Z płyt wydanych na przełomie lat 70-80 płyta Klausa Schulze "...Live..." a szczególnie suita "Sense" to dla el-rocka przekroczenie Rubikonu. Gdy słucham dokonań Kistenmachera, Schonwaldera czy też Broekhuisa, nie mogę oprzeć się wrażeniu, że ich nagrania bez znajomości tej płyty wyglądałby inaczej (czytaj - bardziej ubogo) lub wcale by ich nie było. Ten już bardzo stary album, stał się inspiracją dla młodszych kompozytorów dzięki wielkiej wewnętrznej sile. Klarowność zagranej tu muzyki do dziś mnie porusza, inspiruje i zachwyca.
Otwierająca pierwszy album kompozycja Bellistique to dość dynamiczna ale i melancholijna opowieść raczej bez happy-endu, niejednoznaczna, z końcówką pełną kontrastów. W podobny sposób kończyły się 3 lata później polskie koncerty. Najdłuższa, 51-minutowa suita Sense ma delikatny początek gdzie szum morza miesza się z syntetycznymi wybuchami i niepostrzeżenie przechodzi do rozpędzonej, zmodulowanej, powtarzającej się frazy. Za pomocą pętli z 4-5 dźwięków, okraszonej super precyzyjną perkusją Grosskopfa, udało się Klausowi stworzyć klasyczny wzorzec do dziś powielany i lubiany. Surowe, oszczędne solówki nie tłumią tła i praktycznie każdy nowy dźwięk jest natychmiast słyszalny i... konsumowany przez spragnione muzycznych wrażeń uszy. Po blisko 25-minutach następuje pozorne załamanie rytmu i chwilowy chaos - jak gdyby instrumenty wyrwały się z pod kontroli albo muzycy chcieli zakończyć, ale właśnie teraz okazuje się być podana esencja - deser dla smakoszy. Dlatego właśnie lubię tę muzykę. Kiedy emocje dobiegają końca, pozostaje pytanie: dlaczego ten utwór trwa tylko 51 minut? Najlepszą recenzją suity Sense jest określenie: piękno w prostocie. Trochę gorzej sprawa ma się z drugim krążkiem tego wydawnictwa. Fatalna jakość zapisu daje efekt w postaci pogłosu z beczki i kładzie obie kompozycje (szczególnie czwartą, Dymagic). Nie pomogła obecność Artura Browna jako wokalisty i wartość tych nagrań można najlepiej określić jako historyczną (bez potrzeby prowadzenia badań archeologicznych). Podsumowując: jeżeli nie znasz płyty ...Live... Nie znasz alfabetu El-muzyki..
Otwierająca pierwszy album kompozycja Bellistique to dość dynamiczna ale i melancholijna opowieść raczej bez happy-endu, niejednoznaczna, z końcówką pełną kontrastów. W podobny sposób kończyły się 3 lata później polskie koncerty. Najdłuższa, 51-minutowa suita Sense ma delikatny początek gdzie szum morza miesza się z syntetycznymi wybuchami i niepostrzeżenie przechodzi do rozpędzonej, zmodulowanej, powtarzającej się frazy. Za pomocą pętli z 4-5 dźwięków, okraszonej super precyzyjną perkusją Grosskopfa, udało się Klausowi stworzyć klasyczny wzorzec do dziś powielany i lubiany. Surowe, oszczędne solówki nie tłumią tła i praktycznie każdy nowy dźwięk jest natychmiast słyszalny i... konsumowany przez spragnione muzycznych wrażeń uszy. Po blisko 25-minutach następuje pozorne załamanie rytmu i chwilowy chaos - jak gdyby instrumenty wyrwały się z pod kontroli albo muzycy chcieli zakończyć, ale właśnie teraz okazuje się być podana esencja - deser dla smakoszy. Dlatego właśnie lubię tę muzykę. Kiedy emocje dobiegają końca, pozostaje pytanie: dlaczego ten utwór trwa tylko 51 minut? Najlepszą recenzją suity Sense jest określenie: piękno w prostocie. Trochę gorzej sprawa ma się z drugim krążkiem tego wydawnictwa. Fatalna jakość zapisu daje efekt w postaci pogłosu z beczki i kładzie obie kompozycje (szczególnie czwartą, Dymagic). Nie pomogła obecność Artura Browna jako wokalisty i wartość tych nagrań można najlepiej określić jako historyczną (bez potrzeby prowadzenia badań archeologicznych). Podsumowując: jeżeli nie znasz płyty ...Live... Nie znasz alfabetu El-muzyki..
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz