poniedziałek, 30 stycznia 2012

Edward Artemiev - A Book of Impressions


     Zagłębianie się w  mrokach niepoznawalnego - jest pierwszym zdaniem jakie przychodzi mi na myśl po przesłuchaniu płyty A Book of Impressions by Edward Artemiev. To składanka dziesięciu nagrań z lat 1975-96. Zawiera ona zestaw utworów które zebrane w jednym miejscu może nie są jednolite, ale dają pojęcie o wszechstronności rosyjskiego artysty. Powszechnie znany ze swoich soundtracków które z założenia przemawiają do widzów swą przystępnością (choć wiadomo że nie wszystkie), widzi mi się tu Artemiev jako kompozytor niezależny, awangardowy i ze wszech miar twórczy. Na początku proponuję ostrożnie ustawić potencjometr głośności bo "Out There, Where" swoją dynamiką i pompą może uszkodzić zestawy głośnikowe. Dużo się w nim przez pięć minut dzieje, mnogość barw zachwyca, a kontrasty zbijają trochę z tropu. "I'd Like to Return" może kojarzyć się z muzyką elektroakustyczną, miejscami mroczną, wymagającą pewnego oswojenia się z brakiem harmonii. Jedenaście minut różnych eksperymentów, momentów gdzie cisza też jest składnikiem muzyki... choć nie do końca.  Ostatnie trzy minuty to typowy, "ciepły"  Artemiev. Utwór "Ritual" jest ponurą impresją, groza bije z każdej frazy i może pozbawić słuchacza pozytywnego nastawienia. Nie trwa jednak on długo i oto uszy wręcz atakuje kolejny fragment "Three Regards on the Revolution".  Przelewa się z kanału na kanał masa różnych efektów, nawet całych pakietów brzmień które czasami brzmią futurystycznie, niczym oprawa widowiskowego filmu SF.  Ta kakofonia dziwnych odgłosów po kilku minutach aż prosi się o łagodny zgon, lub uproszczenie  formy, jednak autor hamując przebieg wydarzeń nie rezygnuje z ambitnego kształtu dzieła. Podobnie jest z krótkim "Touch to the Mystery" który już bez szaleństw poprzednika utrzymuje melancholijno-minorowy ton.
     Trochę inaczej skonstruowany jest "In the Nets of Time" z głębokim basem i podróżami od ucha do ucha niepokojących, co raz nasilających się dźwięków. Niesamowite zagęszczenie grozy, porównywalne z niektórymi utworami Petera Frohmadera z "Necropolis" jest również namacalne w "Noosphere".  Te dwa ostatnie utwory to muzyka dla ludzi o mocnych nerwach. Ciekawe, że w Noosphere słychać drobne trzaski i "pyknięcia" niczym ze starego analoga. Uff... Mam  wrażenie że dotknąłem jądra ciemności. Łatwiej mi teraz zrozumieć, dlaczego Artemiy, syn sławnego kompozytora, poszedł później podobną drogą.  Po tak intensywnych doznaniach fragment pt."Mirage" z 1976 wydaje się być całkiem przystępną impresją. "Intangible" jest próbą opisania chaosu w bardziej czytelnej i klasycznej manierze, głębokie penetracje dolnych rejestrów, czytelne i wyraziste, na pewno robią wrażenie. Ostatnia impresja na płycie to 17 minutowa suita "Peregrini" z 1975 roku. Imponujące wstawki perkusyjne, zniekształcone dialogi, i sporo elementów... makabrycznych. Ale Edward nie byłby sobą zostawiając  słuchacza w stanie pomieszania emocji. Dlatego ostatnie minuty są zbudowane z lubianych i akceptowanych powszechnie wśród fanów składników. Atrakcyjne basowe ostinato i zmiękczający kobiecy vocal wprowadzają nastrój jak najbardziej pozytywny, choć daleki od komercji.
               Efektem tych zabiegów jest łagodnie płynąca  z głośników nostalgia i świadomość uciekającego czasu. Bardzo ładne zakończenie.  Muzyka  dość różnorodna, choć ukierunkowana w stronę mniej popularnych motywów. Fragmentów zdecydowanie ciemnych, słuchacie Państwo na własne ryzyko.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz