Kiedyś odkrywca nowych brzmień, obecnie sprawny i doświadczony rzemieślnik Edgar Froese, wydał kolejną płytę stworzoną przez jego zespół Tangerine Dream. Nosi ona tytuł Machu Picchu i jest według opisu autora dziełem bardzo osobistym. Poświęcono ją między innymi postaci Johna Peela, zasłużonego w odkrywaniu nieszablonowej muzyki, prezentera radiowego i dziennikarza muzycznego. Zmarł on w październiku 2004r w Cusco, - znanej peruwiańskiej miejscowości leżącej niedaleko miejsca kultu Inków - Machu Picchu. Nie dziwi mnie ten pomysł, bo wiele lat temu Peel faktycznie miał swój udział w promocji kultowego zespołu i Edgar bez wątpienia sporo mu zawdzięcza. Szlachetna ta inicjatywa poskutkowała więc spłodzeniem sześciu kompozycji trwających nie dłużej niż 5-8 minut każda. Warstwa muzyczna, co było łatwe do przewidzenia, nie wnosi do twórczości grupy ani jednej nowej nutki. Zespół pod kierunkiem lidera od wielu lat gra spokojne utwory okraszone podobną rytmiką i sentymentalnymi melodiami. O ile kiedyś można było się spodziewać co kilka lat zmiany brzmienia poprzez wymianę instrumentów na nowe, lub dzięki udziałowi kolejnych świeżych muzyków, to na skutek charyzmy lidera czas zdaje się stanął dla bandu w miejscu. Froese gra swoją elektronikę zdominowaną przez amerykańskie pejzaże pustyń, stepów i Gór Skalistych i odtwarzając jego płyty, mam ciągle wrażenie że oglądam ten sam film dokumentalny. Nie roszczę o to do nikogo pretensji. Życie jest brutalne, ciężkie i pełne stresów. Jeżeli mimo tych czynników i upływu czasu Edgar ma siły i chęci wydawać kolejne płyty - OK. Ale nie zmienia to faktu, że za każdym razem opowiada tę samą historię, niczym kochany dziadek biorący wnuka na kolana i opowiadający mu ulubione bajki. Szkoda tylko, że ja już z bajek wyrosłem.
niedziela, 25 marca 2012
Tangerine Dream - Machu Picchu
Kiedyś odkrywca nowych brzmień, obecnie sprawny i doświadczony rzemieślnik Edgar Froese, wydał kolejną płytę stworzoną przez jego zespół Tangerine Dream. Nosi ona tytuł Machu Picchu i jest według opisu autora dziełem bardzo osobistym. Poświęcono ją między innymi postaci Johna Peela, zasłużonego w odkrywaniu nieszablonowej muzyki, prezentera radiowego i dziennikarza muzycznego. Zmarł on w październiku 2004r w Cusco, - znanej peruwiańskiej miejscowości leżącej niedaleko miejsca kultu Inków - Machu Picchu. Nie dziwi mnie ten pomysł, bo wiele lat temu Peel faktycznie miał swój udział w promocji kultowego zespołu i Edgar bez wątpienia sporo mu zawdzięcza. Szlachetna ta inicjatywa poskutkowała więc spłodzeniem sześciu kompozycji trwających nie dłużej niż 5-8 minut każda. Warstwa muzyczna, co było łatwe do przewidzenia, nie wnosi do twórczości grupy ani jednej nowej nutki. Zespół pod kierunkiem lidera od wielu lat gra spokojne utwory okraszone podobną rytmiką i sentymentalnymi melodiami. O ile kiedyś można było się spodziewać co kilka lat zmiany brzmienia poprzez wymianę instrumentów na nowe, lub dzięki udziałowi kolejnych świeżych muzyków, to na skutek charyzmy lidera czas zdaje się stanął dla bandu w miejscu. Froese gra swoją elektronikę zdominowaną przez amerykańskie pejzaże pustyń, stepów i Gór Skalistych i odtwarzając jego płyty, mam ciągle wrażenie że oglądam ten sam film dokumentalny. Nie roszczę o to do nikogo pretensji. Życie jest brutalne, ciężkie i pełne stresów. Jeżeli mimo tych czynników i upływu czasu Edgar ma siły i chęci wydawać kolejne płyty - OK. Ale nie zmienia to faktu, że za każdym razem opowiada tę samą historię, niczym kochany dziadek biorący wnuka na kolana i opowiadający mu ulubione bajki. Szkoda tylko, że ja już z bajek wyrosłem.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz