Tangerine Dream - Firestarter z 1984 r. to wyjątkowo udane wydawnictwo. Od czasów Sorcerera zespół nie nagrał chyba równie atrakcyjnego filmowego podkładu. Śmiało można powiedzieć że te nastrojowe utwory doskonale egzystują bez obrazu Marka Lestera - choć ten był nawet ciekawy, jak na w sumie nędzny gatunek zwany horrorem, czy też thrillerem z elementami SF. Historia o dziewczynce obdarzonej nadnaturalnymi zdolnościami telepatii i telekinezy, zainspirowała grupę do stworzenia krótkich, ale bardzo klimatycznych kompozycji. Muzycy rezygnują tu z dynamicznych akcentów, rozgrywając tematy w serii stonowanych, czasami niespokojnych impresji. Te delikatne podejście do montażu i misterna obróbka muzycznego tworzywa poskutkowały muzyką na długo zapadającą w pamięć. Trochę flegmatyczne potraktowanie zadania, niejako ujawniło po raz kolejny piękno używanych instrumentów i pastelowe barwy jakie z nich wydobyto. Jednocześnie Edgar Froese zachował idealne proporcje pomiędzy poszczególnymi tematami owiniętymi w eteryczne ozdobniki. Ciepłe dźwięki które trzej przyjaciele wydobywają ze swoich instrumentów zdobyły im wielu nowych fanów. Z chirurgiczną precyzją odmierzane są dawki brzmień sentymentalnych, trochę mrocznych i tajemniczych. I czas wrócić do rzeczywistości Słuchanie tej muzyki przypomina trochę spacer po nieznanym, pięknym zakątku ziemi. Znakomicie rozpala wyobraźnię. Skierowana do wrażliwych na niuanse słuchaczy muzyka trwa niestety tylko 41 minut. Jak to bywa z bardzo dobrą twórczością - pozostawia uczucie niedosytu... Dlatego pewnie niedługo znów do niej wrócę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz