Pink Floyd to dobry kawałek muzycznej historii. Zespół który w latach 70. zdobył wielką popularność i swoją muzyką sprawiał przyjemność wielu fanom. Sam pamiętam poszczególne analogowe płyty, ich okładki i niesamowite brzmienie. Jak pięknie kręciły się na dużych gramofonach, a z zestawów hi-fi dobiegały wyrafinowane, akustyczne cudeńka. Tak, Pink Floyd to była potęga. Ich gwiazda zaczęła blednąć po albumie "The Wall" i - szczerze mówiąc, następne ich płyty, jak i solowe projekty członków zespołu, nie wywoływały już we mnie większych emocji. Ale jeśli taka formacja wydaje coś nieznanego po latach, wzbudza to zainteresowanie. Na temat "The Endless River" szereg recenzentów wydało już wiele skrajnych opinii. Poddano wiwisekcji każdy utwór, oceniono kondycję i pobudki autorów... Niektórzy z cenzorów zapomnieli jednak, po co jest muzyka. Ma ona cieszyć serce. I ta najnowsza płyta Floydów, choć może i zawiera głównie ścinki starszej sesji "The Division Bell", stanowczo do śmieci się nie nadaje. Niesie ze sobą pewien rodzaj piękna. Mistrzowie kreowania nastroju dopisali. Relaksacyjna podróż w jaką zapraszają Gilmour, Mason i Wright (ten ostatni jakby z zaświatów), przyniesie sporo miłych wrażeń. Nie będę zdradzał wszystkich niespodzianek, ale gdy usłyszałem głos Stephena Hawkinga - ikony świata nauki - pomyślałem: ten tu pasuje ;). Instrumentalne perełki, jedna po drugiej, prowadzą do satysfakcjonującego finału. Muzycy, choć w okrojonym składzie, wydobyli z próbnych zapisów wartościowe rzeczy. A że to wszystko już było? Cóż, niech ktoś sam zagra lepiej... Album do wielokrotnego odkrywania.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz