Pojawienie się tej płyty w 1996 roku wywołało niemały szum wśród fanów. Co jest tak intrygującego w pierwszym albumie Redshift? Oto pojawiają się na nim reminiscencje ulubionych brzmień i dynamicznych sekwencji jakie znali miłośnicy muzyki elektronicznej, chociażby tych z płyt "Rubycon" Tangerine Dream - ale nie tylko. Mięsiste, basowe ostinato, czy mellotronowe zawodzenia nie mogły i nie mogą pozostawić obojętnymi poszukiwaczy analogowych muzycznych struktur. Główny pomysłodawca projektu - Mark Shreeve - postanowił wskrzesić lekko archaiczne, ale ciągle pożądane barwy jakie wydaje potężny Moog Modular 3C, w wersji z mocno rozszerzonym sekwencerem. Odgłosy jakie wydaje, naprawdę robią wrażenie i wgniatają w fotel, a jeśli meloman dysponuje dobrymi zestawami głośników, mogą one mu poruszyć szyby i przylepić jelita do okrężnicy (smile). Zestaw starych, klasycznych już syntezatorów użytych na tej płycie jest oczywiście większy i pasjonaci tematu mogą przeczytać ich specyfikację np. na stronie http://www.discogs.com/Redshift-Redshift/release/531133. Ciekawy zabieg zastosował Mark pod koniec płyty.... Na kilkanaście minut przed końcem zaserwował słuchaczom 9 minut prawie idealnej ciszy. Niektórzy twierdzą że jest tam słyszalne bicie serca.... Ostatnie trzy minuty podrywają z foteli śpiochów ostrą frazą (w drugim wydaniu płyty ten fragment dostał osobną nazwę "Blueshift Cont"). Uprzedzam o tym tych, którzy nie słuchali jeszcze tych nagrań, w trosce o ich uszy i serca (smile). Zapału i świeżego ujęcia tematu starczyło Markowi na jeszcze co najmniej dwie kolejne, doskonałe płyty. I na nich posłuchać można kaskad soczystych, wibrujących efektów, będących skutkiem kręcenia gałkami analogowych maszyn. Nie dziwię się więc, że ta debiutancka płyta Redshift osiąga kosmiczne ceny na Allegro i Ebay'u. Widocznie muzyka jest tego warta.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz