czwartek, 19 stycznia 2012

Richard Pinhas - Rhizosphere


    
   W roku 1977, gdy płyta "Oxygene" J.M.Jarre'a już na dobre podbijała świat i tą szczególną lekkością oraz prostotą przekazu przynosiła sławę swojemu pomysłodawcy, pewien dyplomowany profesor Sorbony realizował całkiem odmienną wizję komponowania. Nie wiem jeszcze czy Richard Pinhas zdawał sobie sprawę nagrywając pierwszą solową płytę "Rhizosphere" że również tworzy historię francuskiej muzyki elektronicznej. Ale udało mu się udowodnić, że jego wyrafinowane, dźwiękowe produkcje naprawdę silnie działają  - tyle że na inny, bardziej wymagający typ słuchacza.
      Od początku słychać że Pinhasa rozpiera energia.  Muzyka zawiera bowiem  wiele dynamicznych fragmentów. "Rhizosphere Sequent" niczym rozpędzający się pociąg, pomyka przed siebie skrząc się wielobarwnością wątków, zmiennością sekwencji i mnogością efektów. Biegają one po stereofonicznej przestrzeni w jakiejś niezwykłej, hipnotycznej determinacji.  Spokojniejszy utwór "A Piece For Duncan" brzmi jak kosmiczna wędrówka przesycona niepokojem i ciekawością astronautów. Richard eksploruje tu możliwości jakie daje Moog 55 i Arp 2600. Kręci rozkosznie gałkami oscylatorów. Dalej, obsesyjnie powtarzane motywy zdominują klimat kilkuminutowej ścieżki "Claire P.". Nic dziwnego, skoro utwór dedykowany jest postaci Philipa Glassa.  Solo brzmi czysto i bardzo wyraźne.  W "Trapeze/Interference" muzyka toczy się dość leniwie,  jest trochę mroczną impresją - jakby dla wyciszenia przez tytułową, zakręconą suitą. "Rhizosphere" rozkręca się powoli, przy znacznym udziale perkusisty Françoisa Augera. Ładnie to brzmi na słuchawkach. I tu, jak na początku wydawnictwa, słychać tę nieustępliwość - choć jakby bardziej kontrolowaną.  Przypomina mi ona mozolną wspinaczkę po górskim stoku coraz wyżej i wyżej. W końcu całość przyspiesza tempo, jakby muzykom zaczęło się gdzieś spieszyć (smile). Zmienne przebiegi podkręcają napięcie, można odnieść wrażenie że to nieskończona pętla... Po wyciszeniu, jako track 6, na minutę ponownie wchodzą same efekty... Dziwne to trochę, ale chyba taki podział utworów wyszedł dopiero na wersji CD. Bardzo dobra muzyka, w której słuchacz znajdzie wiele odniesień do tamtych złotych lat EM i pięknego brzmienia analogów. 

     Ciekawe że ta płyta byłą jedną z pierwszych elektronicznych perełek które wysłuchałem w radio około 1979 roku i nagrałem na monofoniczny magnetofon. I bardzo dobrze, bo nic nie straciła ze swojego uroku. A prekursor progresywnej elektroniki był w świetnej formie.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz