niedziela, 30 grudnia 2012

Tangerine Dream ‎– Stratosfear



  Płyta "Stratosfear" z 1976  roku nie zawiera zbyt wiele materiału - zaledwie ok. 36 minut muzyki.  Wielu krytyków zwraca uwagę na podziały jakie powstawały wtedy w super trio, możliwe, jednak w studio artyści wycisnęli z siebie to, co mieli najlepszego. Dlatego ten zapis będzie zawsze zajmował ciepłe miejsce w sercach fanów i wysokie notowania na rozmaitych listach rankingowych. Na Stratosferze muzycy zespołu Tangerine Dream dali między innymi, upust fascynacji sekwencjami i spełnili się przy miksowaniu elementów muzyki elektronicznej z tradycyjną. Każdy z nich grał również na melotronie. Po dynamicznym utworze tytułowym, gdzie motywem przewodnim jest galopująca sekwencja i towarzyszące jej ozdobniki, zachwycać może umiar w stosowaniu wyrazistych środków przekazu. Zamiast epatowania agresywną elektroniką, przyjemność sprawiają uszom kojące dźwięki gitar i fletów w "The Big Sleep In Search Of Hades". I choć przeważają w nim mroczne klimaty, przekaz niesie wyraźne ukojenie. Później, Edgar Froese gra na harmonijce w "3am At The Border Of The Marsh From Okefenokee" tworząc specyficzną atmosferę. W następnych latach nie udaje mu się już jej tak wiernie odtworzyć. Ani na koncertach, ani na innych płytach. W ostatniej odsłonie grupa dużą wagę przykłada do tworzenia intrygującej dramaturgii, pięknie celebrując wejście charakterystycznego gongu w "Invisible Limits". To, co dzieje się później, jest po prostu pozytywnym szaleństwem gitarowych solówek i rozkręconego, modulowanego ostinato. Doprowadzają one co niektórych melomanów do stanów graniczących z ekstazą. Umiejętne wplatanie barw instrumentów bardziej tradycyjnych niż syntezatory pomiędzy syntetyczne brzmienia, nadało muzyce niezwykłego powabu. Poszukiwania nowych form wyrazu zaowocowały nie tylko ambitnym scenariuszem wydarzeń, ale też powstaniem wielu ciepłych melodii. Nic więc dziwnego, że ta muzyka uważana jest przez wielu za szczytowe osiągnięcie zespołu.

sobota, 29 grudnia 2012

Isao Tomita, Debussy ‎– Snowflakes Are Dancing


 
  Podczas gdy w 1974 roku niemiecki zespół Tangerine Dream tworzy znaczącą dla muzyki elektronicznej płytę "Phaedra", w tyn samym roku, 10 000 kilometrów dalej na wschód, genialny Japończyk Isao Tomita wydaje niezwykle ciekawy album: "Snowflakes Are Dancing". Projekt będący w całości transkrypcją utworów francuskiego kompozytora Claude Debussy'ego. Właściwie wszystko związane z tym przedsięwzięciem wydaje się być fascynujące. Sam Isao w chwili wydania tej muzyki miał 42 lata. Wiek w którym człowiek posiada już pewną dojrzałość, doświadczenie i wiedzę o otaczającym świecie. Nic zatem dziwnego, że wziął "na cel"  twórczość ojca muzycznego impresjonizmu. Achille-Claude Debussy jest również barwną i znaczącą postacią w muzyce. Twórca awangardowy (jak na swoje czasy), realizował się w komponowaniu miniatur fortepianowych, symfonii i pieśni. Znakomicie się czuł stosując archaiczne, ale i nowoczesne skale muzyczne. Dla zdolnego Tomity, taki materiał był źródłem nie tylko muzycznych fascynacji, ale pewnie też dużym warsztatowym wyzwaniem. Muszę przyznać, że poradził sobie znakomicie. Interpretacje muzyki Debussy w aranżacji Isao Tomity to prawdziwe majstersztyki. Dzieła Francuza, już same w sobie mające gęstą fakturę, czasami  egzotyczną oprawę i niezwykłą lekkość formy, w wykonaniu Tomity po prostu błyszczą jeszcze mocniejszym blaskiem. Mozolna praca na modularnym Moogu, miksowanie, zgrywanie efektów i zapisywanie muzyki na pięciu rożnych magnetofonach, wydaje się być tytaniczną jak na lata 70. pracą. Ale było warto. Udało się Tomicie uwypuklić wszelkie muzyczne subtelności pierwotnego materiału i nadać mu znakomitą stereofoniczną oprawę. Powstała interpretacja ponadczasowa, będąca znakomitą pamiątką po dwóch wrażliwych na dźwięki, genialnych artystach. Dla Tomity to był początek wielkiej kariery. Z zapałem zabrał się za kolejne ciekawe dzieło: "Pictures At An Exhibition". Ale to już inna historia. Teraz posłuchajmy raz jeszcze, jak delikatnie opadają na ziemię tańczące płatki śniegu.



niedziela, 23 grudnia 2012

Soft Cell ‎– Non-Stop Erotic Cabaret



 W dobrym zespole pomiędzy muzykami powinna tworzyć się chemia i pozytywne iskrzenie. Coś takiego wyraźnie czuje się w nagraniach angielskiego duetu Soft Cell. W 1978 roku na jednym z uniwersytetów Leeds spotkało się dwóch młodych ludzi: wokalista Marc Almond i grający na instrumentach klawiszowych Dave Ball.  Postanowili razem komponować piosenki, ale na uznanie słuchaczy i krytyki przyszło im trochę poczekać. Ich pierwsze single "A Man Can Get Lost" i "Memorabilia" przeszły właściwie przez muzyczny świat bez większego echa. Dopiero utwór "Tainted Love" będący przeróbką starej piosenki Eda Cobba (wykonywanej przez Glorię Jones w 1965 i 1976 roku), przyniósł im w 1981 prawdziwy rozgłos. Znalazł się on również na debiutanckiej płycie długogrającej "Non-Stop Erotic Cabaret". Duet pojawia się na fali wielu powstających wtedy, jak grzyby po deszczu, zespołów new romantic.. Ma do zaproponowania trochę zwariowanych kompozycji, w których przewodzi oryginalny głos Almonda i nowoczesne,  atrakcyjne jak na tamte lata, podkłady syntezatorowe Bella.  Dziesięć piosenek zapisanych na tym krążku stanowi zgrabną, nie nużącą całość. Wyraźnie słychać w nich młodzieńczą  radość życia. Mark swym pełnym ekspresji głosem śpiewa najczęściej o miłości. Dave udanie nadąża z akompaniamentem i obaj doskonale "dają czadu". Przez wiele lat myślałem, że  to taka forma ekspresji, niczym nie krepowanego "elan vital". Ostatnio, gdy zagłębiłem się w teksty tych piosenek, pośród trochę prowokujących (Seedy Films, Sex Dwarf) utwory bardzo dobitnie świadczące o dylematach moralnych, problemów z odnalezieniem się w codziennej rzeczywistości jakie przeżywają muzycy. Ciekawy jest np. tekst do rozpoczynającej album piosenki  "Frustration". Gdy w tle znakomicie pogrywa na saksofonie Dave Tofani, Almond śpiewa między innymi:

Urodziłem się 
Pewnego dnia umrę 
Tam było coś pomiędzy
Nie wiem co lub dlaczego
Jestem mężczyzną
Chcę łamać zasady 
Jestem nikim
Każdy jest głupcem 
Jestem taki zwykły
 Frustracja 
Jestem zmęczony niekończącymi się pechowymi historiami
 Zaczynam okazywać brak zainteresowania
 Chciałbym, abym mógł wyciągnąć rękę, do tego, co niedotykalne
 Filmy, gdzie występują Bruce, John Wayne, Elvis Presley
 .......
 Żyć lekko, kierować haremem, być tygrysem 
Spotkać Bo Derek i być jej Tarzanem 
Wyciągać, wyciągać rękę 
Żyć, żyć, żyć
 Umrzeć, umrzeć, umrzeć
 Chcę umrzeć, Frustracja, och....
----

 Oczywiście, nie zachęcam nikogo do łamania zasad  i umierania:). Ale przyznaję, że są to ciekawie opisane tytułowe frustracje. Takich intrygujących piosenek jest na tej płycie więcej. Cociażby dwie ostatnie: "Secret Life"  i "Say Hello, Wave Goodbye".  Ten pełen werwy synth-popowy zespół nagrał więcej płyt, a omawiana "Non-Stop Erotic Cabaret" doczekała się  w 2011 roku podwójnej japońskiej edycji zawierające muzykę z singli i różne remiksy. Polecam również film DVD pełen unikalnych teledysków: "Non-Stop Ecstatic Dancing" będący fragmentem historii tego ciekawego zespołu. 


czwartek, 20 grudnia 2012

The Residents ‎– Eskimo



   Trudno chyba znaleźć grupę muzyczną bardziej tajemniczą i przewrotną niż The Residents.  Dziś pragnę zwrócić  na jedną z ciekawszych ich płyt pt. "Eskimo" z 1979 roku. Nie tylko dlatego, że na jej okładce po raz pierwszy muzycy przybrali charakterystyczny wygląd (fraki i wielkie gałki oczne), bo to tylko forma, nie treść. Do tego projektu dołączono swoistą mitologię, legendę. Najbardziej rozśmieszył mnie jej fragment dotyczący N. Senady enigmatycznego guru formacji który miał przywieść w prezencie dla kolegów butelkę najczystszego arktycznego powietrza. Zespół jest dość dobrze opisany w sieci, więc nie chcę powtarzać wszystkich o nim ciekawostek, o których można przeczytać chociażby na Wikipedii. Na krążku "Eskimo" awangardowy team założył że dość wiernie odda specyfikę życia tytułowych Eskimosów. Ta płyta nie zawiera zbyt wiele tradycyjnie rozumianej muzyki. Sporo tu za to rozmaitych efektów ukazujących codzienne życie Inuitów (bo tak pragną być oni nazywani, słowo Eskimos - "zjadacz surowego mięsa" widzi się obecnie jako określenie obraźliwe). Prowadzą dość prostą egzystencję, a twarde warunki życia jakie wymusza na nich przyroda, hartują ich charaktery. Wersja amerykańskich muzyków jest dość sugestywna. Polowanie na morsy zwane walrusami, narodziny nowego dziecka w społeczności, czy też wyobrażenie śmierci, słychać jakby wydarzenia te nagrywane były na żywo, jako forma dokumentu. Jest to  raczej wątpliwe, myślę że zespół chciał się po prostu sprawdzić w tym kierunku jako twórcy i realizatorzy dźwięków. Zabieg uznaję za udany. Słychać trochę elektroniki i dbałość o szeroką scenę stereo. Choć materiał nie należy do łatwych, można się poddać sugestii płynącej z głośników. A miejscami nawet wzruszyć. Wnikliwych słuchaczy zachęcam do poszukania tematycznego filmu wideo zrealizowanego przez The Residents. Sugestywnie (bo przecież jeden obraz mówi więcej niż 1000 słów)  przekazuje autorską wizję i jest dobrym uzupełnieniem muzyki.

 

Mark Shreeve ‎– Thoughts Of War




  Do wydawnictwa Mark Shreeve ‎ "Thoughts Of War"  mam szczególny sentyment. Podobnie jak do Embryo czy trzech pierwszych płyt formacji Redshift. Choć płyta wydana została w 1981 roku, równie dobrze można by uznać, że jest tworem polowy lat 70. A na pewno zrealizowano ją w podobnym duchu. Nie jest to  muzyka zbyt przystępna, nie zawiera też zbyt wielu wpadających w ucho melodii. Mark w tym czasie poszukiwał swojej własnej, indywidualnej formy wyrazu, ale użyte instrumenty i technika zapisu pozwalają ją dość wyraźnie zdefiniować. Zgodnie z http://www.discogs.com/, Mark dysponował wtedy ciekawym sprzętem: Yamaha CS30, Hohner K4 string machine, Eko 12 string guitar. Stosował różne efekty: coat hanger, phaser, flanger, tape-looped voices, revox a 77 tape echo. Przy ich pomocy powstają nagrania bogate w sekwencje, ale też i takie, które można uznać za awangardowe. Utwory są dość długie, od 11 do 19 minut. Zgodnie  z tym co sugeruje tytuł, są to dość ponure muzyczne rozważania, pełne długo brzmiących fraz, szumów i świstów. Kontrastuje z tym zdjęcie wyraźnie uśmiechniętego Shreeve'a jakie widać na okładce. Całość brzmi mocno analogowo. Zagadkowe motywy na elektroniczne maszyny i taśmę, różne odcienie melancholii, zadumanie, to są najczęstsze wrażenia jakie mi przychodzą na myśl. Mark tworzy klimat po mistrzowsku, bez kompromisów. W tej mocno elektronicznej prezentacji, jest zarazem coś bardzo ludzkiego, co pozwala na chwilę refleksji nad szybko upływającym życiem i chaosem tworzonym przez człowieka na planecie Ziemia. Fantastyczna muzyka!


poniedziałek, 17 grudnia 2012

Michał Karcz - Moja praca jest moim sposobem na samospełnienie

 
  Michała Karcza poznałem przygotowując wywiad z szefem labelu War Office - Marcinem Bachtiakiem. Michał w telefonicznej rozmowie powiedział: "Ja tylko zaprojektowałem okładkę". Przyznam, że ujęła mnie ta skromność. Potem znów natknąłem się na dzieła Michała Karcza pracując nad recenzjami muzyki Przemka Rudzia. Okładki tych płyt zaprojektowane przez Karcza, świetnie korelują z twórczością Przemka. Przyjrzałem się bliżej innym pracom Michała. Mają dużą moc oddziaływania, i są często mroczne niczym obrazy Beksińskiego, a jednocześnie równie fantastyczne jak dzieła Wojtka Siudmaka.  Postanowiłem zrobić wywiad z tak uzdolnionym grafikiem. Długo czekałem na odpowiedzi - ale było warto.





Damian Koczkodon: Jak doszło do tego, że stałeś się rozpoznawalnym w branży grafikiem, robiącym okładki do różnorodnych płyt CD, książek i filmów? Chyba nie usiadłeś pewnego dnia i pomyślałeś: od dziś zostaję specjalistą w tej dziedzinie!  Czy jakaś myśl o tym kołatała ci w Liceum Sztuk Plastycznych lub w Warszawskiej Szkole Reklamy?


Michał Karcz: Zacznę od tego, że muzyka prawie od zawsze miała duże znaczenie w moim życiu. Ilustrowała masę sytuacji, zdarzeń, pomagała w gorszych chwilach i inspirowała mnie. Już podczas nauki w Liceum Sztuk Plastycznych starałem się tak ukierunkowywać moje twórcze działania, aby wychodziły bezpośrednio ze mnie, z mojej potrzeby wyrażania. Ale też ilustrowania muzyki, inspirowania się nią, co oczywiście było raczej sprzeczne z dość sztywnym programem nauczania sprowadzającym się do teorii, techniki i utrwalania tego. Bardzo rzadko zdarzało się, iż dostawałem wolne pole do działania, ale ta część zajęć i kreacji była pomijana w ogólnej ocenie przez profesorów. Na szczęście, zdarzały się chwile kiedy mogłem połączyć fascynację muzyką z chęcią ubierania jej w odpowiednią oprawę graficzną. Zajęcia z projektowania były chyba tym pierwszym impulsem, który zaowocował pojawieniem się trwałej myśli i pragnienia zaistnienia na rynku jako grafik tworzący okładki.

Niestety, po tym okresie nie miałem zbyt wielu okazji i czasu na kontynuowanie pasji.

 Powróciło to do mnie dopiero na początku 2004 roku, kiedy postanowiłem spróbować połączyć cyfrowe narzędzia z istniejąca wtedy fotografią. Technologicznie były to początki lustrzanek cyfrowych, w każdym razie niełatwo dostępne dla zwykłego użytkownika. Fotografowałem analogowo, skanowałem i wprowadzałem pracę do komputera. Było to czasochłonne, nie zadowalało mnie jakościowo, ale sam efekt zaczynał być już interesujący, a szerokie możliwości jakie dawał odpowiedni software spowodowały, ze po prostu się w tym zakochałem. Dopiero teraz mogłem łączyć fascynację malarstwem i swobodę kreacji z realistycznym spojrzeniem na świat poprzez fotografię. Składowe tych dwóch technik powodowały, ze powstawało coraz więcej prac, ulepszałem technikę i wstępowałem z tym na portale poświęcone fotografii. Uczucia były mieszane, szczególnie kiedy do oceny wyników mojej pracy przysiadali tradycjonaliści. Po jakimś czasie jednak zacząłem powiększać grono entuzjastów i zwolenników tego co robiłem. To nakręcało mnie do dalszej pracy, inspirowało i pomagało wypracowywać styl. Przyzwyczajony formatem analogu tworzyłem kompozycje na bazie kwadratu i w ten sposób automatycznie moje prace były często widziane jako okładki do płyt. Bodajże w 2005 roku odezwała się do mnie mała, niezależna, mająca jednak na swoim koncie ciekawe realizacja wytwórnia płytowa War Office Records. Tak się zaczęło. Zdobywałem doświadczenie w branży, jednocześnie realizując powoli swoje marzenia - co trwa do dziś dzień :). Automatycznie przeniosło się to z czasem na inne pola jak okładki do książek czy też plakaty.


D.K.: Projektując daną okładkę płyty zawsze słuchasz muzyki do której ma pasować i starasz się "chwycić moment" ? Bo wydaje mi się, że tak chyba to wygląda...  Masz jakiś klucz do tego  (kawa, wieczór,  odpowiedni nastrój), czy za każdym razem może być inaczej?

M.K.: Jest dokładnie tak jak piszesz. Nie zawsze jednak miałem taki luksus. Swojego czasu, aby zaistnieć i mieć z czego żyć, brałem prawie każde zlecenie. Bez względu na to czy muzyka była w stanie mnie zainspirować, zainteresować lub nie. W obecnej chwili mam w tej kwestii już wolną rękę. Nie robię niczego na siłę i tylko i wyłącznie dla pieniędzy. Wolę pracować nad jedną okładką 2-3 miesiące i być zadowolonym z efektów, niż wytwarzać je jak fabryka w krótkim czasie i nie czuć żadnych emocji związanych z kreacją.

 Do pracy preferuję wieczór, co chyba jest zrozumiałe. Odpowiedni klimat, skąpe światło, jakiś wewnętrzny spokój, poza tym inaczej też odbieram po zmroku sączące się z głośników dźwięki. Tak samo jak sama muzyka, na wyobraźnię i pierwsze szkice w głowie oddziałują tytuł płyty, tytuły utworów, a także jakieś prywatne myśli muzyków, o które zawsze pytam na początku współpracy. Co chcą powiedzieć słuchaczom, jaki był zamysł stworzenia takiego, a nie innego materiału. To niejako obowiązkowe pytania, które naprowadzają mnie na odpowiednie tory.


D.K.: Podejrzałem  Twoją stronę  WWW  (http://www.michalkarcz.com/) i dział Artworks. Mam wrażenie, że Twoje pierwsze prace były bardziej stonowane w kolorach i mroczne, a obecne są cieplejsze, bardziej pogodne.  Zgodzisz się z tą opinią?

M.K.: Zgadza się. Ja też widzę różnicę. Widzę także ogromny progres, zarówno w jakości tych prac jak i użytych środkach wyrazu. Niemniej jednak, mam takie odczucie, że starsze prace, pomimo niedoskonałości technicznych miały więcej do powiedzenia w sensie ukrytych treści. Może się mylę, nie mnie oceniać. Teraz trudniej jest mi przemycić coś takiego, mając na koncie prawie 800 prac. To tak jakbym już prawie wszystko powiedział i wydobył z siebie ;). Choć prace tworzę pod wpływem specyficznych chwil, myśli, muzyki, która ciągle dociera do mnie nowa… jest troszkę trudniej. Patrząc na całe portfolio, widać dokładnie praca po pracy, jak zmieniało się moje nastawienie do tego co robię, do otoczenia, psychika. To co widać, to odzwierciedlenie emocji, zmian życiowych, dobrych i złych chwil.

D.K.: Masz na swoim koncie współpracę ze znanymi  muzykami np. Steve Roachem. Jak do tego doszło?  

M.K.: Nie wiem czy na pewno było dokładnie tak jak opiszę, ale z tego co pamiętam, zaczęło się od tego, że moja znajoma z jakiegoś portalu fotograficznego, mająca podobne zainteresowania wyjechała do USA, dokładnie do Arizony, do Tucson. Tam też, będąc związana ze znaną galerią sztuki nowoczesnej, automatycznie miała styczność z Roachem, który dosyć aktywnie uczestniczy w życiu kulturalnym tej okolicy.  Zdaje się, ze po prostu wspomniała o mnie i o moich pracach w dużej mierze inspirowanych jego twórczością. Po jakimś czasie, ku mojej uciesze, znalazłem w skrzynce mailowej wiadomość od samego mistrza, w której wyrażał się niezwykle entuzjastycznie o moich pracach. Po krótkim czasie zamówił u mnie 3 wydruki zawierające motyw konia, gdyż w tamtym czasie wraz z żoną prowadzili rancho, gdzie odbywały się spotkania w ramach terapii, które prowadziła właśnie Linda. Tak się zaczęło. Nie minęło zbyt dużo czasu jak Steve poinformował mnie, ze pracuje nad nową płytą, do której chciałby abym zrobił cały artwork. Było to spełnieniem moich marzeń więc niedługo po tym jak otrzymałem wstępny zarys koncepcyjny i płyty z materiałem do inspiracji, zabrałem się do pracy. Wykonałem kilka wstępnych projektów, które podobały się Steve’owi jak i Samowi Rosenthalowi ( wydawcy płyty z PROJEKT RECORDS ), jednak w dalszym ciągu ta wizja nie zazębiała się idealnie. W pewnym momencie powstała jedna z moich bardziej rozpoznawalnych prac, bez namysłu wysłałem ją Steve’owi. Odpowiedź była natychmiastowa „TO JEST WŁAŚNIE OKŁADKA NASZEGO ALBUMU”. I wtedy właśnie płyta DYNAMIC STILLNESS otrzymała główną oprawę graficzną. W zapowiedzi płyty Steve umieścił notatkę dotyczącą całego procesu twórczego i wspólnego oddziaływania na siebie podczas  pracy. To było coś fantastycznego. Potem zrobiłem kolejną okładkę, odnosząca się tematycznie do płyty DYNAMIC STILLNESS – AFTERLIGHT, kolejna po 2 latach THE DESERT INBETWEEN. Roach jest w swoim gatunku klasyką, a także muzykiem rozpoznawalnym w innych kręgach, toteż automatycznie właśnie w nich wzrosło zainteresowanie tym co robię. Wiadomość się rozeszła i efekty mojej pracy również. Powstały kolejne okładki dla twórców, którzy właśnie krążą gdzie po tej orbicie: Frank Van Boagert, który nagrał płytę wraz z Erikiem Wøllo, który z kolei nagrywał wtedy już płytę z Rochem. Przyszła kolej na solową płytę Erika – GATEWAY, do której zaprojektowałem przyjętą bardzo entuzjastycznie okładkę. Potem wpadłem do wytwórni SPOTTED PECCARY tworząc da panów Hellinga & Jenkinsa. To była jedna z ważniejszych okładek, gdyż w jakiś sposób ugruntowała moją pozycję na rynku zdobywając jednocześnie nagrodę w kategorii COVER ART ZMR MUSIC AWARDS. Płyta zdobyła dodatkowo nagrodę za najlepszy album elektroniczny roku i najlepszy album w kategorii "ambitne". Niedługo po tym dostałem propozycję pracy przy nowym albumie Craiga Padilli…itd., itd.….;).

D.K.:  O... szok. Przyjemnie się to czyta :). Faktycznie,  Twoja okładka do płyty JON JENKINS & DAVID HELPLING – "The Crossing" została wyróżniona nagrodą. Gratuluję, bo to oznacza że ktoś pilnie ogląda Twoje prace, nie uważasz? A konkurencja pewnie duża..

 M.K.: Dziękuję. Faktycznie konkurencja jest duża na tym rynku i jest bardzo dużo pięknych realizacji, które spokojnie uznałbym za znacznie lepsze od moich, a jednak udaje mi się trwać na tym rynku, zdobywać nowych klientów, którzy są bardzo zadowoleni z efektów końcowych. Nagroda, którą dostałem była więc dla mnie zaskoczeniem i miłą niespodzianką, ponieważ takiego wyróżnienia za moją prace zleconą nie dostałem. Poza tym znaczenie ma dla mnie, że okładka powstała do tak świetnej płyty dwóch genialnych muzyków. To kolejny powód do zadowolenia, że moje nazwisko może być kojarzone właśnie z nimi. Coś po mnie zostanie ;).


D.K.: Twoje okładki dla Generatora, jest ich sporo i mają pewien styl. Jak udało Ci się przekonać do siebie bossa firmy - Ziemowita?  Czy to działa na zasadzie rekomendacji? Czy konsultowałeś jakieś szczegóły z np. Przemkiem Rudziem, czy miałeś wolną rękę?

M.K.: Od 1995 roku jestem klientem sklepu GENERATOR. To jedyne tak obszerne źródło zaopatrywania się w moja ukochaną muzykę. Dzięki niemu poznałem wielu nowych twórców  (tak naprawdę najpierw było dawne STUDIO EL-MUZYKI, ale to u Ziemowita można było dostać nieosiągalne gdzie indziej wydawnictwa ). Potem był pamiętny fanzin, którego wszystkie egzemplarze posiadam jako pamiątkę. Nie pamiętam dokładnie, ale kiedy byłem już w fazie tworzenia prac inspirowanych muzyką postanowiłem wysłać Ziemowitowi próbkę, tak po prostu. Pokazać, że istnieję i jestem wdzięczny za to co robi. Wymieniliśmy kilka zdań na temat tej pracy i potem jakoś kontakt się urwał. Parę lat później znowu zaczęliśmy rozmawiać i tematem miała być zmiana strony wizualnej strony GENERATOR.PL. Zgodziłem się na współpracę również z sentymentu. Po jakimś czasie Ziemowit oznajmił, ze ma zamiar zacząć wydawać muzykę pod szyldem GENERATORA. Jako, ze wtedy już tym się zajmowałem, było to niejako zachętą dla mnie do dalszej współpracy, która w końcu zaowocowała stworzeniem serii, do której zrobiłem 23 okładki. Miałem dużo satysfakcji widząc, jak kolekcja się rozrasta i jestem jej współtwórcą. Dodatkową przyjemnością byłą współpraca z muzykami, których dzieła już znałem, miałem w kolekcji i inspirowałem się nimi wcześniej. Miałem świadomość, ze  w ten sposób gruntują jakąś pozycje w wyselekcjonowanym gronie twórców i odbiorców.

Powstawanie każdej okładki łączyło się z akceptacją koncepcji i finalnego tworu przez Ziemowita i autora muzyki.

D.K.: Lubisz elektronikę, mroczne filmy i podobną im muzykę np. Lustmord. Czy jesteś zdania że to ciekawsze inspiracje niż słodko-cukierkowe produkcje? Zauważyłem że tworzysz nie tylko pod zamówienie, ale bo Cię coś urzekło.


M.K.: Tak, zdecydowanie takie klimaty wpływają lepiej na moją wyobraźnię, kształtują myśli, sny. Wole znacznie trudniejsze w odbiorze dzieła niż przystępne i łatwe, choć mówimy tylko o tym co jest najbliższe mojemu sercu. Nie zamykam się jednak w życiu codziennym na żadne gatunki i w swojej płytotece znaleźć można dużo różnej muzyki odpowiedniej na każdy nastrój lub potrzebę chwili. Muzyka towarzyszy mi non stop, więc słuchając tylko tej cięższej w odbiorze i skomplikowanej chyba szybko bym się nią zmęczył. Jeśli zaś chodzi o repertuar filmowy, to zawsze cenię wiele aspektów, które wpływają na to, ze do mnie trafia. Jest ich zawsze więcej niż podczas słuchania muzyki – to zrozumiałe.

D.K.: Powiedziałeś mi niedawno, że nie ze wszystkich swoich prac jesteś do końca zadowolony. Ale to chyba inaczej być nie może, pewnie masz napięty, ograniczony czas, klient naciska, a muzykę można po jakimś czasie odebrać inaczej. Czy to w tym jest problem?

M.K.: Jeśli chodzi o czas realizacji to zawsze staram się mieć swobodę i odpowiednią ilość czasu tak, aby pomysł mógł swobodnie ewoluować. Faktem jest, ze często pierwsza myśl, idea jaka przychodzi do głowy jest tą finalną i wymaga tylko odpowiedniego szlifu. Na początku każdego, nowego przedsięwzięcia ustalam datę pierwszego, wstępnego projektu. Jeśli przeczuwam, ze może być problem z wywiązaniem się z terminu – rezygnuję. Moja praca jest moim sposobem na samospełnienie, dlatego też staram się aby nie tylko klient był zadowolony z ostatecznego efektu. Kiedy dociera do mnie końcowy produkt, chcę być z niego dumny i zadowolony. Zawsze wkładam 100% swoich możliwości, stąd często też odrzucam nowe wyzwania ze względu na brak czasu, lub brak „chemii” między mną, a zaproponowanym tematem, materiałem muzycznym. Długo pracowałem na tę swobodę, ale myślę, że było do czego dochodzić. Obecnie sam decyduję o tym z jakim projektem będę się zmagał i jest to dla mnie bardzo wygodnie. Zadowolenie z całości dorobku lub poszczególnych prac dotyczy wszystkiego co wychodzi spod mojej ręki. Zarówno prac zleconych, jak i tych, które powstają z samej potrzeby kreacji. Z punktu widzenia czasu widzę co można byłoby zrobić lepiej, doskonalej, jakich elementów użyć, których swojego czasu nie miałem w swoim zbiorze zdjęć. To dosyć męczące kiedy nowe pomysły ścierają się z potrzebą reedytowania starych. Brak czasu jednak w jakiś sposób łagodzi ten spór wewnętrzny ;).  To takie chyba chorobliwe dążenie do doskonałości.

D.K.: Ma je wielu artystów... Masz sporo pracy i zamówień, czego można się spodziewać w przyszłości, czy taką "karierę" można zaplanować?


M.K.: Rzeczywiście jest tego trochę i dlatego z części muszę rezygnować. Pierwszeństwo zawsze mają dla mnie bliskie memu sercu klimaty, stali klienci i muzycy, którzy są dla mnie inspiracją. Staram się łączyć samorealizację ze źródłem utrzymania. W każdym razie, póki co, jest coraz lepiej :). Oczywiście oprócz projektowania okładek robię inne rzeczy, które wymagają troszkę mniej pracy umysłowej, a opierają się na tym co jest już gotowe lub na zwykłej pracy manualnej. Retuszuję zdjęcia, projektuję plakaty, przygotowuję je w kwestii kompozycji, kolorystyki i dodaję coś od siebie. Te dodatkowe zajęcia dają mi możliwość przebierania ofert w kwestii projektowania okładek. Dają mi swobodę w kwestii finansowej. Co do przyszłości. Jestem bardzo optymistycznie nastawiony do tego co być może mnie czeka. Mam zaplanowanych kilka projektów, które spokojnie sobie czekają na odpowiedni czas. Mogę napisać, że będzie to własna muzyka, do której stworzenia przymierzam się już od 2 lata, ale zawsze nie mam na to czasu. Czas pokaże. Drugim znaczącym dla mnie projektem jest zamiana moich prac w ruchome obrazy. Chciałbym poszerzyć spektrum środków mojej wypowiedzi do filmowania. Postarać się stworzyć ruchome obrazy odzwierciadlające klimat i kolorystykę moich prac fotograficznych. Rozmawiałem o tym projekcie nawet ze Steve Roachem i wstępnie pomysł mu się spodobał. Jako, ze sam muszę mieć kontrole nad wszystkim, ten pomysł będzie wymagał dużego nakładu czasu i środków. Chciałbym stworzyć coś wyjątkowego w jakości HD, a więc musiałbym użyć odpowiednich technik zarówno zapisu obrazu, jak i późniejszego masteringu i authoringu. Jasną sprawą jest, ze cała oprawa graficzna też spoczęłaby na moich barkach ;) Zobaczymy jak to będzie. Oba pomysły krążą bezustannie wokół mojej głowy wiem, że łatwo nie odpuszczę.

D.K.:  Czy tworzysz też okładki do płyt analogowych, czy jest to trudniejszy proces?

M.K.: Wydaje mi się, że ze względu na powierzchnię do wykorzystania taka okładkę byłoby mi na pewno szybciej stworzyć. Nie ma nic przeciwko temu, ale póki, co nikt nie zechciał powierzyć mi tego zadania. Rozmiar okładki jest idealny na dużą pracę i byłoby to dla mnie wielką przyjemnością umieścić obraz większy jak standardowe 12x12 cm dla pudełka CD. Jestem jak najbardziej za…może po prostu muszę czekać :).

D.K.: Życzę powodzenia i dziękuję za udzielenie mi wywiadu.







wtorek, 11 grudnia 2012

This Mortal Coil ‎– It'll End In Tears




  Lata 80. z perspektywy czasu, widzą mi się jako ciekawy okres powstawania interesującej muzyki. Spójrzmy chociażby na projekt This Mortal Coil ‎– "It'll End In Tears". Specjalnie napisałem słowo projekt, bo trudno nazwać TMC zespołem w tradycyjnym tego słowa znaczeniu. Trzy płyty ze zmieniającym się składem i multum muzyków, na co dzień grających w swoich formacjach. Kilkanaście nazwisk które pozyskał  do studyjnej pracy szef wytwórni 4AD - Ivo Watts-Russell, okazało się strzałem w 10-kę. Z czasem, parę z nich  zyskało miano "kultowych". Znamy je pewnie wszyscy, bardziej istotna wydaje mi się być sama muzyka. A ta doprawdy jest niezwykła! Klimat jaki powstaje podczas jej słuchania, jest wyjątkowy. Jest to mieszanka  gotyku, popu, rocka, a nawet, jak twierdzi mój kamrat Mariusz Wójcik, elementów minimal music. Rzecz szczególna, znakomita większość nagrań utrzymana jest w dość przygnębiającym nastroju. A jednak spotkały się owe utwory z żywym oddźwiękiem wśród słuchaczy. Widocznie było i jest zapotrzebowanie na tego typu przedsięwzięcia. Podczas odsłuchu przestrzeń pokoju przesiąknięta jest mgiełką tajemnicy, czegoś nie do końca zrozumiałego i poznanego. Świetnie słucha się tego w ciemności, która potęguje wrażenie. Elektroniczne wyposażenie studia: organy, Yamahę DX7, i inne syntezatory, doskonale słychać w mojej ulubionej, instrumentalnej kompozycji "Fyt". Niektórzy twierdzą, że zapisano w niej również pracę helikoptera. Możliwe. Nie da się też zaprzeczyć, że ta muzyka świetnie obroniła się przez upływem czasu, a od jej wydania minęło już 28 lat!  Polecam na długie, samotne wieczory. Tym bardziej, że w ubiegłym roku, ten album wydano również w Polsce (nakładem Sonic Records).


Przemysław Rudź - Discreet Charm Of An Imperfect Symmetry (Electronic Improvisation In Seven Movements)




  Ostatnio z coraz większym upodobaniem słucham różnych muzycznych eksperymentów.  Dodam, że dość trudnych w odbiorze. Dlatego trochę z mieszanymi uczuciami zasiadłem do przesłuchania kolejnej płyty Przemka Rudzia. Bo pomyślałem sobie: Czym on może mnie jeszcze zaskoczyć? Gra w sumie dość popularną odmianę muzyki elektronicznej. Tymczasem pełen dynamicznej energii Przemek ukończył nowy projekt pt. "Discreet Charm Of An Imperfect Symmetry (Electronic Improvisation In Seven Movements)". Skorzystałem z  przedpremierowego zapisu demo, i choć to plik mp3, to po raz pierwszy od niepamiętnego czasu musiałem wyłączyć w odtwarzaczu korektor. Mastering został zrobiony tak, że zastosowanie equalizera staje się zbędne, bo zaburza balans tonalny całości. No tak,  nagrania są bardzo rzetelnie zrealizowane, wręcz  dopieszczone. Czytelnik mojej recenzji może jednak zadać sobie w duchu pytania: Czy tak częsta emisja nowej muzyki nie obniża jej jakości? Jakie pobudki kierują artystą? Zawartość płyty odpowiada na te pytania nie gorzej niż  dołączona adnotacja muzyka.  Według opisu Przemka, idea powstania tego materiału zrodziła się jednej nocy, a w ciągu dwóch następnych był gotowy zarys całości.  Improwizacje ograniczone tylko pragnieniem utrzymania ciszy nocnej, spokojnego snu sąsiadów...  Pierwsze słuchanie uświadomiło mi, że Rudź na dobre odszedł od stylu trzech pierwszych płyt. Niewiele tu sekwencyjnych pętli, dynamicznych zwrotów akcji, imponujących fajerwerków.
  To muzyka w dużej mierze, choć nie cała, stawiająca na refleksję,  stan zadumania, a ulotność  wrażeń, jest dominującym doznaniem. Być może  niektórzy wierni fani nie strawią takiego novum, ale za to w ich miejsce na pewno pojawią się nowi.  Rzecz jasna, jest też pewna niespodzianka. Przemek dla uzyskania większej harmonii. poszerzenia spectrum swoich nagrań, zaprosił dwóch przyjaciół  To Jarek Figura na gitarach i Marek Matkiewicz na perkusji (Oczywiście, znamy tych Panów, więc nie na samym zaproszeniu polegał trick). Perkusję i gitary słychać nawet dość mocno. Te granie jest również w jakiejś mierze spontaniczne. Sprawia że  wspólne utwory brzmią momentami jak dobry, stary progresywny rock a'la Pink Floyd. W zasadzie od dawna unikam takich porównań, ale pewnie David Gilmour spojrzałby na te trio z uznaniem. Pozostałe nagrania z trudem wcisnąłbym w ramy (jeśli ktoś lubi definicje)  kosmiczno-arktycznego ambientu,  jakby kontynuację tematów z Paintings ("Movement 1" sugerować może bliskie spotkanie z ....). Oniryczny, wręcz somnambuliczny klimat który się unosi nad tym projektem, spodoba się nocnym markom i  entuzjastom brzmień bardziej wysublimowanych, Oczywiście, Rudź nie byłby sobą, gdyby nie pozostawił trochę miejsca  dla delikatnego arpeggio, jednak podobne elementy charakterystyczne dla klasycznej muzyki elektronicznej są jakby wycofane, na drugim planie...
Stawiając na szczerość przekazu, a nie komercyjny sukces, Rudź zasługuje na szacunek. Nawet jeśli nie każdemu spodoba się jego nowe oblicze. Progres, czyli postęp wpisany w swoją artystyczną drogę, uznał za ważniejszy  od podążania utartymi ścieżkami  ściśle określonych zdarzeń.  Element zaskoczenia górujący nad chłodną kalkulacją, emocje do końca nie wyczuwalne, dodają jego muzyce spontaniczności.  A przecież to nie koniec nagrań i eksperymentów z freestyle Przemka Rudzia. Kolejne czekają niecierpliwie na  czas swojej premiery.

niedziela, 9 grudnia 2012

Laura Lewicka - Dalej będę robiła to, co kocham



W sierpniu tego roku poznałem młodą wokalistkę Laurę Lewicką. Może skromnie, ale za to z pasją, zaśpiewała piosenkę w ramach serii koncertów w Cekcynie które odbywały się pod hasłem:  Zagrajmy na rzecz poszkodowanych w gminie Cekcyn”. Zgodnie z dewizą "Stawiaj na młodość", postanowiłem przybliżyć czytelnikom jej postać.

Damian Koczkodon: Skoro  to twój pierwszy wywiad, możesz się przedstawić, powiedzieć coś o sobie?  

Laura Lewicka:  Nazywam się Laura Lewicka mam 16 lat i mieszkam w Szczecinie gdzie uczęszczam do szkoły średniej.
 

D.K.: Pięknie, byłem pewien że masz 18 :)

Laura Lewicka: Nie nie, jeszcze mi trochę brakuje.

D. K.: Jak doszło do tego, że postanowiłaś spróbować swoich sił w śpiewaniu? 

Laura Lewicka: Wszystko zaczęło się w przedszkolu, podczas Festiwalu Piosenki Bożonarodzeniowej, gdzie zajęłam 1 miejsce. Brałam udział w wielu konkursach i podczas jednego z nich otrzymałam w nagrodę mikrofon i od tamtego czasu postanowiłam się z nim nie rozstawać. W wieku 7 lat trafiłam do zespołu "Gama". Po pewnym czasie zdałam sobie sprawę z tego, że chcę śpiewać solo. Gdy miałam 10 lat zaczęłam uczęszczać do Pałacu Młodzieży do pracowni wokalnej Pana Dariusza Chmielewskiego, do której uczęszczam do dnia dzisiejszego.

D. K.: Jak wyglądają takie zajęcia w pracowni wokalnej? 

Laura Lewicka: Tego się nie da opisać słowami.. Zajęcia odbywają się grupowo, lecz także indywidualnie. Panuje znakomita twórcza atmosfera. Mamy wspaniałego nauczyciela, od którego można się nauczyć bardzo wiele. Na zajęciach poznałam wielu ciekawych ludzi z którymi mogę dzielić pasję. Co roku jeździmy na warsztaty wokalne, które też są już częścią mnie! Wracając z nich, najchętniej rzuciła bym wszystko i śpiewała całymi dniami i nocami.

D.K.: Wcale się nie dziwię. Na tegorocznym koncercie pt.: „Zagrajmy na rzecz poszkodowanych w gminie Cekcyn” – zaśpiewałaś swoją piosenkę. Jak teraz wspominasz te wydarzenie?

Laura Lewicka: Bardzo dobrze wspominam ten koncert. Poznałam wielu interesujących ludzi i mogłam wysłuchać ich występów. Śpiewałam tam piosenkę "I want to be myself ", którą stworzyliśmy wspólnie z Aleksandrem Lasockim. Koncert ten był dla mnie szczególnie ważny, gdyż robiąc to, co kocham, mogłam w jakimś stopniu pomóc osobom, które tego naprawdę potrzebowały.

D. K.: Czy masz jakie jakieś wzorce wokalne? 

Laura Lewicka: Od bardzo dawna moim wzorcem jest Katie Melua. Uwielbiam jej utwory i jej styl. Gra również na gitarze, a ja bardzo lubię gitarę. Od niedawna stały się też nimi Nadia Ali i Sarah Howells i wielu, wielu innych o których mogła bym pisać bardzo dużo.

D.K.: Jak do Twojej pasji podchodzi rodzina i znajomi? Czy masz od nich mentalne lub bardziej praktyczne wsparcie?

Laura Lewicka: Rodzina jak i znajomi mocno mnie wspierają. To mi bardzo pomaga, bo czuję, że komuś odpowiada to, co robię Tak wspomnę tylko na marginesie, że jeżdżąc wczesnym rankiem do szkoły z moja koleżanką często się śmiejemy, bo mówi mi ona, że nawet ziewając - śpiewam. Jednak najbardziej wspierają mnie moi rodzice, jestem im za to bardzo wdzięczna. Bardzo się cieszę, że mam obok siebie tak wspaniałych ludzi.
  
 

D.K.: Wiem że kochasz śpiewanie. Czy wiesz co musiałabyś jeszcze zrobić, aby spełnić się artystycznie? Jakie masz marzenia? 

Laura Lewicka: Tak dokładnie to nie wiem, nigdy nie wiadomo co w życiu się zdarzy. Myślę, że po prostu dalej będę robiła to, co kocham, nie zwracając uwagi na wszystkie przeszkody, które nas spotykają.. Właśnie jestem w trakcie nauki gry na gitarze, gdyż stwierdziłam, że jednak powinnam mieć "przyjaciela" który będzie mi pomagał w tworzeniu swoich własnych utworów. Z moimi kolegami nagrałam już 3 piosenki, jedna z nich  jest w stylu Trance. Powiem szczerze, że od pewnego czasu bardzo polubiłam ten gatunek muzyczny, pozwala mi przenieść się do innej krainy i mam nadzieję, że jeszcze kiedyś będę miała okazję robić coś właśnie związanego z muzyką Trance. Bardzo lubię współpracować z osobami które kochają muzykę i jeżeli jest taka okazja, to bardzo chętnie współpracuję. Kiedy miałam nagrać swoją pierwszą piosenkę byłam bardzo szczęśliwa, tak jest za każdym razem. Marzenia.. Mówią, że jak się zdradzi swoje marzenia, to one się nie spełnią. więc powiem tylko jedno: Chciałabym, aby kiedyś ludzie słuchając moich utworów, wspominali najpiękniejsze chwile swojego życia.

D.K.: Przygotowuję materiał na swoją pierwszą płytę z muzyką elektroniczną. Będą na niej też elementy transu. Oczywiście nie mogę jeszcze gwarantować, że się na pewno ukaże... Ale... Czy chciałabyś  dołączyć do eksperymentu,  rozszerzyć się i dołożyć kilka wokaliz ? ;)))

Laura Lewicka: Pewnie że bym chciała ;).

D. K.: To będziemy w kontakcie :).   Na koniec życzę Ci uporu w osiąganiu celu, kształtowania charakteru i rozwijania talentu.

 Laura Lewicka: Dziękuję!





czwartek, 6 grudnia 2012

Serge Blenner - Plaisir Ardent

  English version below
 Niedawno zachwycałem się piękną płytą "Liberation", nagraną przez nieznanego szerszej publiczności naszego kraju, francuskiego kompozytora Serge Blennera. Napisałem wtedy o jego pasji, spojrzeniu na życie i kliku  innych związanych z nim sprawach. Ostatnio urzekł mnie trochę starszy jego album pt. "Plaisir Ardent" (1985). Muzyka na pierwszy odsłuch dość prosta i przyswajalna. Ale niezależnie od stopnia jej komplikacji, posiadająca te nieuchwytne "coś", co powoduje powstawanie u słuchacza pozytywnych emocji. Zawiera w sobie całą gamę przyjemnych melodii, które pewnie odpowiadają za powyższe miłe odczucia. Odrobina wokodera i stopniowanie napięcia w dobrym stylu. Sprawność z jaką  w ciągu czterech minut (bo mniej więcej tyle trwa każdy utwór) Serge buduje sentymentalne klimaty i intrygujące struktury harmoniczne, zasługuje na uznanie.  Romantyczne uniesienia gwarantowane, a więc jest to dobra muzyka również pod wieczór ze świecami. Zagrana ze smakiem i wyobraźnią, spodoba się marzycielom. Pozostawi po sobie ciepłe skojarzenia. Pastelowa poezja płynąca z syntezatorów. Polecam!!!



 Recently I was delighted with the   beautiful album   "Liberation", recorded by the French composer Serge Blenner, unknown to the wider public of our country. Then I wrote about his passion, outlook on life and a few other issues related to it. Recently, I was captivated by his slightly older album entitled "Plaisir Ardent" (1985). Music for the first listening session is quite simple and digestible. But regardless of the degree of its complication, it has that elusive "something" that causes positive emotions in the listener. It contains a whole range of pleasant melodies that are probably responsible for the above pleasant feelings. A bit of vocoder and a gradation of tension in good style. The efficiency with which Serge builds sentimental atmosphere and intriguing harmonic structures in four minutes (because each track takes about this time) deserves recognition. Romantic excitement guaranteed, so it's good music also in the evening with candles. Played with taste and imagination, it will appeal to dreamers. It will leave behind warm associations. Pastel poetry flowing from synthesizers. I recommend!!!

wtorek, 4 grudnia 2012

SiJ ‎– There Will Come Soft Rains


 Kto ukrywa się pod tajemniczą nazwą SiJ? To duet muzyków: Vlad S., czyli Vladislav Sikach i Anna V., czyli Anna Vorobyeva, znana też jako Anna Riet lub Dunkelheit. Płytę "There Will Come Soft Rains"  z 2011 roku wydała ukraińska wytwórnia GV Sound, specjalizująca się w stylach noise, dark ambient, drone.  Właściwie tych kilka lapidarnych wyrażeń dość jasno określa charakter projektu. Niemniej sama zawartość płyty wydanej też jako pliki flac, jest na tyle intrygująca, że warto poświęcić jej kilka zdań. "Krążek wypełnia tylko jeden utwór. "Feels Like" to długa, blisko 50 minutowa suita, dość jednostajna, ale bardzo klimatyczna. Inspiracje tytułowymi deszczami ze starego, wspaniałego opowiadania Raya Bradbury i poematu  Sary Teasdale, słychać kilkakrotnie w postaci sampli. Krople i odgłosy burzy co jakiś czas urozmaicają statyczne i monotonne brzmienia, szczególnie w ostatnich minutach kompozycji. Nie jest to więc wirtuozerski popis, autorom bardziej zależy na utrzymaniu specyficznej atmosfery. Długo wybrzmiewające frazy dobrze oddają nastrój opowiadania z gatunku SF, którego pesymistyczną treść pamiętam do dziś (pusty dom funkcjonujący po zagładzie nuklearnej). Mimo iż w muzyce programowo dzieje się niewiele, to zostawia ona słuchacza w pewnego typu zauroczeniu. "There Will Come Soft Rains" nie jest  komercyjnym sukcesem, ale  domyślam się, że jest to drugorzędną sprawą wobec artystycznej wizji, jaką proponuje Vlad i Anna. Muzyki, która niejako podskórnie przenika do podświadomości odbiorcy i długo tam zostaje.

sobota, 1 grudnia 2012

Depeche Mode - Some Great Reward




  Depeche Mode ma wielu wiernych fanów. Właściwie można by mówić o pewnym fenomenie. Miłośnicy tego zespołu są dobrze zorganizowani i aktywni w swojej pasji. Mnie osobiście, przez pewien czas, muzyka DM również mocno "kręciła". Miałem wtedy 20 lat i akurat na rynku królowała  płyta "Some Great Reward" (1984). Słowo "królowała" dobrze oddaje istotę sprawy. Można było ją usłyszeć w pociągu z "jamnika",  w restauracjach, we wszystkich programach radiowych, i obowiązkowo na każdej porządnej prywatce. Na innych pewnie też ;). Będąc domatorem, cieszyłem się nią głównie w czterech, pełnych dziur ścianach  swojego pokoju. Dziurawych, bo eksperymentowałem wtedy dużo z akustyką pomieszczenia, aby dać dźwiękom najlepszą szansę na dobre brzmienie i kolumny często zmieniały miejsce. Między kolejnymi odkrywanymi po raz pierwszy płytami Klausa Schulze, czy Tangerine Dream, znalazło się miejsce  i czas na Depeche Mode. I wcale tego nie żałuję. Słodkie lata 80!  SGR (ponad 100 różnych wydań w wielu krajach) miała i do dziś dnia ma kopa! Te dynamiczne piosenki są ciekawie skonstruowane i wspaniale zrealizowane technicznie! Słychać, że granie sprawiało radość samym muzykom, a i pewnie też ich kolegom ze studia nagrań  w Londynie i Berlinie. Więc i dla fanów omawiana muzyka okazała się pewną wielką nagrodą ;). Popisową zabawą w stereofonię bez wątpienia jest "People are People czy "Master and Servant".  Dopiero po latach dowiedziałem się, że te atrakcyjne brzmienie po części zespół zawdzięcza samplom przetworzonym przez fantastyczny instrument  Synclavier. Marin Gore już od "Construction Time Again" lubił nagrywać rozmaite odgłosy i potem wykorzystywano je sukcesywnie w nagraniach. Dynamika tych nagrań sama porywała nogi do co najmniej przytupywania. Oczywiście, pewna grupa krytyków powie że to muzyka dla romantycznych nastolatków. I w pewnym sensie jest to racja. Potem przychodzi w pewnym momencie chwila, że przestaje się być nastolatkiem, ale niekoniecznie przestaje się być romantykiem ;). A sentyment i intrygujące dźwięki zostają. Warto jeszcze wspomnieć o ciekawych, zaangażowanych tekstach Martina Gore. U jednych wzbudzały one kontrowersje (Blasphemous Rumours), dla innych stawały się hymnami (People are People). Najważniejsze, że nie pozostawiały nikogo obojętnym. Później przyszedł czas na bardziej mroczne klimaty i płytę "Black Celebration". Ale to już inna historia.

piątek, 30 listopada 2012

Jean-Michel Jarre ‎– Les Chants Magnétiques



  Les Chants Magnétiques z 1981 roku to bardzo ciekawy album. Jean-Michel Jarre postawił na muzykę mocno nasyconą wieloma barwami i samplami. Gra z właściwą sobie wielką dynamiką i energią.  Magnetyczne Pieśni  (gra słów) pełne są atrakcyjnych brzmień i świeżych pomysłów.  Jarre jak nikt przed nim potrafił adaptować je do swoich potrzeb i nadać im ponętną dla uszu formę. Znakomita realizacja sprawia, że słuchanie w stereo nawet prozaicznych dźwięków przesuwających się po torach wagonów jest miłym zajęciem. Pola Magnetyczne zawierają też dużo przystępnych melodii i solówek (Part 5 The Last Rumba). Tym się też różni Jarre od niektórych swoich niemieckich kolegów, którzy  zdecydowali się na pewną komercjalizację i humanizację swojego brzmienia  zachęceni dopiero komercyjnymi sukcesami  Francuza. Nagrania z "Les Chants..." są interesujące również dlatego, że Jarre wykorzystuje na tej płycie kilkanaście fantastycznych syntezatorów - marzenie każdego początkującego el-muzyka. Na LCM słychać więc pracę ARP-a 2600, nieśmiertelne barwy Eminenta 310U, Oberheima OB-X, Mooga Taurus, produktów firm EMS Synthi, Korg czy Elka. Powstaje muzyka bardzo sugestywna, obrazowa, wykorzystywana później wielokrotnie przez świat filmu jako podkład pod ilustracje, czy dokumenty, pokazujące różne piękne oblicza ziemskiej przyrody.  I choć niektórzy krytycy zarzucali JMJ swoisty
merkantylizm, on szedł pewnie swoją drogą, mając w zanadrzu wiele nowinek którymi później znów zadziwił świat. Jako jeden z niewielu kompozytorów wiernych elektronicznemu instrumentarium, zrobił oszałamiającą karierę. Stał się człowiekiem godnym podziwu dla milionów ludzi na świecie. Jest to bez wątpienia miarą jego talentu.  



czwartek, 29 listopada 2012

Andreas Vollenweider: Behind the Gardens - Behind the Wall – Under the Tree ...


 Mam do tej płyty olbrzymi sentyment. Krążek Behind the Gardens był jednym z pierwszych  wydawnictw kompaktowych jakie słyszałem, a jego zawartość pobudzała mocno moją wyobraźnię.  "Behind the Gardens ... Behind the Wall – Under the Tree ..." z 1981 roku  reklamowana jako muzyka na harfę, bębny i perkusję była na początku lat 80. novum. Choć Andreas rok wcześniej wydał swój pierwszy, debiutancki album, Eine Art Suite in XIII Teilen, to jednak drugie wydawnictwo przyniosło mu prawdziwy rozgłos. Przynajmniej w naszym kraju. Muzyka Vollenweidera jest paradoksalnie niszowa a zarazem uniwersalna. Niszowa, bo ilu to muzyków gra na własnoręcznie zmodyfikowanej harfie elektroakustycznej? A uniwersalna, bo jest wypadkową zawierającą motywy rodem z klasyki, jazzu, rocka, i brzmi bardzo świeżo po dziś dzień. Muzyka zdobyła uznanie w wielu kręgach, zarówno zwolenników muzyki synkopowanej jak i programowej. Swoboda z jaką Andreas asymiluje skrajne czasami gatunki, jest warta podkreślenia.  Elementy romantyczne, czasami słyszalny biesiadny śpiew, trafiają do gustu szerokiej publiczności. Tematy orientalne, mgiełka tajemnicy, któż temu się oprze? Szwajcarski muzyk szybko zrobił karierę, wiele koncertował, nagrywał kolejne ciekawe płyty, tworzył symfonie... Ale od pewnego czasu jakby mniej się słyszy o twórcy takich ciekawych nagrań jak "Caverna Magica" czy "White Winds".  A szkoda, bo jest to wyjątkowy artysta.


U.K. - U.K.


 Są płyty, dzięki którym muzykę rockową można uznać za sztukę, coś niebanalnego, frapującego i magnetycznie wręcz pociągającego ku sobie. Mam na myśli nagrania zespołu United Kingdom zarejestrowane na pierwszym albumie supergrupy. Te określenie pasuje do zespołu jak najbardziej, bo przecież John Wetton i Bill Bruford pokazali wcześniej swoje umiejętności w legendarnym King Crimson, gitarzysta Allan Holdsworth grał  między innymi w w Soft Machine i Gong, a Eddie Jobson zasilał Curved Air, Jethro Tull i Roxy Music. To niekoniecznie musiało się udać, a jednak! Efekty połączenia się ich sił na płycie "U.K" przeszły oczekiwania wielu fanów. Mi, zainteresowanemu głównie muzyką elektroniczną, w pierwszej kolejności spodobała się suita o dość mrocznym tytule "In The Dead Of Night" Wymyślona przez Eddiego i Johna, jest prawdziwym majstersztykiem. Przemyślana i wyrafinowana, jednocześnie pełna pasji i ognia. Zaskakiwała dziwnymi zwrotami rytmicznymi i niesamowitą jednością wszystkich muzyków. Ani jednej zbędnej nuty! Doskonałe budowanie napięcia.Wspaniałe uzupełnianie się w szczegółach, praca basu i perkusji, zasługują na najwyższe uznanie.  Syntezatory Jobsona robią nie tylko piękne tło, ale  świetnie współgrają w wielu pasażach. Siedem lat później Eddie  swoją wrażliwość udowodnił ponownie na  docenionej przez melomanów "Theme Of Secrets". Kolejne utwory z tej płyty mają inaczej rozłożone emocje. Są chyba trudniejsze w odbiorze i zawierają więcej synkopowanych łamańców i jazzowych inklinacji. Ale spokojnie dadzą się polubić. Między innymi przez magnetyzujący wokal Wettona. Klimat debiutanckiej płyty "U.K." porównać można z najlepszymi fragmentami dokonań zespołu Roberta Frippa.  Po ponad 30 latach ciągle robi ona dobre wrażenie. Szkoda tylko że następne płyty U.K. nie były już tak jednolite.



środa, 28 listopada 2012

King Crimson - The Power To Believe


  Supergrupa King Crimson i jej charyzmatyczny lider Robert Fripp wywarli na ambitną muzykę rockową podobny wpływ, jak w swoim czasie zespół Johna Lennona na pop. Dlatego komentatorzy  dokonań KC nie zawsze są obiektywni, bo recenzowana muzyka w naturalny sposób zabarwia ich emocje. I to dobrze, że tak się dzieje. Opisywanie "na sucho", bez włożenia w recenzję uczuć, może być praktyczne przy układaniu instrukcji obsługi np. kosiarki (a i tu niektórzy by dyskutowali), ale nie przy obcowaniu z tak intensywnie działającym na emocje materiałem muzycznym.  Nie będę szczegółowo opisywał historii zespołu, bo tego jest dużo na stronach fanowskich, więc wyważanie otwartych drzwi nie ma sensu. Jako zagorzały sympatyk produktów spod znaku Karmazynowego Króla wspomnę głównie o moich odczuciach. Po serii pięknych płyt z lat 70. i kilkuletniej przerwie, zespół nagrywa trochę inną muzykę. Pewnym jej ukoronowaniem okazała się "The Power To Believe" (2003). Trzeba było się z nią oswoić, i z perspektywy czasu dochodzę do wniosku, że dalsze drążenie pomysłów ze starych płyt nie miało racji bytu. Zresztą KC to symbol wiecznych poszukiwań formy. Dla Roberta Frippa spotkanie Adriana Belewa było chyba najlepszym, co mogło mu się przydarzyć w latach 80. I pewnie na odwrót. Chociaż z utworów znikły miękkie ozdobniki typu solo na flecie, a pojawiły się ostre gitarowe riffy, to muzyka nie straciła swojej intensywności i mocy. Mimo obecnej w niej drapieżności, dalej spina ją rozum i logika. Rozbudowana wizja, realizowana czasami z subtelnością maszyn budowlanych nie odstrasza. To kolejny świat jaki udało się wykreować Frippowi i jego przyjaciołom. Rzeczywistość oparta na  gdzieniegdzie dosadnych doznaniach. Mimo wszystko i ta forma dostarcza wysokiej jakości wzruszeń. Stare chwyty z powracającym kilkakrotnie głównym motywem i sugestywny głos Belewa chyba tylko słonia pozostawiłyby obojętnym. Ekspresja i cudowne "męczenie" dźwięków, niejednemu przypomni marudzącą, ale kochaną żonę - bez której nie można się obejść. Taka jest muzyka z "The Power To Believe" - bezkompromisowa i wielka zarazem. Nakręcająca do życia i walki o lepsze jutro. Dla malkontentów polecam odgrzewanie starszych placków.

poniedziałek, 26 listopada 2012

Fading Colours - I'm Scared Of....



  O zespole Fading Colours możecie przeczytać między innymi w wywiadzie jakiego kiedyś udzieliła mi Kasia Rakowska, Jakiś czas temu zrecenzowałem też jej solową płytę De Coy - Pleasure For Nothing. Jednak to album Fading Colours - I'm Scared  Of....  z  1998 roku przyniósł całej grupie sławę i zagorzałych fanów.  Fascynują się nią bywalcy koncertów Castel Party, fani gotyckiego rocka i dark wave. Dla mnie Fading Colours, to po prostu dobry zespół rockowy z wysokiej klasy wokalistką. Katarzyna ma niewątpliwie talent wokalny, a jej przyjaciele ze studia, potrafią połączyć go z dobrą muzyką. Wysokie emocje zawarte w glosie, plus dość dynamiczna, aczkolwiek raczej smutna muzyka, dobrze ze sobą współgrają. Dużo elektroniki tworzy odpowiednio mroczne klimaty, buduje napięcie, które rozładowuje - lub utrwala - fenomenalny głos Rakowskiej. Oczywiście, z pewnością w naszym kraju jest masa ładnych kobiet z intrygującym głosem, ale to De Coy nagrywa płyty i swoją pasję realizuje praktycznie.  Kiedy słucha się tej płyty na słuchawkach - a warto, łatwo zauważyć dbałość o szczegóły i detale.  Słyszane co jakiś czas drobne niuanse typu akcenty orientalne,  czynią przekaz atrakcyjnym.  Logika, koncept i zaproszeni goście jak Anne Clark czy Broon, znaczący przebojowy "Lorelei", to elementy które pomogły płycie w uzyskaniu pewnej miary rozgłosu. Udany cover Depeche Mode "Clean"  nie ustępuje wiele oryginałowi, a Anne Clark jest artystką wysokiego formatu, i tam gdzie się pojawia, zawsze jest ozdobą.  Mając takie atrybuty, zespół był niejako skazany "na sukces". Szkoda tylko, że tych płyt później nie było dużo. Potencjał jest więc w dalszym ciągu do wykorzystania.


środa, 21 listopada 2012

Geoffrey Downes - Shadows & Reflections


   Rock progresywny, to taki głęboki worek z którego regularnie wydobywam muzyczne perełki. Jedną z nich jest może mniej znana płyta z 2003 roku. Jej tytuł to jednocześnie nazwy dwóch podstawowych części z jakich się ona składa:  "Shadows & Reflections". Autor - Geoffrey Downes grający na instrumentach klawiszowych, jest bardzo barwną postacią. Jego ojciec był organistą, a matka grała na pianinie. Był więc niejako "skazany" na muzykowanie. Już grając w zespole The Buggles, prócz prowadzenia szeroko zakrojonej działalności charytatywnej, pobił rekord Guinnesa. Zgromadził na scenie 28 syntezatorów, grając na nich w trakcie koncertu. Mi osobiście, bardzo podoba się płyta z jego udziałem reaktywowanego zespołu Yes - "Drama". Fantastyczne nagrania! W ogóle Geoff ma dość szeroką gamę zainteresowań: Progresywny rock, hard rock, pop rock, New Wave, synthpop, elektronika. Wszędzie się dobrze czuje. Na płycie "Shadows & Reflections" jak same tytuły wskazują - proponuje muzykę mocno stonowaną, choć nie monotonną.  Skojarzenia można mieć rożne,  jest to przemyślany projekt zawierający zarówno delikatne sekwencje jak i przystępne melodie. Jednak nie brak też pewnych napięć i niedopowiedzeń. Szeroka palet barw i sporo pomysłów na urozmaicenie przekazu. Jakże różna jest ta muzyka od tego, co  Downes gra w swym rockowym wcieleniu! Konstrukcja tytułowej "Refleksji" pozwala się skupić na niuansach i detalach wychwytywanych w kolejnych fragmentach utworu. Całą ta muzyka, to produkt nie tyle wysokiej technologii, co wrażliwego artysty. I do takich słuchaczy też jest kierowany. Za zwrócenie mi uwagi na tę płytę, dziękuję Markowi Jaworskiemu z Krakowa. Było warto!


Eddie Jobson ‎– Theme Of Secrets


 
  Trudno czasami wytłumaczyć popularność pewnych płyt. Więc lepiej cieszyć się ich treścią, niż snuć detektywistyczne rozważania. Faktem jest, że w 1985 roku na muzycznym rynku ukazał się pełen swoistego piękna album pod enigmatycznym tytułem "Theme Of Secrets". Autor Eddie Jobson nie jest postacią tak tajemniczą jak nazwa płyty. Dobrze znają go miłośnicy progresywnego rocka, gdyż grał na klawiszach, a niekiedy i na elektrycznych skrzypcach, w takich grupach jak Curved Air, Jethro Tull, Roxy Music,  czy też super zespole UnIted Kingdom.  Nie jest dla mnie więc niczym dziwnym, że w pewnym momencie zapragnął spróbować sił w solowej produkcji. Tym bardziej, mając poparcie tak znanego człowieka w branży jak Peter Baumann, który ostatecznie został producentem omawianej drugiej płyty Eddiego "Theme Of Secrets" (pierwsza "The Green Album" ciągle czeka na to aż ją polubię :) ).  Co wyróżnia w pierwszej chwili ten krążek, to wpadający w uszy motyw główny. Grana na fortepianie melodia jest bardzo romantyczna, pociągająca w swojej prostocie i  mocno patetyczna. Wraca kilka razy w innej konfiguracji, za każdym razem emanując sporą dawką sentymentalizmu. Całą płyta jest nagrana przy pomocy Systemu Synclavier -  jednego z  z pierwszych  cyfrowych polifonicznych syntezatorów. Te pionierskie, rozbudowane urządzenie, okazało się bardzo przydatne w wielu studiach nagraniowych i wykorzystywane przez całą masę wybitnych przedstawicieli rocka. Ale wracając do Jobsona i jego "Sekretnego tematu" - osiem spokojnych, urokliwych kompozycji na pewno zasługuje na częste przypominanie. "Tajemniczość", wspaniały nastrój jaki towarzyszy jej słuchaniu, wyróżniają ją spośród wielu produktów tamtych lat... Te wydawnictwo jest też dowodem na to, że można nagrać uniwersalną muzykę, która spodoba się również osobom nie mającym na co dzień upodobania w syntetycznych barwach.

sobota, 17 listopada 2012

Gert Emmens & Ruud Heij - Lost In The Swamp


  Przyjaźń to piękne uczucie. Spaja ludzi w monolit, dzięki czemu doskonale się rozumieją i akceptują. Razem pokonują trudności, a często też dokonują znaczących dzieł. Coś podobnego łączy dwóch muzyków z Holandii. Gert Emmens i Ruud Heij mają za sobą już kilka wspólnie nagranych płyt. Wielu fanów czeka niecierpliwie na kolejne. I oto w 2012 roku ukazuje się album pt. Gert Emmens & Ruud Heij - "Lost In The Swamp". Co zawiera ten nowy krążek?  Jest to pewnego rodzaju niespodzianka, bo obaj artyści postanowili w swoją dotychczas dość optymistyczną muzykę, wpleść trochę mroku.  Rzecz dotyczy głownie drugiej i piątej kompozycji (ale przewija się również w innych miejscach), w których na próżno szukać charakterystycznego dla duetu ciepła.... Spowodowane jest to pewnie przesłaniem jakie towarzyszy tej muzyce. Historia człowieka szukającego przygód, który nieoczekiwanie trafia na bagna. Kiedy zrozumie że nie wydostanie się z nich szybko, będzie musiał dostosować się do nowych warunków życia. Żeby przetrwać, musi się odrodzić duchowo. Umiejętnie się dostosować do warunków jakie panują na bagnie, a potem podjąć decyzję, czy wracać do starego życia. Te dylematy dość ciekawie opisują poszczególne kompozycje, które są bardziej wieloznaczne, niż cokolwiek nagranego przez przyjaciół wcześniej. To dobry symptom, świadczący o rozwoju tandemu. Nie zabraknie też na tej płycie ulubionych sekwencji  (ścieżka 4 pt.  "Life In The Swamp") i optymistycznego zakończenia w ostatniej, bardzo krótkiej kompozycji "The Way Out".  Sympatycznie.

Fragment muzyki dostępny jest na profilu MySpace Gerta:

http://www.myspace.com/gertemmens

http://www.myspace.com/gertemmens/music/songs/emmens-heij-lost-in-the-swamp-trailer-89314042


Gert Emmens & Cadenced Haven - Mystic Dawn



  Nie zdradzę chyba wielkiej tajemnicy jeśli powiem, że Gert Emmens i Cadenced Haven darzą się ciepłym uczuciem. I chociaż dzieli ich wiele kilometrów, to ta platoniczna miłość wydaje co rusz owoce. Mam na myśli ich kolejną, nagraną wspólnie w 2012 roku płytę pt. "Mystic Dawn". Sam tytuł już sporo ujawnia. To muzyka dla romantyków, grana przez romantyków. Pozbawiona agresji, większych niepokojów, dysharmonii, płynie leniwie z głośników niczym  spokojny, górski strumyk... Co jakiś czas ożywiają ją łagodne sekwencje, charakterystyczne dla Gerta Emmensa. Pojawiają się subtelne melodie i pełne jakiejś tęsknoty motywy. Odnoszę wrażenie, że są to jakby hymny pochwalne dla życia i Matki Ziemi. Być może artyści przekazują przesłanie: "Cieszmy się życiem, bo jest ono bardzo piękne". Ten przemożny optymizm wyłaniający się z lekko nostalgicznych utworów, jest siłą napędową dla całej płyty. Patentem praktykowanym od samego początku muzycznej kariery Gerta. Co do roli Cadenced, to wydaje mi się, że jej przyjaciel raczej zdominował ją pod względem konceptu i brzmienia.  Muzyka z "Mystic Dawn" jest łatwa do przewidzenia i nie jest przeznaczona dla miłośników awangardowych poszukiwań. To raczej kolejny rozdział baśni opowiadanej przez dziadka przy ciepłym kominku.  Jest na świecie sporo zwolenników tego typu klimatów, więc i ta pozycja pewnie trafi im do gustu.


poniedziałek, 5 listopada 2012

P.I. Tchaikovskiy, Edward Artemiev: The Nutcracker & The Rat King



  Niedawno do moich rąk trafiła nowa płyta "The Nutcracker & The Rat King"  Na blogu który zajmuje się muzyką elektroniczną, taki wpis może wywołać zdziwienie.  Ale, czy tak do końca? Edward Artemiev jest kompozytorem uniwersalnym. Oznacza to elastyczne dostosowanie się do każdej formuły, lub nawet przekraczanie jej granic. Potężna ilość muzyki filmowej jaką skomponował (podobno ponad 140 tytułów), i praca nad jej stworzeniem, pozwoliła mu szeroko rozwinąć paletę umiejętności. Nie zdziwiło mnie więc zbytnio, że  Artemiev zajął się twórczością swojego sławnego rodaka, Czajkowskiego. Syn Edwarda, Artemiy, już jakiś czas temu oswoił mnie z trudniejszą produkcją ojca zapisaną na krążku "Prestuplenie i Nakazanie" ("Zbrodnia i kara"). Muzyką ze świata opery, na motywach  głośnej powieści Dostojewskiego. Tak stylistycznie i formalnie przygotowany na odbiór ambitniejszych dzieł, zapis z "The Nutcracker & The Rat King" potraktowałem z należną jemu uwagą. Oczywiście nie jestem krytykiem muzyki poważnej, więc z pewnością ucieka mi wiele niuansów, nad którymi zachwycą się fachowcy. Jako laik.wrażliwy jednak na emocje, powiem że muzyka skomponowana i zaaranżowana przez Edwarda, będąca częściowo transkrypcją,  brzmi mi w wielu momentach jako pochwała życia. Słychać to w głosach zaproszonych rosyjskich solistów, chóru, jak i podniosłych, monumentalnych partiach Moskiewskiej Orkiestry Symfonicznej. W nagraniu płyty mieli swój udział perkusista, trzech gitarzystów, akordeonista, pianista oraz na różnych klawiaturach i fortepianie:Igor Nazaruk Irina Popova. Ta bogata instrumentacja uwypukla najbardziej znane motywy "Dziadka do orzechów" jak i "Króla szczurów". Słuchając tej płyty wielokrotnie zauważyłem że zgodzić mi się wypada z wypowiedzią mojego kolegi Andrzeja Mierzyńskiego, że muzyka symfoniczna i jej instrumentarium "wszędzie pasuje". Odkryłem że to działa nawet w przypadku syntetycznej, samplowanej orkiestry.  Ta naturalna, wykorzystana na płycie "The Nutcracker & The Rat King" też ma swój urok. W odpowiednich momentach podkreśla i uzupełnia wokalne popisy.  To muzyka do której trzeba dojrzeć, aby usłyszeć jej piękno. W świecie brzmień syntetycznych jakimi się zawsze otaczałem, stanowi ciekawą odskocznię w stronę dźwięków bardziej naturalnych . Nie dziwię się że Artemiy, producent tych nagrań, jest dumny z pracy swojej i ojca.





Odyssey - Music for Subway - Symphony for Analogues


 
  Płodny kompozytor z Bydgoszczy Tomasz  Pauszek, wydaje w 2012 roku kolejny album: Odyssey - Music for Subway - Symphony for Analogues.  Są to dwa krążki wypełnione po brzegi muzyką mającą wyraźnie sprecyzowane odniesienia. Jak sam autor wyjaśnia w opisie "To mój pierwszy album nagrany przy użyciu wyłącznie analogowych syntezatorów z lat 70. XX wieku. Wszystko na tej płycie jest analogowe... To niejako podziemna podróż metrem do muzyki elektronicznej z lat 70."  Trafne podsumowanie własnej twórczości. Ja bym dodał, parafrazując Tomka: wszystko na tej płycie jest zrobione profesjonalnie. Szacunek do odbiorcy widać już po okładce. Na początku oczy  przyciąga widok dużych, solidnych urządzeń do modulacji dźwięków - pomysł grafika Borysa Goncerza. W środku wkładki umieszczono wystarczającą ilość wiedzy jaką słuchacz powinien sobie przyswoić o okolicznościach towarzyszących powstaniu muzyki. Informacji zawartych również w języku polskim, na przekór widocznej czasami  manierze pisania głównie po angielsku.  Nabywca dowie się więc, kto inspirował muzyka i komu należą się podziękowania. Wymieniono też użyte instrumenty i podano istotne adresy internetowe. Ta rzetelność przekazu informacji, jest też być może częściową zasługą wydawcy. Firma Generator działa od wielu lat, a Odyssey był już wcześniej obecny na jego trzech wydawnictwach: "Syntharsis", "X - Space Odyssey", oraz nagranym w kooperacji z  Remote Spaces  "Ypsilon Project". Wymienione tytuły przez długi czas były i są nadal bestsellerami labelu. Nie pomylę się pewnie w swoich domysłach, gdy stwierdzę, że podjęcie decyzji o wydaniu kolejnej płyty Pauszka  było dla  szefa Generatora, Ziemowita Poniatowskiego, po prostu biznesową, przyjemną koniecznością. Przejdźmy jednak do samej muzyki. Tak wyraźne określenie jej formuły, jak wcześniej złożona deklaracja, wydawać mogłoby się pewnym ograniczeniem. Każdy jednak, kto zdaje sobie sprawę z niesamowitej ilości możliwych kombinacji, jakie mogą  powstać w procesie tworzenia dźwięków, wie że nie zagrano jeszcze wszystkiego. I Tomek po raz kolejny to udowadnia. Chociaż brzmienie starych analogów jest dość charakterystyczne, ciągle kryje w sobie wiele uroku. Działa uwodzicielska moc sekwencji których można słuchać prawie bez końca, falujących motywów, pogłosów, ciepłych melodii i sampli nagranych w podziemnych przejściach... Ta mieszanka sporządzona została we właściwych proporcjach.  Nie przytłacza zbytnią ilością dodatków, nie nuży monotonią tematów, nie nawiązuje zbyt otwarcie do uznanych wykonawców z grona elektronicznej klasyki. Wyjątek stanowi tu kończący pierwszy CD track "Station 10", gdzie Tomasz daje wyraz pewnym francuskim sentymentom ;). "Music for Subway" wydaje mi się być dziełem dojrzałym,  produktem będącym wypadkową powszechnie lubianych fascynacji i coraz większych umiejętności kompozytora. Muzyki lepiej słuchać niż o niej pisać, więc sami się  przekonajcie o wartości tego albumu, ciesząc się nim podczas jego odczytu na swoim sprzęcie.

niedziela, 28 października 2012

Krzysiek Duda Plays Hammond Clone WLM Organ



  Czasami się zdarza, że profesjonaliści przez lata grający i komponujący ciekawą muzykę, stoją niejako w cieniu większych wydarzeń. Tym bardziej było dla mnie miłe poznanie Krzysztofa Dudy na pierwszej edycji festiwalu Robofest. Odbyła się ona w Cieplewie pod koniec września bieżącego roku. Postać urodzonego w Gdyni Krzysztofa jest równie intrygująca co... Mało znana obecnej fali młodych twórców i słuchaczy muzyki elektronicznej.  Jako świetny organista dał się poznać grając w Katedrze Oliwskiej już w latach 1970-71. Od  1980 roku nagrywa ponad 200 utworów współpracując z tak znanymi postaciami jak chociażby Halina Frąckowiak. Własne kompozycje montuje w programy telewizyjne czy liczne koncerty, które daje przede wszystkim w kościołach. Jest to logiczne jeśli się pamięta o świetnej akustyce pomieszczeń sakralnych. Tworzy muzykę na potrzeby teatru i filmu, godząc to z pracą organisty. W 1984 roku wydaje kasetę "Tama", a rok później CD - "Voices". Potem były jeszcze: Gregorian Angels (1998),  Miserere (2000) i luźne kompozycje na składankach wydawnictwa Paris. Ostatnimi laty Krzysztof Duda uaktywnia się ponownie.   W rękach trzymam płytę "Krzysiek Duda Plays Hammond Clone WLM Organ". Nagraną w Studio "Image" w Gdyni w 2012 roku. To składanka mająca na celu przybliżenie brzmień ukochanego instrumentu kompozytora - organów Hammonda. Zbiór nagrań nazwać by można standardami. Kłaniają się lata 60. i późniejsze,  jazzowe fascynacje, wszystko to podane w zdyscyplinowanej, krótkiej formie. Wyraźna sekcja rytmiczna spaja klamrą prawie wszystkie nagrania. Dziesięć utworów ukazuje słuchaczom przekrój możliwości instrumentu  wyprodukowanego w 1935 roku, a jednak mającego - nazwijmy to poetycko - swoją  własną duszę. Krzysiek w rozmowie z Mariuszem Wójcikiem streścił to tak: "Organy Hammonda od zawsze były moją miłością, własnie ze względu na niepowtarzalne brzmienie. Posiadam dwa modele: L100 lampowy i T140, oba z generatorem elektromechanicznym. A mimo to płytę nagrałem na clonie WLM - a to dlatego, że tego jeszcze nikt nie nagrał. Poza tym, WLM ma możliwość wyodrębnienia bass pedału nożnego, co skutkuje tym, że na Leslie podawane są tylko manuały, czyli bas się 'nie kręci' ". Oczywiście,  organy nie są jedyną elektroniczną pasją kompozytora. Przekonać się można o tym, słuchając muzyki autora na iTune i Deezer.  I z tego co wiem, to szykuje się współpraca Krzyśka z Przemkiem Rudziem. Ciekawe, co z tego wyniknie....