W 1993 roku Klaus Schulze zrobił fanom wielką niespodziankę wydając 10 płytowy box Silver Edition. Limitowana edycja 2000 szt. miała ponumerowane egzemplarze i była podpisana osobiście przez artystę czarnym markerem. Zawierała ona przekrój nieopublikowanych nagrań z lat 70., 80., i początku 90. Później, niczym z rogu obfitości, wysypały się następne obszerne składanki: Historic Edition (również 10 płyt) i Jubilee Edition (25 płyt). W końcu, bogatsza jeszcze o 5 krążków, w 2000 roku ukazała się potężna, 50 płytowa retrospekcja tych wcześniejszych zestawów, znana jako Ultimate Edition. Ta ogromna porcja muzyki u ortodoksyjnych fanów wzbudziła niemałe kontrowersje, ponieważ mieściła w sobie właściwie wszystkie lata działalności Klausa, gdzie co jakiś czas zmieniały się instrumenty i podejście do muzyki samego kompozytora. Jakby w ramach odpowiedzi na tę różnorodność gustów, omawiane nagrania ukazują się obecnie w kolejności chronologicznej jako sety z serii "La Vie Electronique". Ale cofając się do pierwszych wrażeń, trudno nie pamiętać uczucia radości, jakie towarzyszyło wielu wielbicielom muzyki niemieckiego elektronika przy odkrywaniu nieznanych wcześniej perełek. Dla mnie osobiście, jedną z nich jest Silver Edition Volume 3 - Was War Vor Der Zeit (Konzerte). Dobry technicznie zapis koncertów Schulzego z połowy lat 70. - okresu przez wielu melomanów uważanego za najciekawszy w dyskografii Klausa. I faktycznie, od początku pierwszego, półgodzinnego utworu "Nostalgic Echo" można zorientować się że Schulze tworzy na scenie coś w rodzaju misterium na syntezatory. Charakterystyczne celebrowanie nastroju, inteligentne wprowadzanie kolejnych instrumentów, tak - nie ma wątpliwości, że niemiecki wirtuoz miał wtedy bardzo konkretną wizję tego, co chciał zagrać i potrafił ją zrealizować. Urzekające jest też brzmienie analogowych maszyn jakie wydobywa się z głośników. Gdy w ósmej minucie "Nostalgicznego Echa", po zakończeniu części pt. "The Creation of Eve", pojawia się delikatna sekwencja, wiadomo już, że Klaus zaprasza słuchaczy w niecodzienną podróż. Wysublimowane arpeggia, pastelowe motywy i zrównoważone solówki, pięknie przenikają się na wielu płaszczyznach, a mistrz ceremonii zmieniając ich częstotliwość, barwę i tempo dostarcza doprawdy, unikalnych wrażeń. Wyrafinowany scenariusz przewiduje załamania struktur, chaos, momenty grozy i romantycznych uniesień. Podniosła muzyka będąca najlepszą wizytówką artysty. Podobne odczucia mam przy słuchaniu "Titanische Tage". Choć ta historia nie ma już tak wydumanego początku i zaczyna się wyrazistym ostinato, to skala uniesień i temperatura emocji jest również wysoka, jednak inaczej rozłożona w czasie. Ten ascetyczny podkład i kosmiczne melodie jakie wydobywają się z trochę archaicznych dziś instrumentów, zniewalają mocą swojego oddziaływania. Kończący album Die "Lebendige Spur" jest utworem najkrótszym, za to najbardziej dynamicznym. Dużo się nim dzieje, stereofoniczna scena momentami przeładowana jest mnogością efektów, a improwizacje mocno orgiastyczne :). Te szalone modulacje są jak podróż w inny wymiar. Przyznam że słuchanie takiej muzyki jest zajęciem dużo przyjemniejszym niż oglądanie nawet najpiękniejszych obrazów w TV. Sprzyja egzystencjalnym rozmyślaniom i pozbawia złego nastawienia. Poznanie jej, jest bez wątpienia jedną z lepszych rzeczy, jakie mogą się w życiu zdarzyć. Jakby to powiedział Jerzy Kordowicz i Mariusz Wójcik - wyostrza zmysły.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz