 2 perkusistów, bębniarz, gitarzysta. Materiał dodatkowo obrabiali specjaliści od efektów dźwiękowych. Ilustracja zgrabnie podkreśla istotne wątki filmu. Czy to licznych pojedynków czy też nielicznych fragmentów refleksyjnych. Bardzo krótkie, nerwowe, dynamiczne utwory będące mieszanką ostrych rockowych gitar i egzotycznych bębnów robią odpowiednie wrażenie. Muzyka mająca podkreślać emocje sprawia wrażenie jakby sama podlegała napięciom chwili i ciśnieniu wydarzeń (choć wiadomo że to niemożliwe), była nie tylko sposobem opisu oglądanych wydarzeń, ale integralną częścią ekranowej rzeczywistości. Film widziany po raz pierwszy może być trochę przerażający. Aktorzy grający główne role są bardzo sugestywni. Zarówno zdeterminowani źli i dobrzy przywódcy (demoniczny Tagawa i zdystansowany Lambert ) jak i piękne kobiety (urocza Bridgette Wilson i zjawiskowa Talisa Soto). Mamy też przed oczami ciekawe lokacje i masę nieźle jak na 1995r zrobionych efektów specjalnych. Film oglądany po raz pierwszy może być lekko przerażający. W tej wersji płytowej nie umieszczono nagrań innych zespołów które można usłyszeć w tle filmu, ale niewielka to strata bo muzyka Clintona broni się sama.
    Obraz okrutny, choć całe szczęście nakręcony z dystansem, dzięki swojej dźwiękowej oprawie zyskuje na wyrazistości.


piątek, 25 listopada 2011

Krzysztof Radomski, Krzysztof Skrobowski - Echoes


     Wyznacznikiem wartości i popularności danej muzyki nie są poświęcone godziny na jej tworzenie, ani profity z niej płynące - jeżeli w ogóle można o tym mówić w przypadku mało popularnej wśród mas muzyki elektronicznej. Czasami spotkanie przyjaciół i spontaniczne wspólne granie może obfitować nadspodziewanie dobrym efektem końcowym, nawet jeśli takowy nie był brany pod uwagę. Właśnie coś takiego miało miejsce podczas sesji: Krzysztof Radomski & Krzysztof Skrobowski zarejestrowanej w 2005r. Wystarczyło dobrze się rozumieć, poczuć klimat i wydobyć z siebie pewne zasoby inwencji, aby godzina grania zaowocowała stworzeniem atrakcyjnie brzmiącej muzyki, którą później nazwali "Echoes". Oczywiście obaj muzycy nie próbowali przełamywać barier i ustanawiać nowego muzycznego kanonu, doszukiwanie się braków warsztatowych byłoby więc nie na miejscu. Swobodne improwizowanie i budowanie klimatu kosmicznej kontemplacji w stylu Manuela Göttschinga może i powinno się podobać większości fanów tego sposobu wyrażania emocji. Sugestywne pasaże modulowanych dźwięków, którym towarzyszy stonowana gra na gitarze dostarczają pozytywnych wrażeń. Podczas miłego plumkania umysł wypoczywa, a czas relaksu szybko mija. Pozostaje wrażenie przebywania w dobrej atmosferze złożonej z barw i kolaży dźwięków zdecydowanie terapeutycznych.
   Muzykę można pobrać z tej strony: http://www.epsilonpages.net/index.php?menu=7



Cliff Martinez – Solaris: Original Motion Picture Score


   Jaki jest przepis na dobrą muzykę filmową? Nie wiem. Ale bardziej istotne jako słuchaczowi, wydaje mi się po prostu taką znaleźć. I cieszyć się nią przez długie jesienno-zimowe wieczory. Oprawa dźwiękowa do filmu "Solaris" z 2002r. wyróżnia się spośród innych tego produkcji na plus. Przede wszystkim ma swój klimat. Cliff Martinez przy pomocy subtelnych środków wyrazu sprawia, że przez cały czas trwania muzyki wisi w powietrzu specyficzna atmosfera. Jest ona przesycona niepokojem, pełna tajemnic i niedopowiedzeń. Taka jak treść somnambulicznego filmu Stevena Soderbergha. Obrazom oglądanym z ekranu towarzyszy więc muzyka znakomicie je uzupełniająca. Jest ona właściwie integralną częścią filmu (bez niej obraz by wiele stracił), znakomicie egzystując również poza nim. Choć na okładce płyty wymieniono kilkadziesiąt nazwisk solistów grających na tradycyjnych instrumentach będących na wyposażeniu orkiestry, nie jest ta orkiestra zniewalającym składnikiem całości. To właśnie czyni ten soundtrack wyjątkowym i atrakcyjnym. Zamiast pochodów tradycyjnie rozumianej amerykańskiej symfoniki, tak popularnej w nijakich i bezbarwnych muzycznych podkładach stosowanych w setkach filmów, mamy do czynienia z eteryczną muzyką, którą można (o ile komuś to potrzebne) zaklasyfikować jako ciepły ambient. Miękki i wyrafinowany. Muzyczne tworzywo inteligentnie przeobrażone przez wrażliwego artystę zostanie w pamięci na dłużej szukającym w muzyce głębi i smaczków.
   Popularność tych nagrań doprowadziła nawet do nieoficjalnego wydania płyty w Rosji.





czwartek, 24 listopada 2011

Dawid Gillner Omnibrain - Omnibrain


    W maju 2011r młody polski muzyk Dawid Gillner publikuje na Jamendo projekt pt. "Omnibrain". Dostępna tam muzyka jest plonem fascynacji Dawida klasyczną elektroniką sekwencyjną, zwaną też niekiedy Szkołą Berlińską. Zawartość pięciu utworów mocno przypomina najbardziej spektakularne fragmenty niemieckich pionierów energicznych loopów z połowy lat 70. ubiegłego stulecia. Kompozycje te w założeniu autora miały być celowo monotonne i trochę hipnotyczne. I tak właśnie jest. Ta programowa powtarzalność ma wprowadzać słuchacza w pewien rodzaj pozytywnego transu, a zakręcone arpeggia dostarczyć sprawdzonych, dobrze odbieranych emocji. Nie wiem na ile niewielkie urozmaicenie treści utworów jest zamierzone, a na ile ma ukryć brak ewentualnych umiejętności, co byłoby naturalne u początkującego kompozytora. Faktem jest że tego typu granie jest od lat powielanym kanonem, rodzajem łącznika co najmniej dwóch pokoleń entuzjastów syntezatorów. Nie da się też ukryć że kręcenie przełącznikami oscylatora, gałkami zmiany częstotliwości i regulacja poszczególnych filtrów może fascynować przez wiele miesięcy i inspirować do dalszych eksperymentów. To wszystko słychać w tej muzyce, nie do końca oryginalnej, ale jednak intrygującej na tyle, aby skupić na sobie uwagę melomanów. Dawid Gillner deklarował poważniejsze eksperymenty i badania ambitniejszych obszarów muzycznego spektrum. Niestety niespodziewana śmierć muzyka zakończyła spekulacje co do dalszego jego rozwoju.
           Zostały utwory dostępne w Internecie http://www.jamendo.com/en/artist/Omnibrain, które dają się lubić i będą go przypominać.





poniedziałek, 21 listopada 2011

Krzysztof Radomski - Nadchodzi era nieograniczonego streamingu

Krzysztof Radomski - kompozytor z Kowar, fascynujący się wieloma odmianami muzyki elektronicznej. Autor kilku płyt z przystępną elektroniką jak i bardziej ambitną formą dźwiękowego wyrazu.

1) Twoja strona internetowa ma ciekawy tytuł: "Epsilon Pages". Skąd taki pomysł?

K.R.:To nawiązanie do tytułu mojego pierwszego albumu wydanego jako Protonic Storm. Z racji tego, że wówczas wydawało mi się, że zajmować się będę tylko muzyką spacesynth, tak zostało.

2) Zaczynałeś od grania muzyki trance, goa, space. To dość dynamiczne i optymistyczne formy. Odnoszę wrażenie że dobrze Ci się je grało. Po kilku latach decydujesz się realizować bardziej ambitne projekty. Jak do tego doszło?

K.R.: Nieprzebrane są zasoby Internetu... a nieograniczony dostęp do treści nawet niezbyt legalnych (a w zasadzie wcale) ma też swoje plusy - pozwala na nasiąknięcie klimatami, o których istnieniu do dziś bym nie wiedział, gdybym dostępu do tego źródła nie miał. Dziś już nie ściągam muzyki z internetu, ale miałem swój okres szaleństwa. Kolekcjonowanie absurdalnych ilości mp3 odchodzi do lamusa - nadchodzi era nieograniczonego streamingu. Dobrze, że wytwórnie zdały sobie sprawę, że nie wygrają z P2P, ale już wracam do tematu. Myślę, że wpływ na to miała też pewnego rodzaju euforia spowodowana "sukcesem" (zabawnie to teraz dla mnie brzmi) w postaci własnego, fizycznego albumu wydanego przez prawdziwy label. Człowiek myśli, że jest niepowstrzymany, gdy dać mu wiarę w siebie, zaczyna szukać nowych wyzwań dla swoich umiejętności, a szuka póki nie dotrze do granic swojego talentu. Tak było ze mną - gdy spacesynth trochę mnie znużył, gdy okazał się niewystarczającym wyzwaniem, a równocześnie odkryłem rejony muzyki elektronicznej daleko wykraczające poza muzykę melodyjną, zadziałało to na mnie jak płachta na byka. Przełomem była płyta "Substrata" Biosphere'a - pamiętam, że przy pierwszym odsłuchu, gdy te klimaty były dla mnie zupełnie obce, pomyślałem "Co to niby ma być? Gdzie jest beat?" i mp3 poszło w kąt twardego dysku. Jakiś czas później niezidentyfikowana melodia zaczęła mnie dręczyć i kołatać po głowie; wiedziałem , że gdzieś mam album, z którego ona pochodzi, i po jakiś czasie grzebania w końcu odnalazłem - to była "Poa Alpina". Tym razem przesłuchałem cały album w niewymówionym olśnieniu, a całe moje pojęcie na temat muzyki uległo momentalnemu przedefiniowaniu. No i się zaczęło - najpierw rzuciłem się na gatunek ambient jak pies na świeżą kość. Potem zacząłem grzebać w muzyce eksperymentalnej, rozpocząłem też poszukiwania źródeł muzyki elektronicznej, aż dotarłem do muzyki konkretnej. To był okres, w którym szukałem muzyki skrajnie obcej, im bardziej nie pasującej do tego, co zwykły człowiek nazywa "muzyką", tym lepiej. Ocierałem się o muzykę algorytmiczną, elektroakustykę, noise, izolacjonizm, dziwadła pokroju Aube, Zbigniewa Karkowskiego, Daniela Menche, Schloss Tegal, eksperymenty Williama Basinskiego, sterylności absolutne Carstena Nicolaia czy Ryoji Ikedy. Po jakimś czasie podjąłem też próby tworzenia własnych kompozycji z niestrawnych dźwięków; na początku szło to kiepsko, ale z czasem utwory nabierały sensu na tyle, że można było z nich sklecić album. W ten sposób powstała pierwsza płyta "Fonolabe".

3) Między dwoma płytami które łączy słowo: "Fonolabe" penetrującymi rożne zakątki muzyki ambient, eksperymentalnej, wydajesz z przyjacielem Krzysztofem Skrobowskim bardzo urokliwą trzy częściową suitę - "Echoes". Już jakiś czas temu zwrócono mi na nią uwagę, mówiąc że to jest dobra muzyka. Opowiedz więc trochę szerzej o tym popularnym wśród internetowych słuchaczy zapisie.

K.R.: Popularnym? Chciałbym mieć podstawy wierzyć, iż to nie jest to jedynie kurtuazja.

4) Popularności w naszym kraju raczej nie warto mierzyć ilością otrzymanego finansowego wsparcia za pobrany plik. Napisałem że ta muzyka jest popularna, bo okazało się że gdy pokazywałem link do Echoes, moim znajomym, większość kolegów mówiła: tak, pobrałem już te nagrania - to dobra płyta.

K.R.: Nie byłem tego świadom. Oczywiście miło się tego dowiedzieć. Cóż tu opowiadać - spotkaliśmy się z Krzysztofem Skrobowskim (wówczas pracowaliśmy w tym samym miejscu) na wieczornym spotkaniu w celu wspólnego pobrzdąkania, bez planów, by cokolwiek poważnego nagrywać. Po zakończeniu okazało się, że można to (oczywiście po dodatkowej obróbce) zsumować w jedną koherentną całość. Gdybym miał się wcześniej przygotować do takiej zabawy z planem nagrania albumu, zaprogramowałbym odpowiednie barwy dla sekwencji, dobrałbym inne brzmienia perkusyjne, ale naprawdę - wszystko powstawało na poczekaniu, więc wrzucałem brzmienia, które akurat były pod ręką. W wyniku wyszło to mniej ciekawie, niż mogłoby, ale cóż - taka natura improwizacji. No, nie do końca wszystko powstało na poczekaniu - warstwa świergoczących efektów dźwiękowych została dodana później, w czasie obróbki, w celu wzbogacenia całości o bardziej kosmiczny klimat. Zauważywszy, że album się "przyjął", nawet planowaliśmy ponowne spotkanie w celu nagrania "Echoes II", ale jakoś nigdy do niego nie doszło. Nie wiem jednak, czy cokolwiek by z tego wyszło - celowa intencja mogłaby zniszczyć szczerość tak powstałego materiału.

5) Pośród różnych źródeł inspiracji wymieniasz obok siebie Lustmord, Karlheinza Stockhausena i... Koto. Dość skrajne klimaty. Czy to stara miłość, czy po prostu słuchasz wielu rzeczy nie ograniczając się do jednego nurtu?


K.R.: "Masterpieces" Koto to była pierwsza kaseta z muzyką elektroniczną, z jaką się zetknąłem - było to w okolicach roku 1988. Zawsze byłem introwertycznym dzieciakiem o skłonnościach do alienacji, nie potrafiącym znaleźć wspólnego języka z rówieśnikami. Zawsze fascynowała mnie matematyka i programowanie. Wydaje mi się, że ludzie uważali, że ze mną jest coś nie tak. Dlatego właśnie coś tak kosmicznego jak Koto totalnie mnie zachwyciło, wiedziałem wówczas, że to jest MOJA muzyka, która pozwala oderwać się od tej rzeczywistości szarych ludzi, fascynujących się miałkimi brazylijskimi serialami i nudną piłką nożną. Koto to był klimat, z którym się identyfikowałem. A że zawsze miałem jako-takie zdolności plastyczne, lubiłem zamykać się w swoim świecie i rysować grafiki sci-fi. Koto i Laserdance idealnie się z tym uzupełniały. Po latach odkryłem, że ówczesny spacesynth był jedynie instrumentalną wersją italo-disco, ba - niektóre melodie były żywcem zerżnięte z niektórych hitów italo, czego długo nie mogłem zaakceptować. Później przestałem na to zwracać uwagę, ponieważ nie zamierzałem porzucać sentymentu do tej muzyki, a wiadomo jaką siłę ma sentyment. Do dziś lubię ten gatunek, tym bardziej, że współcześni twórcy spacesynth potrafią być zdecydowanie bardziej ambitni niż pionierzy. A co do słuchania - fakt, słucham bardzo różnych rzeczy, byleby były elektroniczne i nie posiadały nacisku na wokal. Czy to melodyjne, czy nie, czy ma dynamiczny rytm i perkusję, czy snuje się menel po dworcu PKP - łyknę wszystko. Czasem mam ochotę na Oöphoi, czasem na Cosmosisa, czasem na Klausa Schulze, a czasem na Noisię. W każdym gatunku są rodzynki, które są jak dla mnie wybitne i mógłbym ich słuchać na prawie na okrągło.

6) Często zmieniasz instrumenty? Czy Alesis Ion ze swoją polifonią, oscylatorami, filtrami LFO jest dalej dobrym narzędziem do kreowania Twojej muzyki czy masz inne, swoje przemyślenia na temat instrumentów?

K.R.: Nigdy bym nie kupił syntezatora sprzętowego. Alesis Ion jest prezentem od społeczności spacesynth.net, za który jestem im bardzo wdzięczny, ale jedynie potwierdza moje przekonanie o nieadekwatności sprzętowych syntezatorów w moim "studiu". Trochę utylizuję jego syntezę w muzyce, choć głównie używam jako klawiatury sterującej, ale generalnie trzymam się software'owych synthów, bo to po prostu moja bajka. A właściwie jednego - leciwego Z3ta+, mojego syntha z wyboru - mogę na nim zrobić wszystko co potrzebuję. A co do nowszych generacji wirtualnych syntezatorów, to od dawna nie śledzę zmian na tym polu - znudziło mi się to. Wszystkie te "rewolucyjne" VSTi to w kółko jedno i to samo, tyle, że zwiększana jest precyzja syntezy i dodawane są funkcje, których nikt nie potrzebuje. Możliwości każdego z nich są na tyle olbrzymie, że dalsze ich zwiększanie jest celowe albo dla masochistów, którzy zamiast się skupiać na muzyce, tracą czas na grzebanie w nowych funkcjach hamując swoją kreatywność, albo dla pokolenia digital-natives o zdolnościach mózgochłonnych będących poza moim zasięgiem. Nie mamy pojęcia, co nas czeka... ale znów odbiegam od tematu.



7) Spacesynth.net, to rzeczywiście ciekawa społeczność,  a  instrumentarium to temat rzeka, z którego zrobilibyśmy pewnie drugi wywiad. Ja się zastanawiam co by nagrali herosi elektronicznego rocka gdyby mieli w 1976 roku instrumenty i możliwości obróbki komputerowej dźwięku z 2011 roku. Tamten potencjał i ciekawość a dzisiejsze możliwości. No ale może to bezsensowne rozmyślania....

K.R.: Z drugiej strony ograniczenia stanowią wyzwanie. Kiedy mój ojciec kupił mi PC-ta w 1997, zaczynałem na SoundForge'u (oczywiście pirackim), mimo że to tylko edytor dźwięku, nie posiadający nic z sekwensera. Mozolnie pitchowałem sample, wklejałem je do pustego pliku opierając się o markery, i w ten sposób układałem melodie, linie perkusyjne, smyczki, itd. a następnie tak utworzone patterny miksowałem ze sobą. Nie znałem wtedy niczego lepszego. Ale to niewyobrażalne dziś dla mnie ograniczenie mnie ukształtowało. Robiłem wtedy więcej muzyki niż kiedykolwiek później, gdy już pracowałem na DAWie.
Podejrzewam, że gdyby dać mistrzom z lat 70'tych dzisiejszy sprzęt, poczuliby się nieswojo, przytłoczeni ilością wiedzy, jaką musieliby opanować, aby w ogóle ugryźć ten sprzęt. Brakowałoby im tego stopnia przejściowego pozwalającego strawić nową technologię, jak dawały pierwsze analogi o konstrukcji prostej choć żmudnej w użytkowaniu. To jak z komputerami - pierwsze komputery były prymitywne i obsługiwało się je według prostych zasad, za pomocą bardzo niewielu poleceń, ale w sposób bardzo żmudny, a pierwszymi programistami byli naukowcy o większych niż przeciętna zdolnościach intelektualnych. Dziś programistów mamy na pęczki, nie tylko dlatego, że programowanie jest bardziej dostępne, ale też dlatego, że zdolności do pochłaniania wiedzy dzisiejszych dwudziesto- i trzydziestolatków są znacznie większe niż pięćdziesięcio-, sześćdziesięciolatków. Ilość wiedzy generowanej przez rodzaj ludzki rośnie wykładniczo, i ktoś ją musi opanować. Osobiście nie jestem w stanie sobie wyobrazić, co będą w stanie robić dzisiejsze kilkulatki za dwadzieścia, trzydzieści lat, ale obawiam się, że ówczesne narzędzia kompozycyjne będą dla mnie nie do opanowania.

8) Twoje wczesne nagrania synthpopowe znalazły się na różnych składankach, wziąłeś też udział w projekcie CES vol. VI, Tribute to Depeche Mode. Kiedyś wspierał Cię Jukke Lundqvist. Dalej korzystasz z umiejętności Krzysztofa Skrobowskiego. Wnioskuję że nie kreujesz się na samotnego, samowystarczalnego solistę, ale raczej chętnie kooperujesz z bliskimi Ci muzykami?

K.R.: Tu leży mój problem. Osiągnąłem granicę moich możliwości, robiłem już chyba każdy gatunek muzyki, jaki mnie pociągał, w związku z czym nie mam pola manewru na nowe wyzwania. Brak wyzwań powoduje znużenie, dlatego od dłuższego czasu moja produktywność spadła do około jednego, dwóch utworów rocznie. Marzę o tym, by wejść w koalicję z jakimś utalentowanym kompozytorem i w ten sposób obudzić w sobie poszukiwacza, który kiedyś mnie prowadził. Jukke Lundqvist to geniusz jak dla mnie, posiada niezwykłą wrażliwość jakże istotna dla gatunku spacesynth - umiejętność tworzenia melodii prostych, lecz potężnych w swej bezpośredniości, porażających i emocjonalnych - po prostu pięknych. Nikt na tej scenie nie może mu dorównać pod tym względem. Odkryliśmy w sobie niezwykłą kompatybilność kompozycyjną, stąd taka ilość wspólnych projektów. Mimo to współkomponowanie zdalne to nie jest to - szybkość sprzężenia zwrotnego ma w takich przypadkach znaczenie kluczowe. Ale gdy się nie ma jak się lubi... dlatego na kolejnym albumie Protonic Storm znajdzie się więcej utworów powstałych w kooperacji z tym niezwykle utalentowanym kompozytorem. Z Krzysztofem Skrobowskim dosyć dawno się nie widziałem (przeprowadził się), ale nie mogę na sto procent powiedzieć, że nigdy ze sobą nie zagramy.

9) Wiadomo że nagracie już inną muzykę, inna dojrzałość, wiedza i doświadczenie, ale skoro macie podobną wrażliwość, pomysł waszego spotkania uważam za znakomity. W notatce o sobie wspominasz że lubisz literaturę fantasy i SF. To ciekawe jak często elektroniczna muzyka i fantastyka dobrze ze sobą harmonizują i uzupełniają. Co z tej literatury szczególnie zapadło Ci w pamięć?

K.R.: Ach, Sci-Fi lubię, odkąd sięgam pamięcią. Moje ulubione książki to "Hyperion" i "Upadek Hyperiona" Dana Simmonsa, "Miasto i gwiazdy" Arthura C. Clarka oraz "Pierścień" Larry'ego Nivena. Generalnie tzw. space-opera. Ale spoza tego podgatunku zachwycony byłem też "Diamentowym Wiekiem" Neila Stephensona, czy fenomenalnym "Ślepowidzeniem" Petera Wattsa - ta ostatnia naprawdę wykręca mózg na lewą stronę - jedna z tych książek, która umysłom analitycznym tak daje do myślenia, że trudno się skupić na fabule.

Fantasy czytuję znacznie mniej. Wstyd się przyznać, ale nie przeczytałem nawet "Władcy Pierścieni"... może kiedyś to nadrobię, ale chwilowo mam szereg lektur (SF) w kolejce. Wolę kupować książki niż muzykę. W końcu z ekonomicznego punktu widzenia jest to inwestycja dużo bardziej uzasadniona.

10) Nie przejmuj się ja też jej nie przeczytałem całej, utknąłem gdzieś w połowie trylogii. Za to pochłonąłem właściwie wszystkie książki P. K. Dicka.. Czytałeś jego Ubika?

K.R.: Ubik jest właśnie w kolejce! Nie mogłem się powstrzymać, gdy niedawno wyszło jego wznowienie. Ale oczywiście czytałem inne powieści Dicka. Specyficzne i niełatwe.

11) Miałeś już okazję koncertować u siebie w Kowarach lub gdzieś dalej?


K.R.: Nigdy nie koncertowałem. Nie potrafię nawet grać na klawiszach, choć chciałbym się kiedyś nauczyć, brakuje mi jednak zapału i chyba też trochę warunków do nauki. Ale raz wystąpiłem - wydarzyło się to na imprezie z cyklu Moondalla, utrzymanej w klimatach goa i psytrance (swojego czasu największej tego typu w Polsce) - ale mój występ ograniczył się przedstawienia z płyt CD swojej twórczości, choć nie tylko transowej.

12) Nad czym teraz pracujesz, czy stawiasz sobie wyraźne muzyczne cele, czy zdajesz się na intuicję?

K.R.: Staram się ukończyć trzeci album Protonic Storma, ale z powodów opisanych powyżej, idzie mi to jak krew z nosa. Potem będzie można umrzeć.

- Potem nagrasz wiele nowych płyt, bo okaże się że paru geniuszy znów pchnęło rozumienie muzyki na nowe tory i stali się inspiracją dla innych muzyków w dalszych ich poszukiwaniach.  I tym optymistycznym akcentem dziękuję za wywiad.


K.R.: Życzyłbym sobie tego. Ale jak będzie, to zobaczymy.
Link do strony Krzysztofa: http://www.epsilonpages.net/ 

niedziela, 20 listopada 2011

Kevin Bassinson – Cyborg - Original Soundtrack



    Muzyka filmowa  jest materiałem użytkowym podległym ekranowej treści. Jako taka jest ona zazwyczaj ograniczona nie tylko wyobraźnią i inwencją autora, ale przede wszystkim charakterem oglądanych obrazów. Służebna rola dźwiękowej oprawy skutkuje więc często tworzeniem milionów godzin nijakiej, bezbarwnej i szablonowej muzyki. Artyści zarzynają niemiłosiernie te same orkiestrowe wzorce myśląc że to się na pewno spodoba widzom. Dlatego raczej nie przepadam za muzyką filmową. Czasami jednak twórcom udaje im się choć trochę wyjść poza schemat i na rynku pojawia się muzyka z charakterem. Takie właśnie swoiste piętno rozpoznawalności słychać w dziele z 1989r  "Cyborg - Original Soundtrack"  którego autorem jest Kevin Bassinson. Film nie jest z gatunku tych co dostają Oskary, więc krytycy szybko zaklasyfikowali go do produktów klasy B przynoszących zyski w wypożyczalniach wideo. Nie będę z tym polemizował, skoro scenariusz napisano w jeden weekend a  film nakręcono w 24 dni. A jednak, choć postapokaliptyczne kino może razić co bardziej wybrednych koneserów (mi się podoba), nie jest to powodem do skreślania towarzyszącej jej muzyki. Ta autorstwa Kevina jest nie tylko rozpoznawalna, ale nagrana ze szczególnym nerwem i wyczuciem chwili. Idealnie pasuje do scen w których walczą bohaterowie o gitarowych imionach (reżyser Albert Pyun wykazał się tu niezłym dowcipem), zmagań Rickenbackera (Jean-Claude Van Damme) na krzyżu, czy jego retrospektywnych refleksji. Słychać nie raz charakterystyczne cięcia niedokończonych melodii i wznoszenie ich na wyższe interwały, melodyczne dysonanse ale i motywy tradycyjnie tkliwe. Ta doprowadzona do perfekcji dźwiękowa opisowość cierpiącego na przemoc świata jest kawałkiem całkiem przyzwoitego muzycznego warsztatu.
    Dzięki temu film jak i muzyka pozostaną w pamięci zarówno miłośnikom kina akcji jak i słuchaczom elektronicznej muzyki. 




piątek, 18 listopada 2011

Ennio Morricone – Original Score: Mission To Mars


    Podobno fantastyka starzeje się najszybciej. Być może tak się dzieje w wielu przypadkach, ale ten obraz z 2000r - Mission To Mars - jest szlachetnym wyjątkiem od tej reguły. Według mnie film Briana De Palmy swój urok i fakt że zostaje doceniona i pamiętana przez fanów zawdzięcza między innymi doskonale skomponowanej i dopasowanej muzyce Ennio Morricone. Sugestywną grę aktorów (dla mnie najlepsza rola Gary Sinise'a w jego dorobku) każdy grymas twarzy, gest czy ruch, po mistrzowsku podkreśla odpowiednio dobrany akord. Słychać zwiewne motywy, delikatne sekwencje elektronicznych przebiegów i solowe partie klasycznych instrumentów. Miłośnikom syntezatorów polecam chociażby ciekawe efekty w utworze "And Afterwards?", oraz długo brzmiące organowe frazy w "Towards the unknown". Autor muzyki z wyczuciem wszystkie je dawkuje kiedy trzeba potęgując efekty widoczne na ekranie. Często tak się dzieje, że w jednej kompozycji słychać całą gamę uczuć: od porażającej grozy do euforii. Dużo na tej płycie jest momentów sentymentalnych i melodii zdecydowanie romantycznych. Ale w żadnym wypadku muzyka nie ociera się o kicz. Drobne smaczki i akustyczne subtelności towarzyszą zarówno scenom radości jak i śmierci bliskich. Obejrzyj sobie drogi czytelniku fragment w której Connie Nielsen traci ukochanego granego przez Tima Robbinsa bez podkładu dźwiękowego. Scena ta traci dużo ze swojej mocy oddziaływania gdy nie słychać akompaniamentu Morricone. I tak jest w całym filmie. Absolutne mistrzostwo słyszalne jest w retrospektywnym finale filmu, gdzie przed oczami bohatera przebiega całe jego dotychczasowe życie. Optymizm jaki bije z tej muzyki pomieszany z głęboką refleksją tworzy niepowtarzalną mieszankę. I choć scena w której obcy pokazuje bohaterom ewolucyjny rozwój życia na Ziemi jest dla mnie nie do przyjęcia, nie przeszkadza mi rozkoszować się bogactwem barw z muzycznej palety Ennio.
     Ta muzyka zapada głęboko do serca i pozostaje tam już na zawsze. Gdy jej słucham, dociera do mnie fakt że właśnie dlatego między innymi warto żyć -  aby poznawać tak mocno przenikającą duszę sztukę, jaką jest także muzyka do tego filmu.




środa, 16 listopada 2011

Konrad Kucz - Kolaboracje dają twórczego kopa


Konrad Kucz - artysta grafik oraz instrumentalista i kompozytor specjalizujący się w muzyce elektronicznej. Tworzy muzykę rozrywkową, poważną oraz filmową.
 
  1) Od lat jesteś znany jako autor spokojnych nagrań w klimacie ambient, swobodnie poruszasz się w stylistyce tradycyjnej Szkoły Berlińskiej, nie boisz się też współpracy z innymi muzykami, wokalistkami (Futro, Kozak, Kulka, Steczkowska, Kożuchowska). Czym  tłumaczysz tę artystyczną różnorodność?

K.K: Zawężanie horyzontów poprzez skupianie się na jednej artystycznej dziedzinie nie jest dla mnie twórcze. Paradoksalnie jest to też mój problem ponieważ nie potrafię się samookreślić stylistycznie, choć podobno jestem rozpoznawalny. W dzisiejszych czasach jest to o tyle niedobre że środowiskowo jestem niczyj. A to powoduje że nie jestem zapraszany personalnie na festiwale, przeglądy, sam muszę o to zabiegać. Medialnie postrzegany jestem jako FUTRO, NOVIKA, KULKA. Jest jeszcze jeden aspekt, nigdy nie sądziłem że muzyka stanie się moim zawodem wykonywanym, żyję z produkcji muzycznych. Nie ukrywam że się w tym odnalazłem, i to wbrew losowym ograniczeniom. Poznałem wielu ciekawych i zdolnych ludzi. Kontakt z nimi bywa niezmiernie inspirujący. Właśnie dlatego wzorem dla mnie zawsze pozostaną muzyczne kolaboracje Briana Eno.


Wyobraźmy sobie że masz dobry pomysł, ale jakoś czujesz że własna realizacja nie satysfakcjonuje Cię do końca. Jest jakiś niedosyt, niezadowolenie. Wtedy kontakt z twórczą osobowością powoduje że ten dobry pomysł zaczyna nabierać blasku, potrafi się rozbudować, zmienić. Tak było przy wspólnej pracy z Bogdanem Kondrackim i Gabą Kulką. Takie kolaboracje dają też dystans do tego co robię sam. Słucham uważnie opinii innych.

  2) Pamiętam Twój występ z Remote Spaces sprzed wielu lat, to było bardzo ciekawe przeżycie słuchanie tych nagrań. Czy można usłyszeć Cię teraz gdzieś na żywo?

K.K: Jak wspomniałem, z chwilą kiedy zniknęły festiwale typu ZEF jako wykonawca muzyki elektronicznej nie koncertuję. Powodów jest wiele. Z pewnością klasyka elektroniczna przestała mnie interesować. Myślę że w tym zakresie powiedziałem chyba wszystko. Takim zwieńczeniem mojej epoki el-muzyki jest Generatorowa płyta. Otóż kilka lat temu nabyłem ARP'a ODYSSEY'a na którym nagrałem RAILROAD PATH'S. Wszystkie sekwencje realizowałem na tym instrumencie. Jak słucham płyt Klausa Schulze to odnajduję jego brzmienia. Okazuje się że nie trzeba mieć od razu BIG MOOGa żeby osiągnąć piękne sekwencerowe "mięsa". Twierdzę jednak że ten instrument jak i wiele innych analogowych, stworzony jest do takiego właśnie grania. Nie odnajduję już jego estetyki w moich obecnych preferencjach artystycznych.

 3) Twoje płyty mają dobre recenzje na Zachodzie. Jak doszło do tego że można kupić Twoją muzykę w Anglii?

K.K: Doprawdy? Nic o tym nie wiem. Choć jedną recenzję czytałem, a dotyczyła RAILROADS PATHS.

 4) Z jakich nagrań jesteś najbardziej dumny?

K.K: Oczywiście że z ostatnich jeszcze nie wydanych. Pytasz zapewne o te związane z elektroniką? Myślę że przez te dwadzieścia kilka lat z kilku płyt jestem z pewnością zadowolony. Bardzo lubię BABIE LATO, WRZOSOWISKA i TATRA. Niestety, te wszystkie pierwsze produkcje bardzo źle brzmią technicznie. Wówczas gdybym miał taki sprzęt jak teraz i determinację żeby wszystko robić porządnie i profesjonalnie, może udałoby się tą muzykę jakoś wypromować za granicą. Choć może się mylę, i nie są to na tyle dobre propozycje, trudno mi dziś o dystans. Myślę że Ziemkowa LITANIA zamknęła definitywnie pewną medytacyjną estetykę którą uprawiałem przez ubiegłe dekady.

  5) W Internecie w kliku miejscach można przeczytać taką Twoją wypowiedź "Staram się promować w Polsce muzykę minimal ambient", dalej to robisz? Możesz podzielić się swoimi odczuciami co do tego typu muzyki?

K.K: To jest wypowiedź sprzed 20 lat. Wówczas niewielu u nas grało w tym stylu. Wydawało mi się że skoro ja robię coś z pogranicza tego stylu to ją promuję. Pamiętam takie wydawnictwo dwu kasetowe Konikiewicza "Muzyka Nowej Przestrzeni". To był czysty ambient zrealizowany zdaje się tylko na jednym syntezatorze. Świetna rzecz. Szkoda że kompletnie zapomniana. Dzisiaj technologia daje wszystko "na tacy". Te tzw. gotowce, brzmienia, sample, wszystko dziś można kupić na CD. Resztę wystarczy skleić w komputerze. To musiało zabić tę muzykę. Oczywiście w tej skrajnej opinii jestem niesprawiedliwy, bo jednak co jakiś czas słyszę fajne produkcje ambient. Ale to są skromne wyjątki. Ta muzyka stała się schematyczna stylistycznie, estetycznie i ideowo.

 6) Często dajesz wyraz swojemu upodobaniu do starych analogowych syntezatorów. Obecnie coraz częściej muzycy korzystają z wirtualnych symulatorów i klasycznej klawiatury. Co Ty o tym myślisz?

K.K: Stare analogi zawsze miały niepowtarzalny dźwięk. Brzmiały miękko i ludzko. Dziś zbytnio postrzega się te zagadnienia dźwięku optyką komputera. Pozwólmy dźwiękom analogowym pozostać analogowymi. Te wirtualne odpowiedniki brzmią wg. mnie fatalnie, twardo, plastikowo, stają się parodią syntezatorów analogowych. Natomiast zdecydowanie stałem się zwolennikiem całej koncepcji wirtualnej w komputerze. Praca w moim ulubionym programie LOGIC z jego bankiem brzmień cyfrowych daje komfort technologiczny - żadnych kabelków, przełączników itp. Zgrywanie, miksowanie praktycznie stało się bezstratne. Ostatnio absolutnie zafascynowany jestem programem EAST/WEST. Jakość akustycznych brzmień orkiestry symfonicznej i chóru (także efekty wokalne) jest prawie nie odróżnienia. Jestem w tej chwili na etapie realizowania się w świecie brzmień akustycznych. W sumie grupa POPOL VUH poza pierwszą płytą w ogóle nie używała syntezatorów, a mimo to zespół ten jest wynoszony słusznie na piedestał przez miłośników muzyki elektronicznej. Tak więc to chyba naturalna kolei rzeczy, że po 20 latach kręcenia gałami mam ochotę na coś kompletnie innego.

  7) Kolejny cytat: "Muzyka grupy Nemesis i jej członka Konrada Kucza została wykorzystana w przedstawieniu teatralnym Teatru Academia".  Skomponowałeś również muzykę do reklam, czołówek ale też filmów dokumentalnych: "Bezprizorni", "Aripol". To przypadek że Twoja muzyka "pasuje" do tematyki społecznej, czy po prostu dobrze rozumiesz  zagadnienie?

K.K: To przypadek. To prace zlecone, co nie znaczy że traktuje je inaczej. Te formy są bardzo trudne, ponieważ wolność artysty jest nieco zawężona o sugestie zamawiającego któremu trzeba bezwzględnie się podporządkować.

  8) Na Twojej stronie internetowej można obejrzeć ponad dwadzieścia prac graficznych. Nie zdziwiła mnie ich tematyka tylko dosyć mroczny ton. Czy to wyraz artystycznych niepokojów? Co chcesz przez przez nie powiedzieć?

K.K: Moja konserwatywna natura odbiera współczesny świat jako pełen realnych zagrożeń, a sztuka zawsze ilustrowała stan duchowy artysty.


  9) Właściwie to jesteś już weteranem polskiej muzyki elektronicznej, czy zgodzisz się ze mną że widać pewne ożywienie w małym do tej pory środowisku?



K.K: No właśnie. Zacząłem to dostrzegać że już się robię stary ramol. Może dlatego tak rozglądam się stylistycznie żeby nie zostać zaszufladkowany jako klasyk, co czasem ma złe konotacje. A ożywienie środowiskowe to optymistyczny sygnał. Młodzi robią niesamowite rzeczy, może nie zawsze oryginalne, ale produkcyjnie rewelacyjne.


 10) Nad czym teraz pracujesz, jakie masz plany na najbliższe miesiące?


K.K.: Te wspomniane kolaboracje dają takiego twórczego kopa. Płyta KUCZ/KULKA zaowocowała masą nowych i ciekawych kontaktów z muzykami.

1. W marcu Requiem Records wydaje mi taki dziwny eksperyment na zwielokrotnioną perkusję i wiolonczelistę. To będzie połączenie muzyki współczesnej z hałaśliwym rockiem progresywnym i industrialem.

2. Jeszcze w grudniu powinna pojawić się nowa płyta NEMEZIS. To z kolei podobny pomysł ale zrealizowany dosłownie. Dokonaliśmy swego rodzaju adaptacji fragmentów muzyki Pawła Mykietyna (gwiazda muzyki współczesnej) z brzmieniami industrialnej elektroniki. Projekt już wzbudza ogromne zainteresowanie. 2 grudnia gramy ten materiał w Gdańsku na festiwalu C3 w kościele św. Jana, a w marcu w Poznaniu. Pod koniec przyszłego roku prawdopodobnie pojedziemy do Nowego Yorku na Dni Kultury Polskiej.

3. 4 grudnia zapraszam do Wrocławia na FESTIWAL AMBIENTALNY. Zagram 40 minutową suitę z zastosowaniem wspomnianego programu orkiestry symfonicznej i wiolonczelistę Mateusza Kwiatkowskiego. Zadowoleni powinni być miłośnicy muzyki współczesnej, Messiaena i Arvo Parta.

4. Na przyszły rok EMI POLSKA wydaje projekt KUCZ/KLAKE. Występuję tu głównie jako producent piosenek Bartka Ujazdowskiego "Klake'a" a także jako współkompozytor. Polecam tą pozycję miłośnikom chilloutu i ambientu, relaksujących spokojnych piosenek na elektronikę i wirtualny kwartet smyczkowy.

5. W niedalekiej przyszłości mam nadzieje ukończyć dawno już rozpoczęty projekt z KAROLINĄ KOZAK.  Tak więc dzieje się niezmiernie dużo.

 Dziękuję za odpowiedzi.


poniedziałek, 14 listopada 2011

John Carpenter - Halloween: The Best Of John Carpenter



    Amerykanin John Carpenter wyreżyserował około dwudziestu filmów, głównie horrorów i obrazów z gatunku science-fiction.
O ile te pierwsze prócz remake'u The Thing z 1982r. nie są warte mojego czasu, to do jego fantastycznych produkcji czuję do dziś pewną dozę sentymentu. Jest tam pokazana ciekawa wersja alternatywnej przyszłości (Escape from New York), wizyta obcych na naszej planecie (Starman, They Live), a wizualnym odczuciom przy konsumpcji filmu towarzyszy ciekawa oprawa dźwiękowa. Reżyser komponujący muzykę do swoich filmów nie jest zapewne wyjątkiem, ale sam ten fakt potwierdza talent i wszechstronność autora. Tym bardziej sprawa jest godna uwagi że Carpenter często gra rozrywkową muzykę elektroniczną w jej sterylnej postaci. Zazwyczaj uboga instrumentalnie, z wyraźnie zaznaczonym głównym motywem i akompaniamentem robi dobre wrażenie. Ta ascetyczność tworzywa działa na korzyść emocji które powstają podczas projekcji filmu. Schludne, zdyscyplinowane solówki towarzyszące działaniom bohaterów akcji zapadają w pamięć. Zmyślnie ułożona składanka spięta niczym klamrą motywami z Assault On Precinct 13 słucha się znakomicie. Nawet melodie z horrorów, gatunku którego programowo nie szanuję, brzmią tu ciekawie. Krótkie kompozycje zanim na dobre się rozwiną już się kończą, więc nie ma mowy o znużeniu. A gdy muzyka wybrzmiewa dłużej, też jest tego warta. Przykładem jest motyw z filmu Gwiezdny przybysz pełen ornamentów, nasycony bogactwem barw - jeden z moich ulubionych. Trudno też zapomnieć tematy końcowe z filmów "Ucieczka z Nowego Jorku" czy "Coś". Ciekawe że Ennio Morricone jako oficjalny autor tej akurat muzyki utrzymał podobną, Carpenterowską stylistykę. Jak nic - spotkali się w studio, a John niewymieniany w czołówce, jest współautorem dźwiękowego projektu. Wracając do głównego tematu, muzyczna oprawa wymienionych filmów stała się integralną częścią wizji tego reżysera. Zawsze uważałem że muzyka do filmów o przyszłości powinna być nagrywana na syntezatorach.
    John Carpenter jest jednym z nielicznych reżyserów który trafił tu w mój gust. Pośród masy mdłych orkiestracji, podobnych jedna do drugiej, dokonania Johna Carpentera dalej brzmią świeżo i atrakcyjnie. Choć dość proste w konstrukcji - mają swój styl i klasę.






sobota, 12 listopada 2011

Klaus Schulze - Big Japan European Version



    Czego należy się spodziewać po tym bardzo ładnie wydanym koncercie? The Crystal Returns 38:03 Po krótkim intro, z nie tak mrocznych czeluści wypływają motywy jakie pamiętamy ze starej płyty Mirage.  Wyraźnie jest to słyszalne, ale zagrane w trochę inny, elegancki sposób, więc nie jest to tylko kopia starej płyty. W tle znanej sekwencji, brzmi trochę nieśmiały falowy pomruk. Schulze wygrywa to wdzięcznie i stylowo. Mamy ciepłe, stojące frazy łagodnie i długo wybrzmiewające. Smutna melodia zaczyna snuć swą opowieść w charakterystyczny dla Klausa melancholijny sposób… Po tym długim, trwającym około ośmiu minut intro wchodzi lekki rytm, ciekawie rozłożony w stereo, a szybko go doganiająca basowa sekwencja wypełnia uszy swoistym „mięsem”.  Mistrz robi to w intrygujący, nie nachalny sposób, zintegrowane tło co jakiś czas wybija się do pierwszego planu. Niby nic nowego, ale ma to dużo uroku. Co jakiś czas rytm się nasila, wiodące motywy melodyczne zostają ciągle w tyle i tylko współpracują z pulsującym, oddolnym sekwencerem. Nie jak to kiedyś bywało z zakręconymi solówkami np. na Body Love II gdzie były dość intensywne i Klaus się w nich spełniał. Tu tak nie jest. Schulze jest ostatnimi laty dużo bardziej subtelny w dobieraniu środków wyrazu (być może w wyniku spotkania Lisy Gerrard?). Powstaje przez to chwilami wrażenie jakby muzyk bał się zmącić taki przyjemy klimat czymś ostrzejszym. Po następnych ośmiu minutach, aby wariacje rytmiczne nie były zbyt nachalne znów słyszymy delikatne, rozmarzone motywy… Ostatnie sześć minut tej długiej suity to powrót galopującego po kanałach dialogu perkusji z pętlą niskich częstotliwości i jakże by inaczej - mocno modulowanego solo które choć stylizowane na improwizację jest dość dobrze kontrolowane w harmonii z resztą instrumentów. Suita kończy się dość gwałtownie, krótkim ozdobnikiem w stylu nagrań z lat osiemdziesiątych. Sequencers Are Beautiful 39:00 Wstęp to imitacja dźwięków z dużej fabryki gdzie maszyny uporczywie powtarzają cykle produkcyjne (Terminator szuka Kyle'a). W końcu po dojściu do wyższych partii i podniesieniu napięcia ustępują trochę prymitywnemu rytmowi z wplątanym samplem ludzkiego głosu mówiącego regularnie coś w rodzaju: czik-e,  czik-e, albo jakoś podobnie. Po dziesięciu minutach Klaus na szczęście zmienia nastrój, usłyszeć można pompatyczne przełamania i do uszu dociera jakby rapsod: rozważania w tonie podniosłym, smutnym i trochę żałobnym. Muzyka ożywia się na trzynaście minut przed końcem, gdzie powracają te same elementy: samplowane czik-e i taka sama „niezgrabna”  perkusja z otaczającym ją basso continuo. Kompozycję kończą pełne dysonansów poszukiwania podobne w niektórych miejscach do fragmentów z „Dziękuję Poland” zakończone oklaskami. 2 CD La Joyeuse Apocalypse 46:35 Zaczęta grubą kreską kompozycja w której monumentalizm gra pierwsze skrzypce. Dodatki, trochę efekciarstwa po kanałach i wchodzi podobna perkusja plus sample głosu ludzkiego identyczne jak w "Sequencers Are Beautiful". Ważniejsze wydają się jednak inne dźwięki, te będące jakby na drugim planie. Przypominają mi one pewne fragmenty z płyty którą w swoim czasie bardzo często słuchałem: „Dig it”.  Gra perkusji staje się głośniejsza, również inne instrumenty słychać wyraźniej. Później jednak znów zejdą na dalszy plan i za jakiś czas wrócą z większa dynamiką. Publiczność klaszcze a Klaus z zadowoleniem mówi parę słów bodajże o pięknie sekwencji w elektronicznej muzyce. W tym momencie bardziej liczyła się chyba wizualna strona koncertu :).
     Na jednym z fragmentów filmu widać moment gdy maestro odchodzi od klawiatur które dalej grają zaprogramowane procesy... Nareszcie rytm zanika w połowie utworu, trochę eksperymentów (na gitarze?) szumów i stojących fal. Po raz pierwszy słyszę zupełnie nowe dźwięki u Klausa, niewiele ale są. Ooo.. Znów mamy powracające, po raz już kolejny sample głosowe, tę samą wersję basu i perkusji. Po co? Według mnie utwór mógłby się już skończyć. A tymczasem różne solówki próbują urozmaicić ten refren. Ale czy prezentowane gotowce co rusz powtarzane, są tak bardzo atrakcyjne dla ucha? W końcu maestro lituje się i rytm odpływa. Kompozycja się kończy w łagodny i sympatyczny sposób. Nippon Benefit 14:10 Początek to trochę klimatów rodem z klasztoru i znów dysharmonia. Ciągi dźwięków jakie teraz chyżo pomykają od ucha do ucha, to też debiut na tej płycie. Urządzenia nadające delikatny rytm całości grają subtelnie i z pewną dozą optymizmu. Do końca strawna, bez perkusji da się szybko polubić.The Deductive Approach 12:12 Efekty testujące wytrzymałość uszu nie pozostawiają wątpliwości: Klaus dysponuje dobrym sprzętem stereo. Pojawia się znów czik-e sampl ludzkiego głosu, tym razem z trochę inaczej zaprogramowaną perkusją. Wędrujące, modulowane zapętlenie kojarzy mi się z pewnym egzotycznym nagraniem Ultrabass. Dużo tu smaczków i dodatków. Już myślałem że cała kompozycja jest nagrana bardziej dla pokazania możliwości sprzętu i warsztatu wykonawcy ale na koniec Klaus nie zapomniał zagrać w podniosłym nastroju.
    Podsumowanie: Na pierwszej płytce jest bardzo dobry utwór: „The Crystal Return”, na drugiej sympatyczne obie krótkie kompozycje. Jednak - jak na tyle muzyki - mało jest nowych pomysłów, a za dużo tych samych powtórzeń. Klaus jest świetnym muzykiem, tylko czasami zbyt na serio bierze sporą pojemność kompaktowego nośnika.  Najpierw zetknąłem się z kopią bootlegową zgraną z koncertu bez przeróbek. Był tam bardzo fajny, zabawny fragment z vocoderem. Szkoda że Klaus to wyciął. Nie oglądałem  jeszcze całej zawartości DVD, ale na teledysku promującym płytę który jest na stronie artysty, widać że gra na gitarze. Nie słychać tego aż tak dobitnie, to pewnie bonus bez większego znaczenia. Mam wrażenie ze materiał dodatkowo był obrabiany w studio i nie jest identyczny z tym nagranym z publiczności. Oglądając filmy na YouTube te wrażenie pozostaje. No, chyba że płyty audio to mix dwóch różnych koncertów bo o nich wspomniano na okładce. Cóż, takie jest prawo twórcy. A podeszły wiek nakazuje łagodniej spojrzeć na wysiłki Mistrza.
    Po około dziesięciu przesłuchaniach wydawnictwo w skali: słaba, średnia, dobra, bardzo dobra i znakomita - oceniam na "dobrą".







Artemiy Artemiev - The Warning



       Rosyjski muzyk Artemiy Artemiev jest barwną postacią na muzycznej scenie w swoim kraju. Syn pioniera elektronicznych nagrań Edwarda, przyglądając się pracy ojca w studio, sam szybko ulega fascynacji procesem tworzenia i obróbki dźwięków. Jest pracowitym człowiekiem - jak podaje sam Artemiy - w ciągu niewielu lat nagrywa 53 ścieżki dźwiękowe do filmów, sześciu seriali, słuchowiska radiowego i reklam TV. Nie potrafię wypowiedzieć się na temat jakości tych produkcji ale sama ilość nakazuje mieć szacunek dla tytana pracy. Dlatego przystępując do przesłuchania jego pierwszej płyty, miałem wrażenie że to będzie nieszablonowe przeżycie. Zresztą, już dawno odkryłem zasadę że po debiutanckich solowych nagraniach muzyków związanych ze sceną elektroniczną można się spodziewać dużo ciekawych wrażeń.  Pierwotnie wydana na analogowym placku zawierała 11 utworów, we wznowieniu na CD autor potraktował materiał bardziej całościowo redukując dzieło do dwóch tytułów. Te podsumowanie obejmuje koło 4 lat poszukiwań. Słuchając kolejnych nagrań nie sposób odmówić artyście wyobraźni.Artemiy chętnie używa dźwięków natury i otoczenia jako ozdobników w czym przypomina mi innych wykonawców typu Piotr Krzyżanowski czy Geir Jenssen. Prawie każda kompozycja ma swoje znaczniki początku i końca. Są to czasami odgłosy ulicy, konia, wozu, ludzkich działań czy mechanicznych urządzeń codziennego użytku. Overture na przykład rozpoczynają i kończą głosy tłumu, a fundament tworzy basowa sekwencja którą wspiera perkusja. Całości narzuca ton wyraźna optymistyczna melodia.W Down By The River na tle strumienia leniwie sączącej się wody solo opowiada swoją smutną historię pełną zadumy i lekkiej melancholii. Ładnie wybrzmiewa fortepian a po kanałach słychać ludzki głos i jego echo. Z kolei dość krótka kompozycja Tybet pozwala puścić wodze wyobraźni w podróży po tym egzotycznym kraju. Remeniscences rozpoczyna się wybuchem, wyciem syreny i dość atrakcyjną elektroniką która świetnie nadaje się jako tło filmu sensacyjnego. Koniec utworu to zapis wyjścia z widowiska pełnego zadowolonych widzów. E Cosi A Poco A Poco – kompozycja barokowego twórcy - to wyraz fascynacji autora muzyką klasyczną. Jawi mi się jako twór trochę koturnowy i średnio pasujący do całości. Road To Nowhere – rzeczywiście samochody co jakiś czas przejeżdżają od jednego ucha do drugiego. W tej części płyty słyszymy dość przyjemną melodię, mieszczącą się w standardach popularnej muzyki elektronicznej.The Warning - jak sam tytuł sugeruje, utwór powinien charakteryzować pewien niepokój. Faktycznie jest dość zakręconą kompozycją wygwizdaną na koniec. Co autor miał na myśli? Seaside Walk: bardzo ciepły saksofon któremu towarzyszy w tle sekwencja, razem z kosmicznym poszumem swobodnie płyną przed siebie. Mocno urokliwy temat zakończony w nietypowy sposób: ktoś wsiada do samochodu, trzaska drzwiami i odjazd…A Tale Told By Night - płaczące dziecko być może zapowiadałoby negatywne emocje, ale nie – motyw główny, podobnie jak poprzedni utwór, pociąga swoim klimatem: lekko mrocznym, tajemniczym i w sumie przyjemnym.Ferir Quel Petto i Finale lekko pompatyczna o dłuższych wybrzmieniach końcówka tej płyty to kolejna kompozycja Claudio Monteverdi, tym razem bardziej mi się podoba. Wybuchy i dźwięki pozytywki kończą tę wartościową płytę. Urozmaicona, pełna pomysłów, a jednoczenie posiadająca cechy dobrej, asymilującej w umysłach słuchaczy, przyjaznej elektroniki. Są odczuwalne momenty gdy niespokojna rosyjska dusza dominuje nad tworzywem odciskając nad nim niezatarte piętno. Artemiy pokazał imponującą próbkę swojego talentu, który umiejętnie wyraża przy pomocy takiej dojrzałej muzyki...
    I tak też się dzieje podczas odsłuchu płyty ‘The Warning” Artemiy’a Artemieva.

piątek, 11 listopada 2011

Rüdiger Gleisberg - Damiana



   Ciepły ambient.To mój ulubiony podgatunek el-muzyki, który wyjątkowo trafia mi do przekonania. Muzyka która dziwnym sposobem po prostu bierze słuchacza pod swoje władanie. Nie wiem jak to się dzieje, więc spytam się chyba niedługo Rüdigera jakim cudem nagrał tak romantyczną płytę jak Damiana z 1997r. Twórczość ta, choć nie rości sobie praw do wytyczania nowych szlaków i prądów ma dużą moc oddziaływania. Łagodna jak pogodna jesień, miejscami intensywna jak wiosenny deszcz. Rozmarzona i rozkołysana.  Charakteryzuje ją pewien ponadczasowy spokój, wylewający się leniwie z niewyczerpalnego źródła.  Poszczególne utwory są dość zróżnicowane, czasami ocierają się o muzykę klasyczną. Zgrabnie ułożone tworzą logiczny ciąg. Bije z nich dostojeństwo i majestat. Całość jest sugestywna i wymowna choć napisana w języku zrozumiałym dla wybranego typu odbiorców. Próbowałem znaleźć jakiś słabszy punkt czy utwór na płycie, ale nie ma takiego. Ciekaw jestem czy inspiracją do jej wydania była prawdziwa kobieta o tym rzadkim dla tej płci imieniu. Polecam zakochanym i wszystkim którzy lubią pomarzyć przy muzyce.
   Poezja rodem z krainy syntezatorów.

Gert Emmens & Ruud Heij - The Sculpture Garden


    Gdy dwóch przyjaciół spotyka się razem aby komponować muzykę, dzieje się tak dlatego że sprawia im to przyjemność Wzajemne  zrozumienie i chemia zachodząca pomiędzy Emmensem i Heijem zaowocowały już kilkoma wspólnymi płytami. Mają one swoich zwolenników którzy z ciekawością oczekują każdego kolejnego krążka. Najnowszy z 2011r. - The Sculpture Garden to - jak mi wyjaśnił autor Gert Emmens w niedawno przeprowadzonym wywiadzie, muzyka inspirowana sześcioma rzeźbami z dużego holenderskiego parku. Jest kontynuacją wcześniejszych założeń i podejścia do muzycznego tworzywa. Nic to nowego ani szczególnie nowatorskiego, po prostu Panowie grają w sposób w jaki lubią. Domyślam się że dopóty, dopóki taka koncepcja wydaje się im interesująca. Twórczość przeznaczona dla relaksu, zadumania i odpoczynku.  Co ciekawe, Gert mimo iż jest bardziej znany w tym duecie, dostosowuje swoją linię akordów i basu pod wcześniej przygotowane sekwencje Ruuda. Na korzyść wyróżniają się dwie ostatnie kompozycje: Concetto Spaziale Natura i Phyllotaxis. Długie, stojące frazy są ciepłe i gęste jak dobry budyń. Otulają taki typ słuchacza który lubi się zanurzyć w tego rodzaju muzycznych konstrukcjach.


piątek, 4 listopada 2011

Mike Oldfield - Tubular Bells The Ultimate Edition 2009



      W 2009r pojawia się na rynku biały box: Mike Oldfield - Tubular Bells The Ultimate Edition 2009. Ponieważ bardzo lubię tego wirtuoza gitary, postanowiłem opisać kilka wrażeń. Jednak pisanie recenzji płyt takich wykonawców jest dość ryzykowne. Bezkrytyczni fani, krytyczni recenzenci - zawsze mogą i znajdą się niezadowoleni. Ale ten muzyk przez wiele lat był moim numerem 1, i  mimo braku całkowitego obiektywizmu nie mogę milczeć. Mike Oldfield i jego Dzwony Rurowe to legenda, żywa i działająca na odbiorcę po dziś dzień. Płyta która nie tylko przyniosła muzykowi sławę i pieniądze, ale była też dowodem na pozytywną wartość eklektyzmu w muzyce. Odsłuch wydawnictwa zacząłem od dysku: CD3 - The Demos.  Dlaczego? Bo spodziewałem się usłyszeć coś nowego - choć starego ;). I tak faktycznie się stało.Pierwszy utwór Tubular Bells Long (1971 Original Demo) [22:54]: Cały urok nagrania, jak wydaje mi się, miał polegać na autentyczności i oryginalności starej taśmy. Zamysł się udał. Zapis jest wiarygodny do bólu. W ósmej minucie słychać dziwne ściszenia, amatorskie montaż, a  minutę później niczym nie korygowany zanik muzyki na jednym z kanałów i zgubienie brzmienia gitary, co utwierdza w szczerości przekazu. 22 minuty pierwszej części dzieła choć pozbawione wielu smaczków i ozdobników bronią się znakomicie. Ta surowica ma już w sobie zarys wizji i dziwię się doprawdy szefom wytwórni którzy odrzucali taki materiał. Podoba mi się gra na gitarze, słychać kilka całkiem nieznanych porzuconych później pomysłów które dopiero teraz ujrzały światło dzienne. Dźwięki są chrapliwe jak należy się tego spodziewać po 40 letnim nierestaurowanym zapisie. Mimo prymitywizmu nad całą suitą unosi się otoczka czegoś niezwykłego. W kolejnych utworach 02.- Mike Oldfield - Caveman Lead-In (1971 Original Demo) i 03.- Mike Oldfield - Caveman (1971 Original Demo) mamy dowody na to że szarpanie gitary było zawsze ulubionym zajęciem Mike'a ;). 04 i 05- Mike Oldfield - Peace Demo A i B (1971 Original Demo) przez swoją sterylność brzmią naprawdę dziwnie: garażowo, elektronicznie i egzotycznie.  18 letni Mike już był gotowy do udowodnienia światu swojego talentu - brakowało mu wtedy tylko dobrego sprzętu. Siła determinacji była jednak tak wielka że mimo niewielkich technicznych zasobów jego geniusz wybija się z tych tanich instrumentów na które teraz pewnie by nie chciał spojrzeć. Kończąca krążek wersja 06.- Mike Oldfield - Tubular Bells Part One (Rough First Mix November 1972) to już zapis dużo doskonalszy technicznie, choć nie identyczny z oficjalną wersją. Wprawione ucho od razu wychwyci te inne brzmienia i partie instrumentów chociażby te w ósmej minucie trwania utworu. Nie ma ich dużo ale są i cieszą uszy. Złapałem się na tym że przestałem słuchać różnic między wcześniej znanymi mi  wersjami, a popadłem w tradycyjne zasłuchanie. Wyrwał mnie z niego koniec utworu bez należytego wykończenia, jakby taśma się tu urwała ze starości... CD2 - The Original 1973 Stereo Album Mix. Muzyka z tej płyty jest tak zajmująca, że przez lata słuchałem jej aż do znudzenia, nawet po 2-3 razy dziennie. Pamiętam pierwszy odsłuch radiowy około 1978r, drugi magnetofonowy, aż w końcu udało mi się posłuchać tej muzyki z mlecznego winyla kręcącego się na talerzu gramofonu. Teraz myślę, że  te wydawnictwo było dla mojego pokolenia jak Bolero Ravela dla moich przodków.  Różnorodne wątki, celebrowanie nastroju, wiele ekstatycznych uniesień jakie towarzyszyło tej muzyce - tego się nie zapomina.  To jedna z lepszych rzeczy jaka mogła mi się przytrafić. Czy czar tej płyty pozostał do dziś? Na pewno. W dobie masowej produkcji rzeczy przeciętnych,  Dzwony Rurowe będą zachwycać każdego wrażliwego odbiorcę. Czy to w starszych wersjach czy nowych, czy w studyjnych miksach czy wersjach koncertowych warto znać tego świetnego gitarzystę, wrażliwego kolorystę i malarza muzycznych pejzaży.  CD1 podobnie jak CD2 nie szokuje ani nie różni się zbytnio od innych wersji. Jest kilka drobnych niuansów tego zapisu jednak bez specjalnych innowacji w zawartości. Dodano trochę wersji  singlowych pewnych fragmentów. Proponuję słuchać tych płyt w pewnych odstępach czasowych i delektować się konstrukcją poszczególnych części i ich treścią.
    Temu kto kupi ten box, będzie dane ekscytować się dołączonymi gadżetami.


czwartek, 3 listopada 2011

Steve Dinsdale - Maybe we’ll visit Europe again




The English version below

Wysłałem 11 pytań do Steve Dinsdale, muzyka z zespołu Radio Massacre International czyli RMI. Grupy, która umiejętnie wskrzesiła ducha muzyki elektronicznej lat 70.  Steve bardzo szybko mi odpisał, ciekawie opowiadając o życiu swoim i przyjaciół.

S.D.: Cześć Damian, poniżej znajdziesz moje odpowiedzi, w razie dalszych pytań nie krępuj się z ich zadawaniem.

1.  Twój pierwszy idol?

S.D.: Bez wątpienia kimś takim jest dla mnie Keith Emerson. Nie tylko przez wzgląd na jego wybryki i zachowanie na scenie, ale dla jego nieprawdopodobnej zdolności do stworzenia wspólnie czegoś, co ma sens muzyczny, jak również niezrównanym zrozumieniu kompozycji i harmonii. On jest po prostu geniuszem, jego twórczość dostarczyła mi więcej wrażeń i przyjemności, niż twórczość dowolnego innego muzyka. `Old Castle/Blues Variation’ z płyty `Pictures At An Exhibition’ jest moim ulubionym kawałkiem.

2. Dlaczego tak późno zacząłeś nagrywać z RMI? Pomijając wszystko inne, twoje pierwsze nagrania są o wiele wcześniejsze, niż to by wynikało z daty ich publikacji. Czy kłopotem było znalezienie wydawcy?

S.D.: Duncan, Garry i ja nagrywaliśmy wspólnie już w wieku 16 lat. W tamtych czasach świat muzyczny był zupełnie inny. Nagranie płyty było marzeniem. Tworzyliśmy muzykę przez lata 80-te (nagraliśmy 12 albumów, które nigdy nie zostały wydane, do tego jeszcze kilka z materiałem Duncana), a nasze życia poza muzyką toczyły się swoim trybem. W latach 1988-93 grałem na perkusji w kilku niezależnych zespołach i poczułem przedsmak procesu nagrywania płyty i dowiedziałem się również ilu idiotów pracuje w przemyśle muzycznym.

Kiedy Duncan i ja, w 1993 podjęliśmy decyzję, że najwyższy czas zacząć ponownie grać razem (krótko po tym przyłączył się oczywiście Gary), założeniem było granie wyłącznie dla naszej własnej satysfakcji, nikogo innego. Zgromadziliśmy sporo materiału będącego wynikiem zadziwiającego przebłysku kreatywności, byliśmy w stanie wszystko zaimprowizować, nagrać na taśmę i dokonać cyfrowej edycji bez powtórek. Nie poszukiwaliśmy szczególnie intensywnie wydawcy, choć gdy na horyzoncie pojawił się układ z Centaur Records, bez większych oporów wpadliśmy w ich objęcia. To był dla nas dobry punkt wyjścia nie tylko dlatego, że nasze albumy pojawiły się w dużych sklepach płytowych, ale również dlatego, że sami mogliśmy się promować, wliczając w to także słynny udział w MTV Party Zone. Bardzo wcześnie mieliśmy także stronę internetową, dzięki której powiększaliśmy grono odbiorców muzyki, również poprzez sprzedawanie CDR’ów z wczesnymi produkcjami, niezależnie od wydań Centaur Records. Kiedy zainteresował się nami Cuneiform, było to wielką pokusą, której nie mogliśmy się oprzeć, tym bardziej że nakłaniałem ich do współpracy przez lata. Ta współpraca trwa do dzisiaj i jesteśmy z niej bardzo zadowoleni.

3. Który okres twórczości Tangerine Dream lubisz najbardziej? Na podstawie tego, jak dobrze udaje wam się odtwarzać atmosferę, mam wrażenie, że jest to ich era „sekwencerów”. Co sądzisz o kosmicznej muzyce z pierwszych płyt Tangerine Dream: Electronic Meditations, Zeit, Alpha Centauri?

S.D.: Słuchałem ich bardzo dużo w moich młodzieńczych latach, szczególnie okresu, gdy byli prawdziwie interaktywną grupą trzech osób (epoka Baumanna), wówczas Edgar Froese był w swojej grupie najsłabszym ogniwem. Tworzyli wówczas naprawdę magiczną muzykę, niestety ta magia jak szybko się pojawiła, tak szybko zniknęła. Moim ulubionym ich występem był koncert w Royal Albert Hall w 1975, to był fantastyczny występ przed ogromną publicznością (bilety na niego były bardzo tanie). Myślę, że również album Zeit dobrze zniósł próbę czasu.

Życzyłbym sobie, abyśmy używając własnych technik i zdolności, potrafili stworzyć podobną atmosferę. Jeśli spojrzeć od strony muzycznej na TD i na nas, można znaleźć sporo różnic. Fakt, że wszyscy używamy sekwencerów nie powinien być przyczyną dla wiecznego łączenia nas razem!

Nieco o wczesnym TD jak prosiłeś. Bardzo lubię okres OHR (nie cierpię określenia "Pink Years", brzmi troche gejowsko). Lubię mrok i tajemniczość tej muzyki. Electronic Meditation pokazuje silny wpływ Pink Floyd ale to wspaniała płyta. Alpha Centauri to moja ulubiona jeśli idzie o grę perkusji. Zeit jest ponadczasową klasyką a przy okazji pierwszym albumem TD, który kupiłem mając 13 lat. Dorosłem aby ją pokochać. Jest rzeczywiście jakby z innej planety. Uważam, że TD byli najlepsi gdy współpracowali jako grupa, która szukała nowych wyzwań, łamała schematy. Tak było oczywiście dawno temu. Mam znikomy lub żaden respekt (szacunek) dla Edgara Froese, niestety. TD byli wspaniali pomimo jego udziału, a nie raczej dzięki niemu. To moje zdanie...

4. Bardzo lubicie koncertować. Jak wiele z wykonywanej muzyki jest efektem improwizacji, a jak wiele z niej jest wstępnie przygotowanej?

S.D.: Czasami planujemy występ od początku do końca (np. grając coś z epoki „Rain Falls In Grey”), ale w większości jest to czysta improwizacja, w  której nie ma nic zaplanowanego, włączając w to sekwencje. Od jakiegoś czasu skomponowaliśmy i zaprogramowaliśmy kilka fajnych sekwencji akordowych, których możemy użyć, niemniej nadal w trakcie improwizowania. Myślę, że naszą mocną zdolnością jest to, że potrafimy zaimprowizować kompozycję, która wygląda na bardziej zaplanowaną, niż w rzeczywistości jest.

Moim zdaniem improwizacja jest tym elementem, przy którym zaczyna się magia, choć niesie ze sobą także ryzyko potknięć, szczęśliwie nasi słuchacze to rozumieją. To wspaniały moment, gdy tworzona muzyka przepływa przez wszystkich zaangażowanych.

Lubimy zmieniać sposób, w jaki tworzymy muzykę, to jedyna metoda dla zespołu aby utrzymać świeżość brzmienia, dlatego od czasu do czasu włączamy inne instrumenty i nadal będziemy to robić.

5. Zdarza wam się zapraszać do współpracy inne gwiazdy muzyki takie jak Ian Boddy, Damo Suzuki, Cyndee Lee Rule. Jesteście otwarci na wpływy innych i czy taka współpraca poszerza obszary improwizacji?

S.D.: Lubimy poszerzać horyzonty RMI, również dla własnej przyjemności. Mieliśmy szczęście napotykać się na sporo interesujących ludzi, którzy znajdowali przyjemność w graniu razem z nami. Bawi mnie podejście jazzowe, w którym kilku muzyków, którzy nigdy ze sobą nie grali, występują razem, grają komunikując się przy tym uniwersalnym językiem muzyki. Kiedy graliśmy z Damo Suzuki (nigdy wcześniej go nie poznaliśmy), tworzona przez nas muzyka miała zupełnie inny charakter, tylko przez sam fakt występowania razem z nim na scenie. Jest to zresztą jeden z moich ulubionych koncertów.

Cyndee grała z nami wcześniej na albumie „Rain Falls In Grey” i mieliśmy równiez przyjemność zaprosić ją na wspólne koncerty w USA. Ian Boddy jest oczywiście gwiazdą wielkiego formatu, jest również kimś, z kim mamy wiele wspólnego patrząc od strony położenia geograficznego. Poprosił nas o współpracę przy “Septentrional” dla DiN records a my mieliśmy przyjemność zaprosić go na scenę, aby ogłosił wydanie tego albumu. Jest również bardzo dobrym przyjacielem (w przyszłym tygodniu przychodzi do nas na obiad). Mieliśmy również szczęście współpracować z dwoma wspaniałymi saksofonistami, Martinem Archerem i Premik Russellem Tubbsem. Każda z takich kooperacji skutkowała poszerzeniem granic możliwości RMI, co jest nieocenionym doświadczeniem. Koncerty w Leicester i Baltimore z „Lost In Transit” są również moimi ulubionymi produkcjami.

6. Słuchając „Lost In Transit” (znakomita produkcja swoją drogą) zauważyłem, że bardzo dużo uwagi zostało poświęcone szlifowaniu dłuższych kompozycji. Hmmm… Klaus Schulze nie zaproponował wam współpracy?

S.D.: Odkryliśmy, że zwykle gdy improwizujemy, szansa muzycznego sukcesu wynosi około 66%. Dlatego wypracowaliśmy umiejętności montowania naszej muzyki, tak, aby dawała mocniejsze, spójne wrażenia podczas słuchania, szczególnie dla tych, którzy nie byli na koncercie, a słuchają materiału w domu.

Gathering 2007 na „Lost In Transit” był takim materiałem, w którym czuło się szczególną atmosferę, postanowiliśmy więc, że nie będziemy go edytować, a opublikujemy jako całość bez żadnych zmian. Zabieramy się razem z muzyką na wycieczkę i odwiedzamy podczas niej wiele miejsc, co usprawiedliwia czas trwania utworu. Podczas improwizacji próbujemy zawrzeć w niej tak wiele pomysłów, jak tylko potrafimy. I zawsze podczas improwizowania myślimy o tym, co będzie za chwilę.


Długie kompozycje Klausa Schulze wyglądają na oparte o jego własne założenie, że „muzyka nie jest kwestią jakości, a ilości”; moim zdaniem  znalazł znakomite określenie dla jego własnej muzyki. Gdybyśmy nie myśleli, że potrafimy zrobić coś więcej ponad to, nie robilibyśmy tego wcale.

7. W pewnej chwili podjąłeś decyzję o wydaniu albumu solowego. Zaskoczyłeś tym twoich kolegów z zespołu?

S.D.: Myślę, że zapewne byli zaskoczeni tym, że poszedłem na całość i przeszedłem całą drogę od nagrania do wydania, ale jedna rzecz dała mi mnóstwo przyjemności – zebranie własnych kawałków, które nagromadziłem przez ten czas i zebranie ich razem tak, że tworzą spójną, większą całość, album „New Church”.

Na „On The Other Side” poszedłem krok dalej, chciałem uzyskać coś, co będzie tak dobre jak to tylko możliwe. Ten album odzwierciedla bardzo szczególny i interesujący okres w moim życiu i chciałem, aby był wiernym tego zapisem. To trochę przerażające wydawać album solowy, gdy nie ma zespołu, za którym mógłbyś się ukryć.




8. Wspomniane solowe nagrania odniosły niezły sukces, podoba mi się muzyka w nich zawarta, szczególnie, że używałeś na nich mellotronu. Możesz powiedzieć kilka słów na ten temat? Czy doświadczenia życiowe są dobrą inspiracją?

S.D.: To, co kocham w nagrywaniu solowym (co swoją drogą jest dla mnie nowością), to brak jakiegokolwiek planowania. To fantastyczne, gdy włączasz sprzęt, rozpoczynasz grać, coś zaczyna powstawać i wystarczy podążać tą drogą, dodając nowe elementy w locie. Jest coś cudownego w rozpoczynaniu dnia z niczym a kończenia go z nową kompozycją, która będzie istnieć zawsze. Myślę, że to właśnie jest cud tworzenia. Normalnie staram się o tym nie myśleć, po prostu pozwalam pomysłom płynąć, takie podejście bardzo dobrze sprawdza się w moim przypadku. Czasami jednak nie wiem, czy dany pomysł jest dobry, czy słaby, trudno jest być obiektywnym w stosunku do swojej własnej muzyki.

Brzmienia mellotronu, które można usłyszeć na tych albumach, zostały zsamplowane tak dokładnie, jak to tylko możliwe z naszego własnego mellotronu, więc nie powinny być odróżnialne od rzeczywistego instrumentu. Jakość sampli zawdzięczamy doświadczeniu Duncana, co więcej, stworzyliśmy nawet „Dinsotron”, który jest zestawem przetworzonych próbek mojego głosu a którego mogę teraz używać do tworzenia akordów! Mam jeden ulubiony dźwięk mellotronu, będący kombinacją różnych instrumentów smyczkowych i używam go stosunkowo często. Brzmienie Mellotronu jest dla mnie jednocześnie i ludzkie, i z innego świata jednocześnie, takie połączenie stanowi perfekcyjną jakość w muzyce którą tworzę.

Muzykę budują zarówno brzmienia jak i nuty, myślę, że jest to szczególnie zauważalne w naszej muzyce. Potrafimy spędzać sporo czasu dopracowując dźwięki tak, aby były delicjami na naszych uszu.

Odnośnie inspiracji, najpierw jest muzyka, potem jest to bardziej kwestią odtworzenia pomysłów sugerowanych przez muzykę. Mój pierwszy solowy album „New Church” wyglądał początkowo na za bardzo „kościelny”, więc poszerzyłem ten pomysł dodając osobiste przekonanie, że kościołem jest cały świat, nie ma w nim miejsca na religię i dlatego kościoły powinny zamiast religii, służyć muzyce! Jeśli jest Bóg, być może jest on muzyką… Oczywiście z drugiej strony jest to po prostu zbiór utworów, o których myślę, że dobrze ze sobą się komponują jako całość!

Suita „On The Other Side” odzwierciedla wielkie zmiany w moim życiu, fraza „On The Other Side” ma dla mnie szczególnie osobiste znaczenie. Gdy nie ma miłości w twoim życiu, patrzysz na zakochanych ludzi idących ulicą tak, jakbyś spoglądał na nich przez okno. Ale gdy się zakochasz, patrzysz na świat od tej drugiej strony okna! Więc nowy związek na drugim końcu świata symbolizowany jest kablem audio tworzącym kształt serca, nowa miłość w moim życiu (ten album jest jej dedykowany)… Na innym poziomie, oczywiście, jest to zbiór kawałków, które całkiem dobrze komponują się w całość!!

9. Jako zespół jesteście bardzo aktywni. Żyjecie, jesteście na bieżąco z muzyką, zajęciami, coś jeszcze?

S.D: Nie mamy zbyt często okazji pracować razem, każdy z nas ma swoje życie (wszyscy pracujemy na pełen etat, mamy związki/rodziny), ale kiedy już się zbierzemy razem, pracujemy bardzo intensywnie, tworzymy sporą ilość muzyki, nad którą możemy później popracować w domu. RMI jest naszym osiągnięciem, z którego jesteśmy dumni; w jakimś stopniu określa jakimi ludźmi jesteśmy. Jest to nasze osiągnięcie i staramy się być tak samowystarczalni, jak to tylko możliwe (z całym szacunkiem dla naszego wydawcy, Cuneiform, który stanowi ogromną pomoc w dotarciu do miejsc, w których nigdy byśmy nie przypuszczali, że się znajdziemy). Z naszego 20-to letniego doświadczenia wynika, że tworzenie nowej muzyki zawsze zaczynamy bardzo intensywnie i staramy się to w trakcie podtrzymać. Muzyka jest znakomitym sposobem na podkreślenie naszego życia i nadanie mu znaczenia. Jak widzę, Bob Dylan skończył 70 lat, Roy Harper tak samo, nie ma powodu dla którego tworzenie ma się skończyć z wiekiem. Myślę, że skoro w wieku 48 lat tworzymy nadal muzykę, dlaczego nie mamy tego robić w wieku 58.

10. Muzyka do filmu „City 21” jest stosunkowo nowym doświadczeniem w historii RMI. Jesteś zadowolony z końcowego efektu?

S.D.: Jesteśmy bardzo zadowoleni z tego albumu. Mieliśmy znakomitą okazję tworzyć krótsze kawałki i myślimy, że dobrze składają się w całość. Tworzenie muzyki do filmu było kolejnym sposobem na poszerzenie granic tego, co jest możliwe w ramach RMI, na pewno skorzystalibyśmy z okazji kolejnych prac w tym zakresie. Praca przy scenariuszu była dla nas fajną sprawą, spowodowała, że spojrzeliśmy na muzykę w inny sposób, pracowaliśmy szybko, nagraliśmy całość w trzy dni. Był to jeden z nielicznych przypadków, gdy do studia weszliśmy z wstępnie przygotowanymi pomysłami. A co jest również miłe, zapłacono nam za to!

11. Jakieś plany na przyszłość?

S.D.:Przyszłość sama w sobie jest zawsze tą, czy inną drogą. I tak, jak poszukujemy możliwości, tak samo pojawiają się one same z siebie. Będę szczęśliwy, jeżeli zawsze znajdzie się grono naszych słuchaczy, chcielibyśmy być może zagrać dla większej liczby osób (może na przykład jako suport jakiegoś popularniejszego zespołu?).  Być może znowu odwiedzimy Europę, a na pewno pojedziemy po raz kolejny do USA, aby dokonać odkryć muzycznych, którymi będziemy mogli podzielić się ze słuchaczami.



English version:

1)Your first musical hero?

Hi Damian: Here are my responses, please feel free to follow up with any further questions !

1)Your first musical hero? Keith Emerson is my all time musical hero, not so much for his antics and showmanship, but for his stunning ability to string a solo together which makes sense musically, and his incredible understanding of composition and harmony. He is a true genius and has brought me more pleasure and entertainment than any other musician I can think of. `Old Castle/Blues Variation’ on\ `Pictures At An Exhibition’ is my favourite solo.

2) Why did you begin to make records so late with RMI? After all your first recordings are much older than their public edition. There was a problem with finding a publisher? Duncan, Gary and I have been recording since we were 16. The music world was very different then.

It was somewhat of a dream to make a record. We made music for most of the Eighties (we have 12 albums which have never been published, plus a bunch of Duncan’s solo material), while our lives outside of music developed separately. I drummed in a couple of indie bands between 1988-93 and got a taste for making records, and also an idea of how many idiots there are at record companies.

When Duncan and I decided in 1993 that the time was right to start playing together again (and shortly afterwards Gary of course), the idea was to do exactly what we wanted for our own satisfaction and no-one else’s. We accumulated a lot of material in a quite amazing burst of creativity. We were able to improvise everything to tape and digitally edit for the first time. We didn’t try too hard to get our music published but a deal with Centaur Records was forthcoming, and if anything we fell into their lap. They were a good start for us, because our albums were available in the high street record stores, but we did a lot of the promotion ourselves, including our now famous slot on MTV’s Party Zone! We had a website pretty early on in the game, and built our audience by selling CDR’s alongside our Centaur releases, before deciding to self-publish. When Cuneiform came along that was too great an opportunity to resist, as I had admired them for many years. That relationship continues and we are very happy with it.

3) What is the time in the music of Tangerine Dream that you like best? I have the impression that it is the `sequencer-era’. Well you managed to reproduce the atmosphere of those years. What do you think about the cosmic music of the first Tangerine Dream CDs: Electronic Meditation, Zeit, Alpha Centauri?

I listened to TD very much in my early years, the period when they were a truly interactive group of 3 people (the Baumann era), when Edgar Froese was the weakest link in his own band. They made some truly magical music in this era, a magic which disappeared as quickly as it came. My favourite concert is the Royal Albert Hall 1975, which is a bold brave performance in front of a very large audience (the tickets were very cheap!). I think `Zeit’ has aged well too.

I would hope that we produce our own atmosphere, using our own techniques and abilities. If you look at the musicality of TD and RMI there are many differences between us. The fact that we use a sequencer should not bind us together for eternity!

A little about the early TD albums as requested....I really like the OHR years (HATE the expression` Pink' years it sounds gay). I like the dark mysteriousness of the music...Elec Meditation is hugely idebted to Pink Floyd of course, but is a great one off recording. Alpha Centauri is a firm favourite...I love the drumming ! Zeit is a timeless classic and was the first TD album I ever bought at age 13. I have grown to love it ! It really is from another planet. My theory is that Tangerine Dream were great when they were a group collaborating and breaking new ground. This was a long time ago of course ! I have little or no respect for Edgar Froese, sadly. TD were great despite him rather than becuase of him in my opinion.

4) You very much like touring. How much music from the concert is prepared and how much do you play spontaneously?

Sometimes we plan a set completely (ie. the `Rain Falls In Grey’ era), but mostly it is 100% improvisation where there is absolutely nothing planned including the sequences. More recently we wrote and programmed a couple of nice chord sequences which we could use at some point in the middle of what was again largely improvisation. One of our strengths is that we are good at making performances which sound more planned than they actually are.

I think improvisation is where the magic happens, but also runs the risk of not being 100% successful, but our audiences understand that too. When it is really flying, and it is being created in that moment that is the most special feeling for everyone concerned.

We do like to vary the way we make music, as this is the only way a band can keep making fresh music, and so we incorporate other instruments from time to time and will continue to do so.

5) At your concerts you sometimes invite other musical stars: Ian Boddy, Damo Suzuki, Cyndee Lee Rule. Are you open to the contributions of others and does it stimulate you to improvise?

We have enjoyed expanding the RMI horizons to make it exciting and interesting for ourselves too. We are lucky enough to have encountered some interesting people along the way who are happy to play with us. I enjoy the `jazz’ approach where any bunch of musicians who have never even met can show up, plug in and play together using the universal language of music. When we played with Damo Suzuki we had never met him, yet we found ourselves inspired to play in a totally different way, just by being onstage with him. It is one of my favourite concerts of all time.

Cyndee played on our Rain Falls In Grey album, and we enjoyed inviting her to play in concert with us in the USA too, Ian Boddy is of course a star in his own right, and is someone with whom we have a lot in common as regards our geographical origins. He asked us to make `Septentrional’ for DiN records and we enjoyed asking him to join us onstage to mark the release of that album. He is also a very good friend (in fact he’s coming to dinner next week !) We have also been lucky enough to have two great Saxophone players in Martin Archer and Premik Russell Tubbs. Every one of our collaborators has helped us stretch the boundaries of what is possible within RMI, which is a great thing. The Leicester and Baltimore concerts on Lost In Transit are also among my very favourites of all time.

6) Playing Lost in Transit, I thought that a lot of care was put into the celebration of some long compositions. In the end, it makes for a good listen! Hmm ... Klaus Schulze did not ask you to cooperate?

Usually when we totally improvise we have found that there is a musical success rate of about 66%. We are skilled at editing our own music seamlessly, to make it a stronger coherent listening experience for those who are not at the concert, but listening at home.

The Gatherings 2007 show on `Lost In Transit’ was one which we felt should not be edited because it had a special atmosphere, so we decided to issue it as a whole. I think we take the music on a journey and visit many places along the way, which justifies the extended duration. We do try to pack as many ideas and changes into the music as we can when we are improvising. We are always thinking of the next thing to do while improvising in the present.

Klaus Schulze’s long compositions seem to be based on his principle “music is a question of quantity, not quality”. He chose very apt words for his own music. If I didn’t think we could do so much better than that, we wouldn’t doing it at all.

7) At some point you decided to release solo albums. Were your team-mates surprised? I guess they were maybe surprised that I went the whole way and issued the stuff I had been recording, but one of the things I enjoy most is assembling music in a way which makes a coherent large scale whole, and so it was inevitable that the pieces I was accumulating from working on my own would eventually form an album, which was `New Church’.

`On The Other Side’ I took a step further and had factory pressed, because I wanted something which would be the best it could be. It marks a very interesting and special time in my life, and I wanted it to be a permanent record of that. It is actually a little scary releasing a solo record, as you don’t have a band to hide behind anymore!

8) These solo recordings that I think are very successful. I like this music and you used mellotron, can you say a few words about it? Is an inspiration to the recordings some personal experiences?

I guess what I love about making solo music (which is a very new thing for me actually) is that I never start off with a plan. I am lucky that when I switch the equipment on and start playing about, something usually happens, and I follow that idea, adding overdubs as I go.

There is something wonderful about starting a day with nothing and ending it with a new composition which will exist forever. That is the wonder of creativity I suppose. I try not to think about it, but just let the ideas flow, it is an approach which works for me. I sometimes have no idea if it’s any good or not, as it’s hard to be objective about your own music.

The Mellotron sounds you hear on the two albums are sampled uniquely from our own RMI Mellotron, and are sampled as faithfully as possible, so that they should not be distinguishable from the real thing. This is all down to Duncan’s technical expertise. We even created the `Dinsotron’ which is a set of samples of my own voice, which I can now use to make chords! There is one favourite Mellotron sound I use a lot which is a combination of different strings. I find the Mellotron to be humane and `other-worldly’ at the same time, and this combination of qualities is perfect for the music I want to make.

Music is as much about the sounds you make as it is the notes you play, and I think this is especially evident in mine and RMI’s music, we spend a great deal of time developing only the most tasteful sounds for your ears.

As regards inspiration, the music happens first, and then it is more a case of applying the concept which the music suggests. The first solo LP `New Church’ seemed to have a `churchy’ feel to much of it, and I extended the concept further by applying my own humanitarian beliefs that the world is a church, and religion has no place in it, and that churches should be used for music instead ! If there is a God, then perhaps music is it….on another level of course it is merely a collection of pieces of music which I felt fitted together nicely!

The `On The Other Side’ suite (the bulk of the album) represents a great personal change in my life, the phrase `On The Other Side’ has many personal resonances for me. When you are not in love, you look at all the people who are in love who walk by you in the street, and it's like looking through a window from the outside. When you are in love, you are looking out at the world from the other side of the same window :-)

A new partnership on the other side of the world, as you can see from the patch cable heart on the inside cover there is a new love in my life, and the album is dedicated to her…..on another level of course, it is just another collection of pieces of music which fitted together nicely!!

9) You are very active as a team, you can live, keep up with the music or the seizure of more?

We do not get the chance to work together too often because we have busy lives outside the band, (we all work full time, and have relationships/families), but when we do get together we work intensively and create a vast amount of music, which we can then work on mixing/editing at home. RMI is a proud achievement in our lives and in a way defines who we are musically as people. It is our own invention, and we are as self sufficient as possible (with all respect to our label Cuneiform of course, who have been a huge help in getting us recognition in places we never thought we would find it). Our experience as a band who have been working for nearly 20 years means that we usually `hit the ground running’ when we get together to make new music, and we always have a desire to carry on. Music is a brilliant way to mark out your life and give it meaning, and as I saw Bob Dylan last week at 70, and am seeing Roy Harper next month at 70, there is no reason to stop doing it. I think if we are still doing it at 48 there’s no reason not to be doing it at 58.

10) 'City 21' music for the film is somewhat new experience in the history of the RMI. Are you satisfied with the final result?

We are very happy with the album. It made a great change for us to write shorter pieces and we feel they go together well as an album. The film was another of the different ways we have stretched the boundaries of what is possible from within RMI. We would certainly welcome more work in this area. Working to a brief was a good thing for us, it made us look at the music in a different way, and we worked together quickly, recording the whole thing in 3 days. It was one of the few times we all brought pre-prepared compositional ideas to the studio. We also got paid, which is always nice!

11) What plans for the future?

The future always presents itself one way or another. We let opportunities come to us as much as we seek them out. I will be happy if there is always an audience for us, we would like to play live maybe to more people (maybe a support slot with a bigger band for example?). Maybe we’ll visit Europe again, certainly visit the USA again, and hopefully make some more musical discoveries which we can be proud of sharing with those who want to listen.