środa, 28 września 2011

Mario Schönwälder - Byłoby wspaniale móc znów odwiedzić Polskę


Mario Schönwälder jest niemieckim muzykiem i szefem labelu Manikin Records. Znany z kliku solowych płyt jak i licznych wydawnictw nagranych z przyjaciółmi.

English version below

Mario -  jesteś znany nie tylko jako muzyk, ale też jako wydawca.  Do tej pory wielu fanów jest Ci wdzięcznych za wydanie muzyki Rofla Trostela czy Nightcrawlers.  Czy masz w planach ocalić coś jeszcze od zapomnienia?

M.S.: Po wydaniu wielu rzeczy z przeszłości nagranych przez Ash Ra Tempel, Manuela Gottschinga, Klausa Schulze, Rolfa Trostela i wielu innych, teraz skupię się na nowych nagraniach muzycznych, szczególnie od Spyry, Rainbow Serpent oraz moich projektach Fanger & Schonwalder oraz Broekhuis, Keller & Schonwalder.

- Posiadasz szczególną umiejętność pozyskiwania przyjaciół. Wielu ciekawych muzyków nagrywa z Tobą wspólnie płyty. Charyzma?

M.S.: Nie mam pojęcia, musisz ich sam zapytać. Może dlatego, że jestem wciąż i zawsze otwarty na nowe pomysły i wpływy? Poza tym robię to z ludźmi, dla których to wszystko jest czymś więcej niż tylko muzycznym projektem. To przyjaźń!

- W jednym z wywiadów mówisz że inspiruje Cię nawet kuchnia Twojej żony, czy macie czas razem słuchać elektronicznej muzyki?

M.S.: Regina osobiście (oraz jej pasta) jest jedną z moich inspiracji. Inspiracje znajduję również w nowych dźwiękach, filmie, moim życiu oraz... tak, słucham wiele innej muzyki. Nie tylko muzyki elektronicznej od znanych artystów. Lubię również SAGA, Pink Floyd, Supertramp, Beatles, oraz dużą ilość rocka i popu z lat 70.

- Nagrałeś cztery fajne solowe płyty, czy zarzuciłeś już całkiem indywidualne komponowanie na rzecz wspólnego muzykowania z przyjaciółmi?

M.S.: Zaczynałem swoją karierę w małym dwuosobowym zespole, ale po krótkim czasie zostałem solistą. Gdy spotkałem Basa i Detlefa (a później Thomasa i Franka), znalazłem muzycznych przyjaciół na całe życie. Wszystkie moje pomysły na album solowy stały się częściami kilku projektów (albumów) formacji Fanger & Schönwälder i Broekhuis oraz Keller & Schönwälder. Może jednak nadejdzie moment na kolejny projekt stricte solo. Kto wie?

- Wiem że planujesz wydać niedługo, lub już wydałeś  sporo różnych płyt, możesz to przybliżyć polskim słuchaczom?
 
Manikin Records był mniej aktywny w ciągu ostatnich dwóch lat, ale to jest dla mnie OK, gdyż mam więcej czasu dla siebie, mojej muzyki i przyjaciół.  Gotowy jest kolejny album Keller & Schönwälder, zatytułowany "Long Distances". Jego premiera planowana jest na 01.10.2011. W przyszłym  roku w lutym Broekhuis, Keller & Schönwälder wyda album "Red". Z kolei w kwietniu wydamy "Manikin Records - The second decade 2002 -  2012" - album podsumowujący drugie dziesięciolecie mojego labelu. Fanger & Schönwälder oraz Rainbow Serpent też pracują nad nowym materiałem. Gerd i Detlef planują współpracę, zbliża się też drugie DVD tercetu Broekhuis, Keller & Schönwälder...

- Czy miałeś już okazję słuchać młodych polskich muzyków grających muzykę elektroniczną np. Przemka Rudzia, Vandersona, Dietera Wernera czy też Polarisa?

M.S.: Słyszałem tylko nieco muzyki Polarisa i Vandersona. Fajna muzyka, szczególnie Polarisa.

- Uważasz że  muzyka elektroniczna najlepiej się sprawdza na żywo, grana przed publicznością? Czy niekoniecznie?

M.S.: To trudne pytanie. Lubię grać na żywo, czuć więcej mocy i adrenalinę, które wiążą się z graniem sytuacyjnym. Wielu kompozytorów nie przepada za wykonywaniem swojej muzyki na żywo. Wymaga to pełnej kontroli nad tkanką muzyczną, kontroli w każdej sekundzie jej trwania. Ja lubię improwizować jak w czasie koncertu na żywo coś się nie uda. Dlatego też wiele z naszych "nagrań studyjnych" jest grane i nagrywane tak, jak koncert, tylko bez publiczności.

- Bez Mario Schonwaldera elektroniczna muzyka nie byłaby taka sama. Być może niektórzy ciekawi artyści nie wydali by swoich nagrań. Masz tego świadomość?

M.S.: Jestem tylko małym człowieczkiem, który tworzy muzykę. Myślę, że el-muzyka byłaby taka sam, nawet gdybym nie wydał ani minuty z moich kompozycji. Każdy powinien robić to, co lubi i potrafi robić. Granie dla własnej przyjemności, we własnym pokoju to jedna strona medalu. Nagrywanie, wydawanie płyt to jego druga strona. - uważam, że nie wszystko co jest w dzisiejszych czasach wydawane nadaje się do słuchania. Komputery i CDRy sprawiły iż bardzo łatwym stało się zagranie, nagranie i "wydanie" muzyki. Jest to też jeden z powodów, że zmniejszyłem swój własny biznes.

- Poznałeś ostatnio kogoś ciekawego spoza swojego grona, wytwórni?  Może pragniesz powiększyć  ofertę M. Records?

M.S.: Nie, podsumowałem to w punkcie 8.

- Czy koncert 05.11.2011 w Bad Orb, 10. na  Liquid Sound Festival będzie zarejestrowany na płycie?

M.S.: Nie wiem jak wyjdzie koncert w Bad Orb :) Nie jestem w stanie przewidzieć jak wyjdzie nagranie - mam nadzieję że dobrze. Wszystkie koncerty są nagrywane i słucham ich po dłuższym czasie. Wtedy zadecyduję co z tym zrobić - nie wszystko co gramy nadaje się do wydania - wracamy do mojego punktu widzenia w  8.)

- Jest szansa usłyszeć Cię kiedyś na żywo w Polsce?

M.S.: Byłoby wspaniale móc znów odwiedzić Polskę. Ludzie są tam bardzo entuzjastyczni, mają otwarte umysły i lubią słuchać moich koncertów. Mam nadzieję, że znajdzie się promotor, który zorganizuje występ Broekhuisa, Kellera & Schönwäldera. Byłoby wspaniale, gdyby udało się zagrać w planetarium lub kościele.

- Dziękuję serdecznie  za poświęcony mi czas.

M.S.: Dzięki za pytania Damian - baw się dobrze! Mario

  1) Mario, You're not only famous as a musician but also a publisher. Fans are grateful forever for releasing music of Rolf Trostel or Nightcrawlers to name only a few - do you have plans to preserve more artists for history?

M.S.: After releasing many stuff from the past from Ash Ra Tempel, Manuel Göttsching, Klaus Schulze, Rolf Trostel and many more I´m now looking for new music specially from Spyra, Rainbow Serpent and my own projects Fanger & Schönwälder and Broekhuis, Keller & Schönwälder.

2) You seem to make friends with ease - so many interesting artists make records with you - is it charisma?

M.S.: I don´t know. Ask them :-) May be I´m always open for new ideas and influences. I do it with all  people where is more then only a musical project. It´s friendship!

3) You mentioned somewhere, that you're even inspired by you'r wife's cooking - do you find time to listen to music together?

M.S.:.Regina himslef (and her pasta) is one of my inspirations. I found also inspirations in a new sound, a movie, my life and and and.... Yes, I listen a lot of other music. Not only electronic music from all the  wellknown artists. I like also SAGA, Pink Floyd, Supertramp, Beatles and a lot of Rock & Pop from the seventies.

4) You have four great solo records on your account - did you sacrifice solo projects for collaborations with friends?

M.S.: I´ve started my career in a little band with two guys and went after a short period to a solo artist. When I met Bas and Detlef (and later Thomas and Frank) I found friends for life (and music). Ill my ideas  for a solo album will be part of several projects (albums) from Fanger  & Schönwälder and Broekhuis, Keller & Schönwälder. Maybe the day will  come for a next solo project. Who knows?

5) We know your record company keeps releasing a lot of new music - can you tell us about some of your recent ones or about to come out?

M.S.: Manikin Records get´s smaller during the last two years and it´s OK for me, because I´ve more time for my music and my friends. Ready is a new Keller & Schönwälder CD named "Long Distances", which will be released at 1th October 2011. Next year Broekhuis, Keller & Schönwälder will release "Red" (February 2012). And in April we will do our "Manikin Records - The second decade 2002 - 2012" album for the second decade of my label Manikin Records. Fanger & Schönwälder and Rainbow Serpent also works for new albums. Gerd and Detlef have plans to do a collaboration, a seond DVD from Broekhuis, Keller & Schönwälder will come.....

6) Have you heard any of the younger polish musicians in the EM genre, like Przemyslaw Rudz, Vanderson, Dieter Werner or Polaris?

M.S.:  I´ve (only) heard some music from Polaris and Vanderson. Nice music, specially Polaris.


7) Do you think that electronic music works best live, performed before an audience? Can not?

M.S.: That´s difficult: I like to play live and have more power and adrenalin when I play in a concert situation. Other people doesn´t like it to play live. They need the total control about the music in each second. I like to improvise, when live something went wrong. So many of our "studio recordings" are played and recorded in a concert situation, played live without audience.

8) Without Mario Schönwälder EM wouldn't be the same - maybe some artists would never release their work - do you ever think about that?

M.S.: I´m only a little guy, who makes music I think EM will be the same, when I never released one minute of my works. Everybody must do what he like to do. Playing music in your own rooms for your own ears is one part of the medal. Release music with capacity is the other side of the medal. I think, that not all released music is ready for a release. Computer and CDR releases makes it very simple fro the people to play, record and "release" music. That´s one of the reasons, why I make my business smaller.

9) Have you discovered some new talent that we never heard of that will be published by Manikin Records?

M.S.: No. I think all is said under 8.)

10) The concert 05.11.2011 w Bad Orb, 10. at  Liquid Sound Festival - Will there be a recording of the concert on a cd?

M.S.:I didn´t know, what we will play in Bad Orb ;-) How I can know, what we will do with the (hopefully good) recordings of the concert. All concerts will be recorded and I listen it later, often after a longer   break. Then I can show what I can do with the recordings. Not all,  what we play is OK for  a release. It´s the same view on the music  than what I´ve said under 8.)

11) Any plans to play live in Poland in the future?

M.S.: It would be a great idea to come back to Poland in the future. I found there a very enthusiasm audience with open ears and minds at all my concerts. I hope we will find a promoter, who will organize a concert with Broekhuis, Keller & Schönwälder. A special pleasure was a concert in a planetary or a church.

Thank you for your time!

M.S.: Thanks a lot for your questions, Damian. Have a nice time!

sobota, 24 września 2011

Ania Sójkowska - Proces tworzenia to uzewnętrznienie emocji


Oglądając filmy na Youtube zauważyłem pewną młodą kobietę wprawnie przebierającą palcami na klawiaturze. Pomyślałem sobie: Ona ma potencjał i talent. Postanowiłem poznać ją bliżej. Ania Sójkowska ze Słupska okazała się bardzo elokwentną osobą.

- W którym momencie  zadecydowałaś że będziesz zajmować się muzyką elektroniczną na poważnie? Czy stało się to podczas koncertu w ramach  „VI Ogólnopolskiego Konkursu Muzyki Elektronicznej - Tuchola 2008” a może wcześniej?

A.S.: Muzyka towarzyszy mi od czasu kiedy skończyłam 7 lat, a z konkursami mam styczność od 2004 roku. To jednak zupełnie coś innego, takiego konkursy to granie typowo keyboardowe: styl plus melodia, a nazwa z repertuarem ma wspólne jedynie to, ze wykonawcy grają na instrumentach elektronicznych. Fascynacja muzyką typowo elektroniczną zaczęła się w roku 2007 od muzyki Jean Michel Jarre'a. Jeszcze w tym samym roku pojawił się mój pierwszy syntezator, Roland D50. Właściwa decyzja zapadła, kiedy zdecydowałam się podjąć studia muzyczno-pedagogiczne (kierunek Edukacja artystyczna w zakresie sztuki muzycznej z pedagogiką wczesnoszkolną i przedszkolną), czyli w ostatniej klasie liceum w 2008r. Wtedy nawet nauka do matury odeszła na drugi plan. Zaczęło się inwestowanie, pojawił się Fantom, oraz pierwsze próby komponowania. W tym momencie odstawiłam keyboard na bok na rzecz syntezatorów.

  -  Rok 2010 obfitował dla Ciebie co najmniej w dwa ważne wydarzenia. W lutym zaczynasz grać na thereminie. To widowiskowe ale z pewnością i niełatwe zajęcie. Możesz przybliżyć jak do tego doszło?

A.S.: Fascynacja tym instrumentem pojawiła się wraz z zapoznaniem z muzyką Jarre'a. Oczarował mnie nietypowy dźwięk tego instrumentu oraz fakt, że aby na nim grać, nie trzeba kompletnie niczego dotykać. Wtedy nawet na myśl mi nie przyszło, że na tym dziwadle można zagrać jakąkolwiek melodię. Zaczęłam przeszukiwać internet i jednym z pierwszych znalezionych filmów z grą na tym instrumencie był fragment koncertu Lydii Kaviny, na którym grała "Claire de Lune" Cloude'a Debussy'ego. To było coś, co jeszcze bardziej zaciekawiło mnie i pogłębiło fascynację. Wraz z przeszukiwaniem innych materiałów na ten temat pojawiła się chęć kupna tego instrumentu. Z pomocą znajomych z forum Jarre'a w 2008 roku udało mi się kupić pierwszy instrument, theremin model B3, sprowadzony  zza oceanu, którym nie nacieszyłam się zbyt długo, ponieważ zepsuł się i po próbach naprawy nie wrócił do stanu w jakim powinien być. Grało się na nim fatalnie. Właściwie nie dało się na nim grać, a dźwięki, które produkował były niesamowicie wysokie i irytujące. Jednak to mi nie wystarczyło. Od lutego 2010 jestem szczęśliwą posiadaczką thereminu firmy Moog i tak naprawdę od tego momentu liczę moją przygodę z tym instrumentem i faktyczną naukę gry. Przesiadka z mizernego B3 na Etherwave była jak przejście z Malucha do Mercedesa A. Oczarował mnie ten instrument i najchętniej na nim właśnie gram. Aczkolwiek początki były ciężkie i pojawiały się chwile zwątpienia...

- W maju ub. roku dałaś koncert w Mogilnie. Mam wrażenie że wyjechałaś stamtąd  bogatsza o parę przyjaźni.

A.S.: O tak, szczególnie jedna znajomość w dniu dzisiejszym jest dla mnie bardzo ważna. Każde spotkanie w jakimś stopniu zbliża ludzi, tym bardziej, że zazwyczaj ekipa jest stała, lub są małe zmiany. Miło było nie tylko spotkać się na obiedzie i porozmawiać, ale także stanąć na scenie i zagrać. Z Mogilna wyjechałam nie tylko bogatsza w przyjaźnie, ale także nowe doświadczenia, z których najważniejszym jest wspólne jam session, które grałam pierwszy raz w życiu.

- Pośród wykonywanych i reklamowanych przez Ciebie w Internecie kompozycji obok szkolnych klasyków coraz więcej jest  utworów Twojego autorstwa. Najbardziej znany, przebojowy The Sunny Day, dynamiczny  Running, pełen  energii The Gravity. Ale też i egzotyczne: Night in Egypt,  Antique world i poważniejszy w klimacie Przebudzenie. Czy w przyszłości zamierzasz komponować dłuższe, bardziej skomplikowane utwory?


A.S.: Myślałam nad tym, mam plany, które w końcu przydałoby się zrealizować. Chciałabym zrobić coś w klimacie totalnie innym niż ten, z którego jestem znana i przede wszystkim użyć thereminu. Co mi z tego wyjdzie, nie mam pojęcia. Mam już plan, koncepcję, jednak zakręty życiowe zamroziły na jakiś czas moją muzykę. Pomału na szczęście lody topnieją, więc niebawem zabieram się do pracy nadrobić zaległości.
 
-  Na najnowszych Twoich zdjęciach  zauważyłem że powiększyło Ci się  instrumentarium, to już nie 2-3 klawiatury, ale wręcz mini studio!  Możesz pochwalić się ostatnimi nabytkami?

A.S.: Jako pierwszy pojawił się Roland D 50. Potem pojawiły się organy kościelne Yamaha Electone B55 z '78 roku, Fantom G8, który jest dla mnie podstawą, oraz mój wymarzony Moog Micromoog i theremin Moog Etherwave Standard. W roku 2010 zajęłam II miejsce na konkursie w Cekcynie, gdzie wygrałam syntezator softwarowy Omnisphere. Oczywiście niezmiennie od 2005 roku mam moją Yamahę PSR 1500, a do tego flet poprzeczny, na którym sama uczę się grać, oraz dość nietypowy i niespotykany w Europie instrument: Morin Huur. Morin Huur jest narodowym instrumentem mongolskim, a z racji, że miałam przyjemność w wakacje pracować z zespołem Nuudelchin Ayalguu z Mongolii, to przeżywam sporą fascynację tradycyjną muzyką mongolską. Właśnie od nich odkupiłam morin huur i uczę się na nim grać. Jest to instrument składający się z 2 strun z włosia końskiego, którego brzmienie jest podobne do skrzypiec. Może wykorzystam to w jakiś sposób w elektronice...

- Deklarujesz fascynację muzyką klasyczną, rockiem, jazzem i ciepłe uczucia do muzyki Marka Bilińskiego, Dietera Wernera oraz J.M.Jarre’a. Czy masz w planach poznać nagrania innych klasyków tego gatunku np. Klausa Schulze czy Tangerine Dream?


A.S.: Oczywiście, ze znam wymienionych artystów, ponadto bardzo lubię Frederica Rousseau album 'Travels', który jest mieszanką elektroniki i muzyki etnicznej, uwielbiam Marka Shreeva i Redshift, Vangelisa, czy Sławomira Łosowskiego. Mogłabym wymieniać i wymieniać, ale myślę, ze wciąż znajdzie się coś nowego, coś co mnie zainteresuje, co mnie pochłonie totalnie. Tego nie można zaplanować, to wychodzi samo z siebie, spontanicznie. A to coś pod słyszę, ktoś ciekawy pojawi się w El-Stacji, a to ktoś podzieli się ciekawym linkiem, czy poleci zespół, lub wykonawcę. Ciężko w tym momencie zaplanować, że np z dniem 25 września zaczynam zagłębianie się w muzykę Klausa Schulze. Mi się wydaje, że to jest inaczej. Człowiek zmienia się, zmienia swoje gusta i przyzwyczajenia. Nieraz do czegoś musimy dorosnąć, a z czegoś innego z kolei wyrastamy. Ten mechanizm jest nieprzewidywalny i nie wiem kto mnie w przyszłości zainteresuje, zafascynuje, a kto mi się znudzi. Wszystko pokaże czas.
 

- Lubisz naturę, czy jest ona dla Ciebie źródłem inspiracji?

A.S.: Oczywiście, ze tak. Od zawsze interesowałam się zarówno zwierzętami, jak i elementami nieożywionymi, zwłaszcza pogodą i geologią. Tytuł mojej pierwszej płyty i okładka jest między innymi nawiązaniem do ulubionej pogody chyba nas wszystkich, czyli pięknego, słonecznego dnia. Również pojedyncze utwory są inspirowane naturą, np Volcano, Night in Egypt, wspomniany The Sunny Day. Natura, to takie coś, co otacza wszystkich, na każdego ma jakiś wpływ, większy, mniejszy ale ma. Nie da się żyć bez natury i przyrody, można powiedzieć, że jesteśmy na siebie skazani. Jeśli chodzi o inspirację, to podejrzewam, że wiele osób czerpią ja właśnie z natury. A dlaczego tak jest? Tutaj rządzą nami emocje. Inne, kiedy podziwiamy piękną tęczę nad wodospadem, a inne, kiedy widzimy potężna falę niszczącą wszystko na swojej drodze, inne, gdy widzimy w oddali spektakularne wyładowania atmosferyczne, a inne, kiedy widzimy potężną erupcję wulkaniczną. Każdemu zdarzeniu towarzyszą emocje, a proces tworzenia to w pewien sposób uzewnętrznienie emocji, które nam towarzyszą. Ja staram się przekładać to na dźwięki, jak malarze na kolory. Inny charakter ma Sunny Day, a inny Volcano.

 - Uczysz się, nagrywasz, grasz w zespole rockowym jako basistka, jak znajdujesz na to czas?

A.S.: Z zespołem rockowym już nie współpracuję, każdy poszedł w swoją stronę. Mam jednak inny zespół, w którym gram już drugi rok, studiuję, pracuję jako nauczycielka angielskiego w przedszkolu, ostatnio dostałam rolę w spektaklu muzycznym "Apokryf kołobrzeski", oczywiście jako 'syntezatorzystka', a także jako nauczyciel w szkole Yamaha. Oczywiście uczę keyboardu. Mam swoich uczniów, z którymi jeżdżę na konkursy, mam swój zespół keyboardowy, zdolne dzieci wymagają więcej czasu, trudniejszego repertuaru i większej ilości pracy. Ale efekty są, staram się oczywiście zaszczepić elektronikę i na szczęście mi się to udaje. Ostatnio mój uczeń zapytał mnie, czy znam Kraftwerk, bo on bardzo lubi ten zespół. Myślę, że warto dodać, ze ma 10 lat, a ja nie mówiłam mu nigdy o nich. Dla mnie to dobry znak, ze dzieciaki chcą same i grać i poznawać tę muzykę. A jak znajduję czas? Dla chcącego nic trudnego, aczkolwiek bywają momenty, ze jestem wyczerpana totalnie, ale za to satysfakcja jest nieziemska.


 - Masz na pewno wsparcie swoich rodziców,  nowego chłopca i znajomych z EL-Stacji. Twoje muzyczne plany na przyszłość?

  A.S.; Mam wsparcie bardzo duże, rodzice choć nie muzyczni (mama księgowa, tata stolarz) to w pełni rozumieją moją pasję, wspierają i popierają to co robię. Od niedawna jestem w szczęśliwym związku z Łukaszem, z którym znam się co prawda od dawna, bo od koncertu coverów Jarre'a w Lęborku w 2008 roku. Wiem, ze on mnie będzie również wspierał, ponieważ tak jak i ja jest zafascynowany elektroniką, był nawet w Mogilnie na moim koncercie, więc o to z jego strony jestem spokojna. Znajomi z El-Stacji są moimi pierwszymi (poza oczywiście rodzicami) odbiorcami mojej muzyki, wiele razy się spotykaliśmy na różnych koncertach i zlotach, gdzie mieliśmy okazje poznać się bliżej i porozmawiać. Muzyczne plany na przyszłość? Przygotowanie moich uczniów do koncertów i konkursów, zaszczepianie w nich pasji i miłości do muzyki, a także doskonalenie swojej warsztatu zarówno dotyczącego techniki gry na wszystkich instrumentach (klawiszowych, flecie poprzecznym, thereminie i morin huurze), a także rozwijanie umiejętności kompozytorskich. Mam nadzieję, że uda mi się wszystko pogodzić i zrealizuję wszystkie plany i marzenia.

- Czego serdecznie Ci życzę i dziękuję za wywiad ;)

A.S.: To ja dziękuję za to, że chciałeś go ze mną przeprowadzić.


czwartek, 22 września 2011

Jakub Polaris Kmieć - Tylko trzeba otworzyć uszy i duszę


 


Jakuba Kmiecia poznałem klika lat temu na pewnej liście dyskusyjnej. Miło nam się dyskutowało. Zaimponował mi wtedy płytą cd-r "Stan przejściowy". Mimo iż to były jego skromne początki, w jakiś dziwny sposób zaczął ją dźwiękiem tak szczególnym niczym ten rozpoczynający polski koncert Tangerine Dream. Mam teraz okazję spytać się go przy okazji wywiadu:

- Co to za efekt Jakubie został tam przez Ciebie użyty?

J.K:  Uuu, pytanie ciężkiego kalibru ;) Bo nie wiem, o który efekt chodzi, a prawdę mówiąc to tak dawno to było, że nie wszystko pamiętam co i jak robiłem. Komponowałem te utwory w 1999 roku, wiem, że byłem wtedy mocno nakręcony na budowanie brzmień od podstaw... Ten początek - utworu "Przełom" - to po prostu bas z dość głębokim chorusem, na to nakładałem przetworzone próbki z Korga Poly800.

- Powiedz parę słów o Scamallu. Dlaczego taki projekt, czy formuła klasycznego berlina Ci się znudziła?

J.K.: Scamall i Polaris to dwa osobne projekty prezentujące każdy z nich inny rodzaj muzyki. Katalizatorem do powstania projektu Scamall był pewien widok, który znajduje się wewnątrz okładki płyty „A World Behind The Silence”. Do tamtej chwili na moim dysku twardym leżały bez ładu rożne skrawki, eksperymenty, jakieś pomysły - generalnie materiały, które nie były nawet utworami. Ten widok tak mnie nakręcił, ze w głowie natychmiast ułożyły mi się te fragmenty w jedną całość. Nie wiem, pewnie nadaję się do psychiatry :D. Albo coś wyolbrzymiam. W każdym razie to było fantastyczne przeżycie. To jest uczucie, które towarzyszyło mi już od powstania kawałka "Poza mur berliński" – tytuł i sam utwór to typowa przewrotność – bo sugeruje odejście od klasycznego nurtu a tymczasem w swoim brzmieniu jest bardzo betonowy ;). Z upływem czasu zmieniały mi się nieco zainteresowania muzyczne jak i warsztat pracy itd. Wracając do projektu Scamall: doświadczyłem czegoś, co nigdy mi się nie zdarzyło. Byłem wówczas w Irlandii na kontrakcie, pewnego majowego dnia razem z kilkoma znajomymi postanowiliśmy przespacerować się po klifach w Greystones. Miało miejsce wtedy bardzo fajne zjawisko atmosferyczne – chmury miały swoją górną płaszczyznę na wysokości klifu, zatem widok z klifu w dół był wprost we mgłę, lub chmurę. Panowała cisza, szum morza był jakby przytłumiony. Nagle naszym oczom ukazał się widok dwóch drzew w lekkiej mgle, z czego jedno z nich wyglądało niczym wrzeszcząca głowa człowieka z profilu. Mocno się to kontrastowało z całkowitą niemal ciszą.








Nazwa projektu to w języku irlandzkim (to się chyba Gaeilge nazywa jeśli dobrze pamiętam) oznacza „chmura”. Technicznie ta muzyka powstała praktycznie bez midi, kwantyzacji i wyrównywania, czysty spontan, podobny do tego, który mi towarzyszył kiedy powstawały kawałki ze "Stanu Przejściowego". Głównym źródłem brzmień był syntezator Waldorf XT oraz nagrania dźwięków otoczenia. Mimo iż Polaris i Scamall to dwa różne projekty to mają jednak jedną cechę wspólną: fascynacja ;) - tyle że zupełnie rożnymi rzeczami.

- Dużo koncertujesz w ramach różnych festiwali - Ambient w Gorlicach, O.L.A w Olsztynie, Music Wave w Szczecinie, kilka edycji Ricochet Gathering, na pewno się zaprzyjaźniłeś z innymi muzykami...

J.K.: Tak, na pewno jedną z takich bliższych jest przyjaźń z Krzyśkiem Hornem.

- Okazało się, że się dobrze rozumiecie, czego efektem są wspólne nagrania i będzie płyta?

J.K: Dokładnie, ale tak naprawdę fundamentem Ricochet Gatheringów jest właśnie przyjaźń i bardzo luźna atmosfera. Nowa płyta z Krzysztofem Hornem to jest zapis koncertu z ostatniego Ricochet Gathering, w Berlinie, 2010r.

- Długo zajęło wam "dopasowanie się"?

J.K: Hmm, dotknąłeś sedna :). Tytuł "Collision" nie został użyty bez powodu - ten koncert, a właściwie kilka rożnych, bardziej poza muzycznych spraw, które mocno przeszkadzały w przygotowaniu się do tego koncertu, wystawiły trochę naszą przyjaźń na próbę. Samo "dopasowanie się" nie zajęło nam praktycznie wcale czasu - upodobania muzyczne mamy podobne, graliśmy już razem i dobrze się nawzajem uzupełniamy, mieliśmy plan na nasz występ. Z tym że z tymi "planami" to było tak, ze od razu postanowiliśmy, żeby grać bardziej spontanicznie. Mniej przygotowanych utworów od A do Z jak na koncercie w Gdyni podczas Nocy Muzeów, a w zamian za to bardziej pójść na żywioł, mieć przygotowane tylko jakieś brzmienia, barwy, kilka pętli, sekwencji i w locie układać z tego utwory zależnie od tego jak nam się klimat nakręci.

- Jakie wrażenie wywarł na Tobie - dla mnie legenda - Steve Jolliffe?

J.K: Bardzo skryty, skromny i pogodny człowiek.

- Cztery razy grałeś na Ricochet Gathering... sporo, gdzie odbywały się te koncerty?

J.K: Te cztery na których byłem to: La Gomera (Wyspy Kanaryjskie), Gaiole in Chianti (Toskania), Vinisce (Chorwacja) i Berlin (Niemcy). Vicowi Rekowi (organizatorowi) udało się stworzyć coś bardzo unikalnego. Szukałem kiedyś po sieci, są podobne eventy, spotkania, ale nie znalazłem niczego co byłoby odpowiednikiem RG. Pierwszy raz przeczytałem o nich chyba ok. roku 2000 na grupie mailingowej "tadream" na Yahoo. Idea wydawała mi się wręcz genialna - spotkanie fanów Tangerine Dream w miejscu związanym z jedną z ich płyt (wówczas to były bagna Okefeenokee) - szkoda, ze taki wypad nie był na moją - wówczas jeszcze studencką kieszeń :)


RG2005, Wyspy Kanaryjskie

RG2006 we Włoszech (Toskania)


RG2009 w Chorwacji


RG2010 w Berlinie 

- Ale nadrobiłeś to później z nawiązką, aż Ci zazdroszczę.

J.K: Też się z tego bardzo cieszę i sam się nawet trochę dziwię. Do dziś żałuję, że odmówiłem udziału jako muzyk w RG 2004 w Jeleniej Górze - byłem wtedy kompletnie oderwany od muzyki przez kilka lat poprzednich lat, czułem się dość niepewnie jeśli chodzi o swój warsztat.

- Masz jakieś szczególne wspomnienia z Ricochet Gatheringów?

J.K. Tak, jedną z takich ciekawszych historii jest ta z Vinisce w Chorwacji z 2009 roku. Były wtedy straszne upały co podobno jak na tamtą porę roku (końcówka maja) się rzadko zdarza. Miejsce w którym graliśmy mocno się nagrzewało za dnia – nie sposób było wytrzymać, dlatego też grywaliśmy głównie w nocy. Jednej z takich nocy Vinisce nawiedziła straszna burza. Już przy samych pomrukach z oddali zdecydowaliśmy się wszyscy zrobić przerwę i powyłączać sprzęt, żeby w razie uderzenia pioruna (linia była napowietrzna) nie było strat. Nagle zapadły ciemności – widocznie gdzieś uderzył piorun i padło zasilanie (albo wyłączyli dla bezpieczeństwa). Zapaliliśmy świece i latarki i przy akompaniamencie burzy i deszczu rozpoczęła się … sesja unplugged, śpiewy szamańskimi głosami i perkusja na przypadkowych przedmiotach :).  Na szczęście bateria w mojej kamerce miała jeszcze jakiś zapas prądu i udało się fragment tej sesji uwiecznić.



- Podobają mi się Twoje starsze płyty: Moo'N'Sequences (2004), Re:Transmission (2005) - pogodny spokojny berlin, teraz grasz inaczej, nie mówię że gorzej, każdy się rozwija.

JK: Czy Re:transmission to pogodny berlin? No nie wiem :) - chociaż fakt, są tam jaśniejsze momenty. Zgodzę się, że gram teraz trochę inaczej, chociaż to wciąż są te same fascynacje co 12 lat temu. To chyba wynika z mojej natury - lubię odkrywać.

 - Ilu słuchaczy mogła liczyć publiczność w Berlinie? Zastanawiam się, jak to z tym jest w dawnym centrum tej muzyki..

J.K: To zależy od indywidualnej percepcji - dla kogoś 100 osób to mało, dla kogoś innego 100 osób to dużo. Tak naprawdę nie wiem, nie liczyłem, ale zdaje się, że na sali było przygotowane 150 miejsc, wypełnienie było rożne - czasem 3/4, czasem połowa - nie czarujmy się - tego typu muzyka okres świetności ma już za sobą, co nie znaczy, że nikt jej nie słucha, albo że nie ma dla niej miejsca. Zobacz, ile imprez z tego typu muzyką jest organizowanych w Polsce od jakiego czasu - kiedyś był tylko ZEF, dziś mamy kilka imprez w roku, jeśli nawet nie kilkanaście ;). Poza tym trzeba też się nieco otworzyć na te nowsze rzeczy - oczywiście, znajdą się tam rzeczy słabe, ale są też rzeczy bardzo dobre, tylko trochę inne niż klasyczna elektronika. Potencjał tkwi w młodych ludziach - nieprawdą jest, że dziś młodzież słucha tylko Lady Gagi, słucha też niszowej muzyki, tylko trzeba otworzyć uszy i duszę i umieć odfiltrować ziarno od plew.

  - Można już kupić fajny sprzęt za niewielkie pieniądze, czy świat zmierza w stronę grania z laptopa?

J.K: Początek lat 90-tych przyniósł boom na instrumenty cyfrowe, odwrócenie się plecami od analogów, pogoń za jak najwierniejszym udawaniem instrumentów akustycznych przez samplery. Na szczęście czasy się zmieniły, wróciła potrzeba żywej ingerencji w materiał dźwiękowy, a nie tylko odtwarzanie próbek, powstała nowa generacja instrumentów. Poza tym moc obliczeniowa komputerów stała się na tyle wysoka, że można bylo przenieść instrumentarium do komputera. To ma niewątpliwie zalety jak i wady - ale tak jest ze wszystkim. Coś za coś.

 - Kiedyś było kilku wykonawców, niewielki wybór teraz - masa... Tylko jak znaleźć te perełki?

J.K.: Pewnie - większa dostępność, to większa rzesza artystów i przez to trudniej znaleźć te, jak piszesz "perełki". Ale z drugiej strony nie krzywdzi to kogoś, kto będąc np. w sytuacji jaka była 30-40 lat temu mógł jedynie marzyć o własnych instrumentach i komponowaniu na własną rękę.

 - Masz teraz jakiegoś faworyta wśród muzyków?

J.K.: Zawsze bardzo wysoko ceniłem sobie polską elektronikę – i to nie tylko tą klasyczną. Pamiętam do tej pory różne dyskusje i zachłystywanie się artystami zza granicy podczas gdy u nas powstawała masa bardzo dobrej muzyki. Nie chcę wymieniać nazwisk, bo może to zostać różnie odebrane przez to że sam też coś tam tworzę. Co do ulubionych wykonawców spoza naszego kraju - to od ładnych paru lat uwielbiam Boards Of Canada - ciekawe brzmienie, jest w ich muzyce jakaś magia i tęsknota za czasami, które minęły, ale wyrażane innymi środkami niż np. powielanie schematu z lat 70-tych. Kolejny wykonawca to Burial - zauroczyłem się jego muzyką ze 2-3 lata temu i tak mi zostało. Ciężko mi określić tę muzykę, bo jest tam i sporo ambientu i nieco elementów później kojarzonych z dub-stepem - nie jest to przy tym jakaś pokraczna hybryda, ale bardzo charakterystyczne, oryginalne brzmienie. Polecam.

 - Jakbyś określił teraz tę swoją najnowszą muzykę?

J.K.: Mam z tym trochę problem. Nadal jest to muzyka elektroniczna, ale to dzisiaj już nic nikomu nie mówi ;). Definiuję swoją muzykę raczej przez emocje które wyraża, resztę zostawiam słuchaczom. Ulegam różnym wpływom i te fascynacje słychać potem w poszczególnych utworach.

 - Jaka jest kondycja muzyki elektronicznej w naszym kraju?

J.K.: Heh, jest nas bardzo mało w Polsce, zastanawiam się czy nie jest tak, ze jest więcej muzyków niż słuchaczy :D

 - Ej... Słuchaczy jest więcej :)

J.K.: No dobra, jeśli muzyków wliczy się jako słuchaczy ;). A tak poważniej – uważam że kondycja muzyki elektronicznej w naszym kraju jest dobra. Znów korci mnie, żeby podywagować, co to jest muzyka elektroniczna itd. Oczywiście trzeba mieć świadomość, że jest to jednak muzyka wymagająca jakiegoś zaangażowania od słuchacza, stąd jej trudniejsze odmiany nie znajdą swojego miejsca na dużych imprezach plenerowych, co z kolei nie umniejsza tym „lżejszym” odmianom. Wszystko ma swoje miejsce – jak w przyrodzie.

 - Jak wspominasz swój ostatni koncert w Berlinie?

J.K. Z tym koncertem też wiąże się parę ciekawostek. Przede wszystkim tuż przed wyjazdem zepsuł mi się samochód. Nie miałem funduszy na dość kosztowną naprawę, a w ostatniej chwili ciężko było zorganizować inny transport, w ogóle pojawiło się mnóstwo przeszkód, głównie finansowych, w zasadzie miałem już zrezygnować.  Tak się składało, że Vic Rek również wybierał się do Berlina, zaproponowałem mu udział w targach PopKomm i wspólną podróż. Cieszę się, że byliśmy tam razem. Pomógł mi również na miejscu Wolfram Spyra udostępniając mnie i Bartkowi (Vjowi) część swojego studio na nocleg i próby. Razem z Bartkiem jesteśmy z koncertu zadowoleni – mimo iż był to krótki show-case, udało się wytworzyć w klubie "Frannz" fajny klimat, wypełniając przestrzeń dźwiękiem i wizualizacjami. Miłą niespodzianką było dla mnie to, iż jednym z gości klubu tego wieczora był sam Manuel Göttsching, przybył za namową Vica Reka. Ucięliśmy sobie potem miłą pogawędkę.

 - I znów można tylko Ci pozazdrościć aktywności która skutkuje takimi przyjemnymi konsekwencjami.

Dziękuję Ci za poświęcony mi czas i czekam na Twoją nową płytę.

J.K. Również dziękuję i pozdrawiam Twoich czytelników! :)


niedziela, 18 września 2011

Dieter Werner - Epoka dywergencji



    XXI wiek to czas nie tylko zachłannej konsumpcji dóbr materialnych, negatywnych działań szaleńców i klęsk żywiołowych. To również okres istnienia sztuki dążącej do asymilacji spuścizny dawnych wieków. Są artyści którzy usiłują połączyć te dziedzictwo w tyglu swojej wyobraźni ze współczesną muzyką, przy pomocy nowoczesnej techniki montażu dźwięków. Taką pasję pielęgnuje łódzki kompozytor Dieter Werner. Słuchając jego ostatniej płyty "Epoka dywergencji" łatwo zauważyć że powyższa definicja jest zbyt wąska aby posumować jego styl i nagrania. Dieter nie cofa się przed żadnym akustycznym eksperymentem i podejmuje wielorakie wyzwania. Na dodatek jest bardzo sprawny technicznie. Te czynniki powodują że śmiało można użyć wobec niego terminu "nietuzinkowy". Pamiętacie utwór, który wykonywała niebieskooka Diva Plavalaguna w filmie "Piąty element"? Było to połączenie fragmentu opery Donizettiego z popowym utworem Erica Serra. Pomyślałem wtedy że znajdzie się ktoś, kto tę technikę doprowadzi do perfekcji. Nie wiedziałem jednak że będzie to mój rodak Dieter. Już pierwszy utwór "Centuries" i trzeci "On the other side" są tego znakomitym przykładem. Motywy średniowieczne, orientalne, swobodnie mieszają się z granymi współcześnie melodiami. Oczywiście niejeden potrafi to zrobić, ale nie każdy dokona tego tak ciekawie. Werner potrafi też opowiadać składne, poruszające historie. "Hospital corridor" zainteresuje z pewnością nie tylko widzów serialu "Na dobre i na złe". W kompozycji "Daltonists of feelings" występują elementy liryczne i romantyczne. W "Dusks and dawns" słychać odgłosy małej wsi, jaskiń, potem ludową piosenkę która płynnie przechodzi w ultranowoczesne rytmy. I tak na przemian. Autor nie waha się też dowcipnie pociąć utworu w jego końcówce. Słuchanie takiej muzyki przypomina trochę oglądanie wciągającego filmu. Jazzowe odniesienia w "Immunoglobulin", wschodnie motywy i orkiestracje w "Thirteenth vizier of the Caliphate" - bogactwo zawartych tu skojarzeń nie pozwala się nudzić. Dużo kompozycji przekracza 10 minut, co wystarcza muzykowi aby w ich trakcie kilka razy zmienić diametralnie klimat. Właściwie ciężko przewidzieć przy pierwszym odsłuchu, co będzie się dziać za chwilę. Muzyka sprawia wrażenie, że jej autor potrafi przerobić po swojemu każdy rodzaj muzyki, ujarzmić go i dostosować do swojej wizji. Przypominają się więc czasami stare przeboje (Children R. Milesa) w "Time of resurection". Oczywiście te sugestie są delikatne, wieloznaczne i bardzo urozmaicone. Dieter Werner badając różne kultury szuka swoich skarbów wytrwale niczym Indiana Jones, ale nie daje ich sobie ukraść. On je przyswaja, dokonuje swoistej syntezy i prezentuje światu pod swoim artystycznym pseudonimem.
    Warto poznać jego eklektyczne, pełne barokowych ozdobników, dokonania.

sobota, 17 września 2011

Dieter Werner - Inspiruje mnie dosłownie wszystko




Jako tradycjonalista z postacią Dietera Wernera nie zetknąłem się na Jamendo, gdzie dostępna jest jego muzyka, tylko w audycji Jerzego Kordowicza „Tragarze Syntezatorów”. Jakiś fragment mojego umysłu zarejestrował wtedy fakt, że oto na niewielkim poletku rodzimych El - twórców pojawił się kolejny człowiek z dużą wyobraźnią. W końcu postanowiłem poznać bliżej autora trzech bardzo ciekawych płyt. Pytania o konkretne tytuły dotyczą ostatniej z nich pt. „Epoka dywergencji”.

 - Imię Dieter to, jak mi wyjaśniłeś pseudonim artystyczny. Czy oddzielenie prywatności od życia zawodowego jest po prostu zdrowym nawykiem, czy obawą przed atakiem internetowych wampirów, ludzi spaczonych, którzy korzystając z anonimowości sieci często nękają innych?


D.W: Na wstępie chciałbym powitać wszystkich czytających ów wywiad ze mną u Ciebie Damianie i serdecznie podziękować za zaproszenie. Śledzę Twoje wywiady i czytam z ogromną ciekawością, tym bardziej miło mi, że mogę się tu wypowiedzieć. Wracając do pytania – nie boję się absolutnie takich ludzi, niech sobie piszą co chcą na mój temat. Myślę, że każdy artysta jest ciekawy, co mają odbiorcy do powiedzenia na jego temat. Osobiście bardzo sobie cenię konstruktywną krytykę, jeśli zaś jest to typowa chęć poniżenia bez żadnych uzasadnień, to trudno – takie postępowanie świadczy tylko o autorze. Na mnie, póki co, nie robi to wrażenia.

 - Cechą charakterystyczną Twoich dokonań jest niesamowita, godna podziwu różnorodność. Całe te mnóstwo sampli, ozdobników, fantastycznie wzbogaca każdy utwór. Wszystkie je wyszukujesz w sieci, czy zdarzyło Ci się wykorzystać prywatne, domowe rejestry zdarzeń?

DW: Oczywiście. W moich utworach korzystam czasami z nagrań dokonywanych kilka lat temu z moją byłą żoną wokalistką, mam na jednym z utworów zarejestrowany głos mojego syna jak był mały. Ale ogólnie źródła pochodzenia moich sampli są bardzo różne. Z sieci korzystam raczej rzadko, mam swoje prywatne zbiory, w postaci bibliotek sampli i również sporo nagrywam. Zaopatrzyłem się w tym celu w specjalne urządzenie, dzięki któremu mogę nagrać cokolwiek i gdziekolwiek z bardzo dobrą jakością. Ostatnio stworzyłem sobie coś w rodzaju przenośnego studia nagrań z laptopem, dzięki czemu mogę pojechać do kogoś i np. nagrać wokal do utworu.

 - W twojej wcześniejszej muzyce słyszę dużo odwołań do czasów średniowiecza, rycerzy i zakonów, ba, umieszczasz nawet fragmenty obrządków kościelnych. Wiem że nie jest to deklaracja wiary, tylko po prostu dźwiękowe obrazy. Powiedz mi, czy ich obecność wynika może z wcześniejszej lektury, ciekawych filmów lub podobnego źródła inspiracji?

DW: Średniowiecze, jako epoka ma według mnie wyjątkowy klimat. Ale mnie inspiruje dosłownie wszystko. Nie wiem czemu tak się dzieje. Nie potrafię tego wytłumaczyć. Czy to będzie film, jakieś dawne wspomnienie, czy też codzienne prozaiczne życie, to wszystko wywołuje u mnie jakieś skojarzenia i pomysł gotowy ;). Modlitwy w moich utworach są często pewnym symbolem, ale również jest to kapitalny materiał dźwiękowy wywołujący właśnie, jak wspomniałeś, pewne obrazy w umyśle odbiorcy. A ja widocznie muszę te obrazy wywoływać :). Lubię np. stworzyć w wyobraźni słuchacza wizję mrocznego średniowiecznego zamczyska i nagle wplątać w to obcy pierwiastek odwołujący się do zupełnie innej epoki, albo wręcz do nadprzyrodzonego zjawiska :).

 - I znakomicie Ci się to udaje. Bardzo mi się podoba swoboda z jaką łączysz różne gatunki muzyki i klimaty. Wydaje mi się to obecnie najlepszym pomysłem na wzbudzenie zainteresowania. Czy kryje się za tym odbicie Twoich wcześniejszych pasji, czy efekt grania przez kilka lat muzyki popularnej?

DW: Wierz mi, że gdyby chodziło mi jedynie o wzbudzenie zainteresowania, wypiąłbym gołe d... na scenie, albo stanął z syntezatorem na dachu Marriotta i groził, że skoczę. Z pewnością w TVN 24 już by o tym mówili :). Niestety doczekaliśmy się czasów, w których muzyka jest często tylko dodatkiem do kiełbasy i sztucznych ogni podczas festynu, a artystów niedługo będzie więcej niż odbiorców. Dlatego ci, którzy tworzą np. pop, rock czy dance, aby odróżnić się od 15 000 podobnych produkcji muszą wyróżnić się czymś innym, nie samą muzyką. Koncepcja tej mojej eklektycznej muzyki zrodziła się w mojej głowie już bardzo dawno temu, w latach 90. Ale wtedy nie miałem sprzętu by to zrealizować. Jednak może i dobrze się stało, bo granie muzyki pop przez te wszystkie lata nauczyło mnie wielu rzeczy i z pewnością wywarło duży wpływ na to, co w tej chwili słyszysz na moich płytach. Co najbardziej mnie wkurzało w muzyce „popularnej”, jak ją nazwałeś, to ta skłonność do podrabiania jednych przez drugich, np. ktoś wymyślił taką zagrywkę czy efekt który się spodobał szerokiej publiczności, to od razu znalazło się stu innych z identycznymi wstawkami. Tego nie lubię. Ja zdaję sobie sprawę, że w muzyce już wszystko zostało powiedziane. To znaczy: można stworzyć zapewne jeszcze wiele nowych nurtów, lecz każdy z nich będzie brzmiał podobnie do czegoś już istniejącego. Poprzez takie połączenia pomyślałem sobie, może uda się stworzyć choćby jakąś namiastkę czegoś nowego, albo przynajmniej zaskoczyć nieco słuchacza, jednak nie jest to absolutnie głównym celem mojego tworzenia.

 - Kompozycja „Szpitalny korytarz” powstała na kanwie rzeczywistych wydarzeń, czy to wytwór Twojej fantazji?


DW: To taka opowieść o życiu widziana z perspektywy osoby będącej już na granicy życia i śmierci. Tu posłużyły mi za inspirację różne wspomnienia z życia, które akurat w tym przypadku są na tyle uniwersalne, że każdy może się z tym utożsamiać. Częściowo też inspiracją były moje niedawne wizyty w instytucjach typu NZOZ, związane z moją „tajemniczą” chorobą, resztę dopisała wyobraźnia :).

 - Gdy słyszę rosyjskie dialogi i ludowe przyśpiewki na ”Zmierzchach i świtach” rozumiem że dajesz tym dowód braku uprzedzeń. Jesteś więc pozytywnie nastawiony do całego świata?


DW: Dokładnie tak. Nie mam nic przeciwko żadnym gatunkom muzycznym, szanuję każdą kulturę i cieszę się, że mogę z niej czerpać inspiracje. Fascynują mnie bardzo rożne kultury na świecie i obyczaje, a także minione epoki i wszelkie religie. Ze wszystkiego czerpię i cokolwiek nie usłyszę, jest w stanie mnie zainspirować. Wszystko traktuję jako materiał dźwiękowy, nawet konkretny przekaz werbalny traktuję czasem bardziej jako dźwięk niż treść.

 - W utworze „Immunoglobulina” można usłyszeć jazzujące fragmenty. To przypadek czy fascynacja?

DW: Fascynacja oczywiście. I to sprzed wielu lat. Był taki okres w moim życiu, że zaraziłem się mocno jazzowymi klimatami i w tę stronę też część mojej dawnej twórczości podążała. Było to jednak tylko przejściowe zauroczenie, ale czemu mam nie skorzystać z tego w mojej eklektycznej muzyce ? :).

 - „Trzynasty wezyr Kalifatu” – gdyby ten utwór trafił do Polskiego Radia i był odpowiednio promowany, mógłby stać się przebojem. Masz czasami takie pragnienie?

DW: Kiedy zajmowałem się muzyką nazwijmy to ”bardziej komercyjną”, było moim marzeniem zrobić takiego hita, który byłby popularny w całym kraju. Chyba każdy zespół, czy też artysta marzy o czymś takim, wstępując na tę, nie usłaną bynajmniej różami drogę. Dzisiaj myślę trochę inaczej. Artysta chce być doceniony przez odbiorców. Mieć przebój – z pewnością jest synonimem tego docenienia. Moim marzeniem jednak jest to, aby być docenionym za muzykę, którą tworzę. A to czy ma się przebój, czy nie, często jest wynikiem innych czynników, tak jak wspominałem – pozamuzycznych. Jak ktoś ma cięty język, lub jest skandalistą, albo jest nastolatkiem z ładną buzią, uwielbianym przez damską część publiczności, ma 100% więcej szans na przebój. Oczywiście ja na to nie narzekam, tak już jest i ok. Tyle, ze w tym kontekście ja nie muszę mieć przeboju. Mnie nie o to chodzi. Każdy musi ustalić sobie swoje priorytety i cele, dzięki którym czuje się spełniony.

 - Utwór z płyty Rtęć i limfa pt. "Bóg i szatan" - przewrotny, dowcipny i odwołujący się do popularnych skojarzeń - ma jakąś ciekawą historię?

DW: Historię taką jak większość moich utworów, czyli w pewnym momencie zrodził się taki a nie inny pomysł i przelałem go na dźwięki. Ale utwór ten ma jeszcze dla mnie pewne inne znaczenie. Mianowicie był dla mnie lekcją, gdzie mogę przekroczyć pewną granicę eklektyzmu, poza którą te zlepki przestają być spójne i zaczynają być w pewien sposób komiczne. Ja cały czas się uczę i wyciągam wnioski ze swoich produkcji... czy trafne? To już ocenią odbiorcy po kolejnych płytach :)

 - Czy taką muzykę jak Twoja da się zagrać na koncercie tak, aby nie była ona tylko odtworzeniem programu? Grałeś już jakieś koncerty?

DW: Jak oglądam fragmenty występów Władysława Komendarka to szczęka mi spada i nie wiem czy uda mi się chociaż w 50% dorównać mistrzowi. Ale odpowiadając konkretnie na pytanie – tak. Jak najbardziej. Właśnie nad tym pracuję: teraz układam repertuar i tworzę wersje koncertowe, bym mógł grać w nich żywe partie. Najbliżej mam w planach koncert inauguracyjny i akurat tak się stało, że chyba obok mnie wystąpią na nim jeszcze inni muzycy z Łodzi i mam nadzieję, że do tego wkrótce dojdzie, ale nie zapeszajmy.

 - Dobrze by było zarejestrować taki koncert na dobrej jakości sprzęcie. Gdybyś otrzymał propozycję współpracy od innego muzyka zgodziłbyś się nagrać z nim płytę, czy tworzysz tylko sam?

DW: Taka współpraca byłaby myślę, bardzo trudna dla drugiej strony... Odwrotnie bowiem niż w codziennym życiu, gdzie jestem niezwykle ugodowy i potrafię się dogadać z każdym, to w przypadku tworzenia i nagrywania muzyki wychodzi jakaś moja druga natura, zupełnie odmienna, jestem bezwzględnym tyranem i uzurpatorem, nie akceptuję niczyich pomysłów, wszystko musi być tak jak ja chcę i dlatego nie podejmuję się na razie współpracy, co pewnie jest złe i głupie. Pamiętam jak Roger Subirana zaproponował mi, abyśmy coś wspólnie nagrali, a ja nic nie odpowiedziałem i drugi raz pytał, a ja nic i nic... Choć to dla mnie byłby zaszczyt, bo Rogera niezwykle cenię, ale niestety. Może kiedyś się przełamię. Na razie nie potrafię. Przepraszam.


 - Jestem pod wrażeniem Twoich nagrań, kiedy nowa płyta, oraz czy wydasz je wszystkie na CD? Koniecznie powinieneś to zrobić.

DW: Dziękuję za miłe słowa. Na razie publikuję swoje utwory w Internecie, najczęściej na Jamendo. Nie planuję wydawnictwa na CD, chyba, że ktoś, w domyśle jakiś wydawca, zapragnie mieć je w swoim katalogu, wtedy się ukażą ;). Nie chciałbym jednak z tego powodu rezygnować z możliwości dotarcia do odbiorców przez Internet, bo chcę się przynajmniej na razie, dzielić swoją muzyką z innymi właśnie w takiej formie. Nowa płyta oczywiście się robi, ale jeszcze sporo czasu zajmie zanim ją opublikuję.

 - Jeśli pozwolisz spytam się Ziemowita Poniatowskiego, szefa Generatora czy nie byłby tym zainteresowany, oraz właścicieli dwóch zagranicznych labeli, bo sprawa jest warta zachodu. Jesteś dla mnie prywatnie, obok Przemka Rudzia, najciekawszym muzycznym odkryciem tego roku, chociaż oczywiście gracie znacznie dłużej. Twoje nagrania reprezentują wysoki poziom techniczny i są świadectwem niebanalnej wyobraźni. Życzę Ci więc coraz liczniejszego grona słuchaczy.

DW: Ja również bardzo Ci dziękuję.

Linki do stron związanych z muzykiem:


http://www.jamendo.com/en/artist/Dieter_Werner

http://www.lastfm.pl/music/dieter+werner

http://www.myspace.com/dieterwerner









czwartek, 15 września 2011

Alexandra Bryl - Jestem sobą

Rzadko się zdarza spotkać przedstawicielkę płci pięknej deklarującą swoje upodobanie w graniu klasycznej odmiany muzyki elektronicznej. Toteż gdy trafiłem w Internecie na stronę Oli Bryl zapragnąłem dowiedzieć się o niej czegoś więcej.


- Alex, pisząc o sobie wspominasz początkową fascynację prostym keyboardem Yamahy. Na czym grasz  i komponujesz obecnie? 

A: Tak, zgadza się, moim pierwszym instrumentem był keyboard Yamaha PSR - Porta Sound. Dostałam go od taty, kupił go w Niemczech od Turka na flohmarkt (pchli targ). Był to sprzęt używany na baterie - 1,5 oktawy, właściwie jak dla dzieci. Zaczęłam na nim grać od razu ze słuchu. Obecnie pracuje na: Roland U20, Korg Triton LE, Korg MS2000 oraz na organach elektrycznych Viscount - wersja Odeon De Luxe. W zależności od tego jaki komponuje utwór, używam innego instrumentu jak również barwy z komputera.

- Masz już za sobą pierwsze występy na żywo, poznałaś muzyków, walczyłaś z tremą. Niestety, nie było mi dane być tego widzem. Szkoda, bo to na pewno były fascynujące chwile. Możesz podzielić  się kilkoma wrażeniami z imprez w których wzięłaś udział?

A: Pierwsze wrażenie to - trema, która motywowała mnie do działania, coś jak dreszczyk emocji. Pierwszy debiut - zdenerwowanie, oswojenie się ze sceną i publiką. A potem nastąpiła euforia, ekstaza, jakby sceny nie było - tylko ja i instrument. 

- Koszty tłoczenia płyt są z roku na rok coraz tańsze. Kilka Twoich utworów dostępnych w Internecie złożyłoby się już na jakiś album. Nosisz się z zamiarem wydania płyty, choćby do  rozpowszechnienia w gronie znajomych?

 A: W małym nakładzie (do 500 płyt) jak najbardziej. Byłby to taki album promujący moją debiutancką twórczość.
 

 - Od jakiegoś czasu mieszkasz za granicą, w miejscowości znanej chociażby z koncertów jakie dał tam kiedyś zespół Tangerine Dream. Czy czujesz się podatna na lokalne piękno tej okolicy i czerpiesz   z tego źródła jakieś inspiracje? 

A: Tak, mieszkam w Sheffield, mieście znanym z koncertów, ale co do piękna tej okolicy... Bardziej inspirująco działają na mnie kontrasty tego miasta, moja wyobraźnia oraz wszystko to co spotyka mnie każdego dnia.
 
- W nadesłanych mi Twoich muzycznych materiałach jest kilka ćwiczeń na fortepian. Przyznaję że grasz  je swobodnie. Skończyłaś szkołę muzyczną?

A: Nie kończyłam szkoły muzycznej. Brałam prywatne lekcje muzyki, ucząc się nut. Wydaje mi się, że talent odziedziczyłam po dziadku, który był multiinstrumentalistą. Dziadek miał swój band jazzowy, grał w latach 70. i 80. Jego ulubione instrumenty to saksofon i fortepian.

- Stworzyłaś 15 minutową kompozycję do projektu CES. To jednorazowy pomysł na większą formę, czy można się spodziewać podobnych dokonań w przyszłości? 

A: Nigdy nie wiem co mnie natchnie, nigdy nic nie wiadomo co do weny twórczej, kiedy się pojawi. Ale w każdej chwili jestem gotowa zmierzyć się z tego rodzaju projektem jak CES.

- Większość Twoich nagrań to muzyka prężna i żywiołowa. Masz więc w sobie pewnie dużo   sił twórczych. A muzyka jaką grasz na fortepianie jest zupełnie inna. To dwie strony Twojej natury, czy podporządkowanie się pewnej konwencji?

A: Pewnie dwie strony natury. Wiesz, każdy człowiek ma w sobie dobro i zło, tak samo i ja. Raz gram wspaniały utwór na fortepianie, a innym razem komponuje jakąś szaloną muzykę na syntezatorze.
Nie podporządkowuję się niczemu, jestem sobą i gram to co chce, kiedy chce i na czym chce.

- Obserwujesz świat i dokładasz do niego swoją cząstkę. Czego jeszcze możemy się spodziewać po Twojej muzycznej wyobraźni?

A: Wykorzystuję swoja wyobraźnię nie tylko grając muzykę, ale również malując grafiki na szkle, szkicując krajobrazy i zwierzęta. Ale w muzyce jestem typem obserwatora staram się grać barwnie i żywiołowo.

- I niewątpliwie Ci to wychodzi. Dysponujesz potencjałem jaki jeszcze nie raz przełoży się na dźwięki. Życzę Ci abyś mogła się dalej spełniać w tym co tak lubisz – graniu muzyki, pozyskiwaniu dla niej sympatyków i czerpania z tego głębokiej satysfakcji.

Linki do stron WWW powiązanych z Alexandrą:

 http://www.mirusmusic.com/members/402/index.php
 http://www.arlive.com/music/ELMusic
 
 http://alexandra.muzzo.pl/

Władysław Komendarek - Chronovizor


    Czym powinna charakteryzować się kolejna płyta znanego muzyka? Powinna na pewno zawierać nowy, atrakcyjny materiał, charakterystyczne elementy dzięki którym kompozytor jest lubiany, oraz dostarczać  pozytywnych doznań podczas jej słuchania. Z satysfakcją informuję że najnowszy album Władka  Komendarka Chronovizor właśnie taki jest. Zawiera osiem nowych nagrań, a płytkę kończy dziewiąty, trochę starszy utwór "Tajne Centrum Gazów Bojowych". Nie wiem jak Komendarek to sprawia że od pierwszych taktów muzyka robi wrażenie świeżej niczym młode dziewczyny z reklam francuskich kosmetyków.  "Sprywatyzowany mózg"  który jest oparty na dźwięcznym, rytmicznym programie, stanowi praktyczny szkielet do którego artysta co rusz przytwierdza różne konstrukcje,  jakby testując ich wartość i przydatność. "Chmury Wirtualnego Świata" to flegmatyczna rytmiczna figura, w pewnym momencie ewoluująca w tradycyjne motywy orkiestrowe. Tytułowy "Chronovizor" zawiera stały punkt programu: głos poddany obróbce przez różne efekty. W pewnym momencie żona pomyślała że nasze koty o coś proszą, ale to były efekty z utworu Władka :). Tu również dominuje rytm, w który wplątują się mocno sentymentalne wątki i następują wokalne transformacje. "Atomowy Zegar" zawiera moc pozytywnych brzmień i jakby szkockich akcentów. Słychać dużo stylowych, zakręconych solówek. "Kolonizacja Czasu" - dźwięki z radia przedzierają się jak przez mgłę. To piękny, czterominutowy pasaż, ciepły i sentymentalny.  "Kontrolerzy Świadomości Ludzkiej" - chyba najmniej urozmaicony utwór na płycie. Osią jest trochę orientalny, somnambuliczny rytm ze słabo zarysowaną melodią która kojarzy mi się odrobinę z opowieściami z czasów kapitana Klossa. Klimat mroczny i lekko destrukcyjny.  "Ogniste Języki". Przez chwilę Władek generuje teksty w sobie tylko znanym narzeczu, a potem przez łamane rytmy wybija się  pozytywna opowieść, ilustracyjna niczym muzyczne pejzaże malowane przez Edgara Froese. "Obróbka Umysłu" zdominowana jest przez rytm jednoznacznie kojarzony ze stylem techno. Moim zdaniem Komendarek jest  z niewielu muzyków który potrafi takie rytmy nagiąć do swoich potrzeb, uczynić sensownym elementem swojego dzieła. Rozpędzona maszyna  przez siedem minut gna przed siebie dość trafnie odzwierciadlając tytuł utworu ;). Wspomniane  na początku "Tajne Centrum Gazów Bojowych" kończąc płytę nie będzie działać usypiająco. Gęsta faktura, masa wypełnień, przypomina o upodobaniu artysty do generowania całych baterii barw działających.... oszałamiająco.
     Podsumowując: nowy materiał trzyma odpowiednio wysoki poziom. Autor jak zwykle pragnie trafić do różnych grup odbiorców, co przy jego umiejętnościach często się udaje. Jeżeli więc masz słuchaczu odrobinę zapotrzebowania na mieszanki gatunków i nastrojów, ta płyta trafi ci do gustu.

Władysław Komendarek: Aby świat się rozwijał wraz z muzyką

Władka Komendarka, weterana polskiej muzyki rozrywkowej, poznałem osobiście na jego tegorocznym koncercie w Olsztynie w ramach Elektronicznych Pejzaży Muzycznych. Bardzo chętnie odpowiedział mi na kilka pytań.

- Melomani dobrze znają Twoje wcześniejsze dokonania. Masz nazwisko, które jest swoistą marką wartościowej muzyki, ale nie stoisz w miejscu. Fani z niecierpliwością oczekują płyty "Unexplored Secrets Of REM Sleep". Materiał ten nagrany został z dużo młodszym Przemkiem Rudziem. Możesz przybliżyć kulisy tej współpracy?

W.K: Tak. Przemek napisał do mnie gdzieś około pół roku temu. Dał taki pomysł czy nie można by było nagrać wspólnie jakiegoś materiału. Ja odpisałem i zgodziłem się na to. Ciekawe, że wcześniej kompletnie Przemka nie znałem, nawet od strony muzycznej, a poznałem go dopiero jak grałem swój koncert w gdyńskim klubie "Ucho" w 2010 r. Jeszcze nie mieliśmy wtedy wydawcy, ale po zrobieniu jednego utworu znalazł się - jest nim firma Generator z Izabelina.

Miałem w tym czasie dużo pracy nad moimi płytami, ale tak sobie pomyślałem - dlaczego nie? Zawsze we dwoje można materiał zrobić szybciej i na dużym luzie, a założenie było jedno, zresztą takie tylko wchodziło w rachubę, że się nie spotykamy, tylko cały materiał tworzymy przez Internet przesyłając pliki wave itd. I tak to wszystko zostało stworzone. W tej chwili mastering materiału jest już prawie na ukończeniu i płyta na pewno ukaże się w tym roku. Cały czas moim marzeniem było to, że gdyby kiedykolwiek doszło do współpracy z innym artystą na odległość, to taki artysta musiałby być do tego przygotowany technicznie, itd. I tego się obawiałem. Ale muszę powiedzieć, że praca była szybka, bardzo sprawna i skuteczna. Ja wiedziałem, co do mnie należy. Od razu miałem wizję, co chcę zrobić, a Przemek tak samo wiedział, co do niego należy bez żadnych wcześniejszych ustaleń. To jest przykład na to, że na odległość można zrobić materiał muzyczny w szybkim tempie i skutecznie w dobie 21-wieku, nie spotykając się fizycznie w ogóle, ale muszą być odpowiedni ludzie. Tacy, którzy czują temat i pracują, jak ja to mówię w przenośni "na podobnych falach".



- Byłem widzem i słuchaczem kilku Twoich koncertów. Ciekawie łączysz odległe motywy, skrajne emocje, grając przed publicznością dajesz z siebie wszystko. Deklarujesz całkowitą spontaniczność w czasie rzeczywistym. A jednocześnie słychać wyraźnie, że bardzo dobrze wiesz, co chcesz zagrać i robisz to z pasją. Jak do tego dochodzi?

W.K: Nie wiem jak do tego dochodzi, taki się urodziłem i nie mam żadnych trudności, żeby w czasie rzeczywistym stworzyć na scenie coś nowego w danej chwili i nawet w różnej stylistyce. Wiem jak to się robi, ale wiadomo, nie wszyscy do tego się nadają, bo muszą godzinami i dniami pracować, żeby coś stworzyć i wystawić utwór na koncercie.

- Wiem, że nie lubisz oglądać telewizji, drażni Cię świat polityki. Na świetnej płycie "Zeta Reticuli IV" wydanej w 2000 r. przemyślnie miksujesz wypowiedzi znanego polityka. To genialne połączenie nowoczesnych rytmów, klimatów techno i satyry na skrzywiony świat. Czy ta muzyka to był głos protestu zmęczonego absurdami człowieka?

W.K: Tak, masz rację. Ta muzyka to głos protestu, ale i wyśmiewanie się z naszej prymitywnej cywilizacji, która uważam - jest bardzo uboga i chaotyczna. Nie rozwija się w odpowiednim tempie i kierunku.

- Niedawno wydałeś nową płytę "Chronovizor”. Zawiera nowy materiał?

W.K: Tak. 5 maja tego roku wyszła nowa płyta Chronovizor. Wydana w brytyjskiej firmie Noecho Records, jest utrzymana w różnej stylistyce, ale o inklinacjach w stronę experymentów dźwiękowych. Ta płyta ukazała się tylko na rynku brytyjskim, nigdzie więcej.

- Zdarza się, że grasz koncert akustyczny. Czego można się po nim spodziewać, jaki masz wtedy repertuar?

W.K: Jeśli chodzi o koncert akustyczny, to jest to prawie zawsze materiał tworzony w czasie rzeczywistym, tylko na danym koncercie, czasami zagram jakiś cover, różnie to bywa. Czasami wrócę do 19-wieku i sposobu grania w tamtych latach.

- Jesteś bardzo elastyczny, lubisz grać dla różnej publiczności. Który koncert wspominasz do dziś najmilej?


W.K: Do dzisiaj najmilej wspominam takie koncerty, które są grane dla większej masy odbiorców, tak jak było w Szczecinie dwa lata temu. Ponad 100 000 ludzi - to był festiwal!

- Czy masz chęci i czas na słuchanie innej muzyki niż Twoja, a jeśli tak, to czego słuchasz?

W.K: Słucham głównie muzyki obcej tylko z anteny radiowej Trójki i wybrane audycje prezentujące progresywny rock i elektronikę, ale też i jazz. Słuchając programuję swoje lasery na inne figury, itd.

- Aktywnie działasz: wydajesz płyty, bierzesz udział w koncertach, podejmujesz współpracę z innymi. Czy masz jakieś niespełnione marzenia?

W.K: Moim wielkim marzeniem jest żeby świat był inny: bardziej szczery, normalny a nie fałszywy i szybko się cywilizacyjnie rozwijał wraz z muzyką, która w tym czasie powstaje.

- Jesteś doświadczonym, życzliwym i otwartym dla innych ludzi człowiekiem. Co mógłbyś doradzić młodszym kolegom, pragnącym tworzenie muzyki uczynić swoją główną życiową pasją?

W.K: Trochę takich listów mailowych dostaję od ludzi, którzy wysyłają swoje produkcje. Mówię im wtedy jak ja to widzę i doradzam im, co mają zrobić, żeby było jeszcze lepiej. Ale uważam też, że ludzie powinni dużo razem grać żeby nauczyć się dyscypliny pracy w zespole i grać dużo, jak tylko można w czasie rzeczywistym na scenie - to naprawdę pomaga, a nie utrudnia.

Jestem świeżo po wysłuchaniu Twojej nowej płyty "Chronovizor". To dobry materiał - dowód że jesteś w  znakomitej formie. Wiele też obiecuję sobie po wspólnej płycie z Przemkiem. Życzę Ci, aby wena twórcza nigdy Cię nie opuściła i abyś dalej komponował dużo dobrej muzyki.



poniedziałek, 12 września 2011

Andymian – Elżbieta i Andrzej Mierzyńscy: Pejzaże zaklęte w nutach


Andrzej i Elżbieta Mierzyńscy z Olsztyna tworzą małżeński duet komponując i grając muzykę która mieści się w konwencji Old Electronic Music. Chętnie zgodzili się powiedzieć klika słów o sobie.

- Andrzej, uważnie obserwuję Twoją działalność od pierwszego koncertu Elektronicznych Pejzaży Muzycznych w 2005 roku w Olsztynie. Grałeś na syntezatorach, ale według, mnie było to głównie progresywne granie. Z roku na rok zwiększał się udział akcentów elektronicznych i … Twojej małżonki! Aż pewnego dnia okazało się, że jest to już oficjalny duet. Nie czujesz się jednak zdominowany przez swoją „lepszą połówkę”?

Andrzej: - Nasza, czyli moja i Elżbiety, droga artystyczna i zawodowa była wspólną od początku poznania! Nawet muzykowaliśmy rodzinnie, bo pochodzimy z domów ludzi muzykujących, z pewnymi tradycjami. Koncertowaliśmy też z braćmi Elżbiety. Jeden, z nich, Ryszard, grał ze mną, gdy rodziły się Elektroniczne Pejzaże Muzyczne w 2004 roku. 

Ela: - Ale czad, Damianie! Ja i dominacja?! Zaczynaliśmy razem w zespole muzycznym, potem praca w mediach, intensywna i absorbująca tak, że aż przyjaciół człowiek pogubił, bo ciągle nie miał dla nich czasu. Mimo to w ostatnich latach Andrzej aktywnie wrócił do grania i komponowania, wydawał płyty. Ja stałam daleko z boku, prawie nie istniałam. Oj, czasem Andrzej wgrywał do swoich utworów moje wokalizy i dawał je na drugim planie. Chyba mało kto wiedział, że jest tam głos prawdziwy, a nie z programu komputerowego, tak jak inni to używają w swoich utworach dla podniesienia efektu. Kiedy spotykaliśmy się w gronie Andrzeja znajomych z el-muzyki, to nawet dla nich nie miałam imienia. Byłam po prostu żoną Andrzeja, czy towarzyszką Andymiana. Aż kiedyś – pod wpływem sugestii osób, które nas dobrze znają od lat – postanowiliśmy ten daleki plan głosowy wyciągnąć do śpiewu z tekstem. Pierwsze próby publiczne – tu biję się w piersi – były cherlawe wyłącznie z mojego powodu. Zżerał mnie stres. A stres był z dwóch źródeł, wypływających z wręcz alergicznych reakcji na moją osobę. Pierwsze źródło: „To jest muzyka elektroniczna, to po co tam ta baba?!”. Drugie źródło: „Ona jest dziennikarką, to po co kurde jej scena?!”. Popłakałam się, bo inni w tym czasie nie takie „głupoty” robili i było dobrze. 

Andrzej: - Muszę stwierdzić, że nie mieliśmy też szczęścia do akustyków, których wiedza polegała jedynie na tym, jak zrobić ciszej – głośniej, a do wokalu dawali taki sam mikrofon jak na konferencje. My skromnie to znosiliśmy i to był błąd, bo o sprawy techniczne i oprawę sceniczną trzeba walczyć jak Władek Komendarek! Teraz umiemy o to powalczyć.

Ela: - Dokończę jeszcze swoją wypowiedź, mogę? A więc jak się wypłakałam, to pewnego dnia uznałam, że żyję w wolnym kraju i jako człowiek wolny mam prawo do własnych wyborów i do własnej twórczości. Ja tego prawa  innym przecież nie ograniczam, to dlaczego ogranicza się go mnie? Potem poszłam na lekcje do sopranistki, by odświeżyć swoje wcześniejsze możliwości. Tak wróciliśmy do dawnych czasów i tyle. No i Damian, ja nie jestem tą „lepszą połówką”, bo to Andrzeja domena, lecz ja jestem tą połówką ładniejszą! Mam nadzieję…    

- Wiem Andrzeju, że rockowe granie w przeszłości miało swój wpływ na Twoje niedawne płyty. Ciekawi mnie jednak najbardziej, jak teraz dochodzi do powstania Waszej muzyki? Siadacie razem przy sprzęcie i…?

Ela: - Andrzej siada przy sprzęcie, a ja mruczę i marudzę!

Andrzej: - Muzyka powstaje i dojrzewa przez dłuższy czas, bo instrumenty klawiszowe stawiają wysokie wymagania od kompozytora i stwarzają większe możliwości aranżacyjne, co pochłania sporo czasu. Jest to fascynująca zabawa. Oczywiście komponując utwór staram się przewidzieć ścieżkę wokalną. 

Ela: - Muszę powiedzieć, że Andrzej w pracy nad utworem jest jak piła tarczowa. Nikt by nie uwierzył, co? Stawia mnie przy mikrofonie i chce abym od razu, natychmiast, z odpowiednią barwą, nuta w nutę, bezbłędnie weszła w napisany utwór! Po takiej próbie zostaje ze mnie cień. Najbardziej lubię, gdy Andrzej jeszcze pracuje nad kompozycją, gdy jeszcze jej nie zamknął, frazy nie wygłaskał, a pozwala mi znienacka swobodnie dołączyć z głosem – wtedy fajnie się poszukuje, kombinuje, uwielbiam to! 

- Ela, co skłoniło dziennikarkę do kariery wokalnej?

Ela: - Ja nie robię żadnej kariery, ja po prostu śpiewam! Śpiewanie jest jak tlen. Od urodzenia tak mam. To zabawne, ale jako mała dziewczynka i córka kolejarza, lubiłam śpiewać… na peronie! Gdy pociąg hałasował, a sapanie lokomotywy nieco tłumiło dźwięk, ja czułam się jak w niebie, bo mogłam się drzeć jak w operze. Dziennikarstwo u mnie wynika zaś z ciekawości poznawania ludzi, daje duże doświadczenie, trzyma w aktywności.

-  Umiecie pozyskać do współpracy innych. Zespoły taneczne i teatralne chętnie dają oprawę do Waszego koncertu. Jak to się udaje?

Ela: - Muzyka Andrzeja jest bardzo ilustracyjna, a my trafiamy na ludzi, którzy to świetnie czują. Nie mamy żadnych problemów w nawiązaniu kontaktu, sugerujemy scenariusze scenicznej ilustracji ruchem, ale zostawiamy swobodę realizacji i prawo do dokonania własnych interpretacji.

Andrzej: - Te zespoły, a współpracowaliśmy z czterema grupami, ćwiczą do nagrań, które przygotowuję z Elżbietą specjalnie dla nich na płycie. Odwiedzamy się na próbach, rozmawiamy. Elżbieta często zmienia teksty, szlifuje. Z pełnym sprzętem gramy dopiero na próbie generalnej, na której też jeszcze modyfikujemy szczegóły, bo niekiedy przychodzą one do głowy, gdy zobaczymy się w kostiumach. Wspaniałe jest potem, po koncercie, usłyszeć od tych młodych artystów, że świetnie im się z nami współpracowało, że występ ich z nami na żywo przed publicznością był dla nich dużym przeżyciem. Zdjęcia na stronie www.andymian.pl  pokazują te klimaty. Ubolewamy, że tak rzadko zaprasza się nas w pełnym składzie, bez tej teatralno-tanecznej oprawy. Organizatorzy szukają oszczędności, a w efekcie bezwzględnie obniżają jakość finalną, choć ona jest przecież największym prezentem dla widowni i jednocześnie jest owocem naszej pracy!  

-  Zgodnie z realiami RP oboje pracujecie zawodowo, nie macie już po 18 lat, a jednak dysponujecie dużą energią i znajdujecie czas, aby realizować swoje ambitne cele. Jest na to jakaś metoda, prócz ciężkiej pracy? Może zdrowe geny?

Ela: - Geny! Ale na wszelki wypadek o zdrowie też dbamy. Ja, na przykład, codziennie rano robię 240 przysiadów (tak!), a Andrzej biega z psem. 

Andrzej: - Zimą popijamy osobiście sporządzone nalewki, które nauczyliśmy się robić od dziadków, a oni byli czerstwi do końca swych dni. A tak poważnie – to trzeba się zaprogramować na pewien rytm. Zorganizować się, żyć bez nagłych zrywów, zbędnych frustracji i bez kompleksów.

-  Podczas naszego ostatniego spotkania wspominaliście o projekcie dla niepełnosprawnych, możecie powiedzieć coś o tym więcej?

Ela: - Pomysł wyszedł ode mnie. Gdy obejrzałam filmik na YouTube o niewidomym żebraku w amerykańskim mieście. Potem widziałam fotograficzną wystawę o życiu niepełnosprawnych w Polsce. Byłam poruszona, bo zobaczyłam inne, niestereotypowe, prezentacje tego trudnego świata. Z dziennikarskim uporem zaczęłam chodzić na spotkania do Warmińsko-Mazurskiego Sejmiku Osób Niepełnosprawnych, a potem do Polskiego Związku Niewidomych w Olsztynie. Poznawałam ludzi, rozmawiałam. Godzinami opowiadałam Andrzejowi o tym, czego się dowiedziałam. Wzruszył mnie na przykład Damian, niewidomy od urodzenia, a muzyk z wykształcenia. On marzy o tym, aby zrozumieć, co to znaczy kolor zielony!… Zaczęłam budować teksty literackie, a Andrzej… Niech sam powie.
Andrzej: - Mam nadzieję, że kompozycje o trudnym świecie będą zrozumiałe choć i wieloznaczne dla wielu światów. Przygotowałem do tego projektu około 70 minut nowej muzyki. Siedzę w miksach, dogrywam kolejne ślady. Będzie to oczywiście muzyka elektroniczna, ilustracyjna, z inaczej użytym wokalem – pejzaże zaklęte w nutach. Całość przygotujemy tak, aby muzyka funkcjonowała samodzielnie, nie tylko w tym projekcie. 

-   Zauważyłem u siebie, że chętniej w ostatnich latach słucham muzyki spokojnej, a mniej rocka i hałasu. Czy u Was jest podobnie?

Andrzej: - Nie zauważam tego u siebie. Jestem konsekwentny w swoich preferencjach muzycznych, wciąż słucham dawnych mistrzów muzyki rockowej i elektronicznej oraz nowych, ciekawych wykonawców, których nie brakuje na współczesnym rynku muzycznym. 

Ela: -  A ja lubię ładny hałas. Ale najbardziej lubię rozwijającą mózgi i wyobraźnię różnorodność, a jej w Polsce nie ma! Jest tylko pop-papka. Potem oglądam program Mam Talent i wyjść z podziwu nie mogę, że ludzie z dalekiego kręgu, ci nieznani wszem i wobec, są lepsi i ciekawsi od tych znanych z pierwszego kręgu z tą ich wielką oglądalnością na YouTube, z tymi ich głośnymi koncertami, z tym graniem w kółko tego samego w radiu, z tą ich plejadą „friendsów”  itp., itd. Jakie to smutne.

Andrzej: - O, właśnie! Jak mamy mówić o dominacji, to mówmy o dominacji niskich gustów w kulturze! To z tego powodu kultura popularna jest tylko popularna, a koncerty o wysokich walorach artystycznych nie stają się wydarzeniami, choć często zasługują na to.

- Bierzecie udział w różnych  festiwalach kojarzonych z muzyką elektroniczną. Czy możemy mówić o odrodzeniu gatunku, rozwoju, wychodzeniu z getta?

Ela: - Wolę określenie „nisza”, bo kojarzy się z elitarnością, a nie krzywdzącym zamknięciem. Nie czuję się krzywdzona tym, że robię to, co lubię i szanuję, i co ma jakąś wartość wychodząc ponad codzienny banał.

Andrzej: - Nie uważam, aby ten gatunek odradzał się, gdyż cały czas istnieje, choć nie ma go w mediach. Jest mnóstwo ludzi, którzy grają różne odmiany tej muzyki i w dodatku naprawdę umieją grać. Ale podam Ci jeszcze fajny przykład nowego spojrzenia na te sprawy. Otóż niedawno słuchaliśmy koncertu klasycznego dwóch muzyków w zamku. Wirtuozi akordeonu i gitary. Muzycy ci w rozmowie z nami powiedzieli, że przyszłością w muzyce są instrumenty elektroniczne, nowe brzmienia! Oni zaś, ci od muzyki klasycznej, będą wraz ze swoimi klasycznymi instrumentami pokazywani w muzeach na lekcjach historii, żeby ludzie poznali dawną kulturę i sztukę oraz wiedzieli, jak się kiedyś grało. Czy to nie zaskakujące stwierdzenie? 

-  W przyszłym roku kolejne Elektroniczne Pejzaże Muzyczne. Czy już wiecie, kto będzie gościem?

Andrzej: - Najpierw trzeba wiedzieć, czy będzie kasa. Fajnych ludzi do pokazania nie brakuje. Mamy pewne nazwiska na oku. Chcemy też bardzo, aby udało się zaoferować dwa dni grania non stop. Jedno jest jednak pewne już dziś, że doprecyzujemy nazwę tego festiwalu przez dodanie Old Electronic Music. Nie chcemy, aby przyszedł ktoś na koncert muzyki klawiszowej, a oczekiwał laptopa i pokręteł na pudełku.

Ela: - Wiem, o czym mówi Andrzej! O koncercie szumnie zapowiadanego artysty, który nie grał, lecz kręcił gałkami! Ludzie za bardzo nie wiedzieli wejść, czy wyjść. Ja wysłuchałam uważnie, żeby nie wyjść na tępaka, poza tym zawsze warto poznać, co ktoś robi, bo to trudniejsze od tego, by nie robić nic.

Andrzej: - OK, taka „muzyka” też ma prawo być, ma swoich odbiorców, ale warto wiedzieć, na co się człowiek wyprawia. Dodatkową kwestią jest to, czy osoba jedynie obsługująca dźwięki z laptopa istotnie umie grać, bo ja mam wątpliwości. I czy w szumnych zapowiedziach powinna nazywać siebie muzykiem, skoro nie potrafi zagrać nawet gamy?

-  Jakiego istotnego pytania nie zadałem?

Ela: - Takiego na przykład, dlaczego ja wymyślam krótkie tytuły utworów, a Andrzej długie! 

Andrzej: - Pozdrawiamy fajnych ludzi i zapraszamy do wpadania na stronę www.andymian.pl

- Dziękuję za udzielenie wywiadu i życzę duetowi dalszych sukcesów.

Autorem zdjęć jest Wiesław Głownia