Powiem wam szczerze - wcale nie chciało mi się jechać na ten koncert... Koniec miesiąca w pracy, masa roboty do wykonania, ciągłe problemy ze zdrowiem, depresje – jednym słowem totalny splin. Ale przypomniałem sobie, że gdy byłem nastolatkiem to najlepsze imprezy udawały mi się, gdy wybierałem się na nie siłą impulsu a nie z wyrachowania. Po raz kolejny więc, skorzystałem z uprzejmości Jacka D. i podjechaliśmy jego samochodem pod olsztyński zamek. Lokalizacja i fani: Amfiteatr im Czesława Niemena, który miał posłużyć za salę koncertową wywarł na mnie bardzo pozytywne wrażenie. Nowocześnie, gustownie i praktycznie. Wykorzystano wiekową fosę z dużym spadkiem, który umożliwia wszystkim widzom widok na detale sceny. Grupy profesjonalnych ochroniarzy prezentujących twarde muskuły i rzucających czujne spojrzenia gwarantowały stabilny przebieg widowiska. Wyraźnie uspokojony schowałem wyimaginowany scyzoryk z powrotem do torby Ilość słuchaczy, jaka zasiadła na ławkach przed samą imprezą oceniam na ok. 900 osób. Wśród mniej lub bardziej przypadkowych widzów dało się zauważyć ludzi, którzy wyraźnie kochają tę muzykę i umieją się nią cieszyć. Nikt nie zabraniał rejestrowania fragmentów koncertów na kamerach, aparatach foto czy komórkach. Koncert Zaczął się prawie punktualnie a prowadzący improwizował postać Kosmity, którego mowę ciekawie modyfikowało jakieś elektroniczne urządzenie. Dało to efekt podwójnego głosu, jak gdyby przemawiał jednocześnie mężczyzna i kobieta. Po tak niezwykłym wstępie na scenie pojawia się pierwszy muzyk: Maciej Braciszewski z materiałem ze swojej drugiej płyty ''A.D.966''. Jego muzyka – choć na wskroś nowoczesna – opowiadała o historii naszego kraju z czasów pierwszych królów. Artysta pochodzący z Gniezna jakby w naturalny dla siebie sposób przelewa fascynację epoką miecza na przyjazne dźwięki syntezatorów. Cały jego program zagrany został w optymistycznych barwach. W zgrabne skomponowane melodie Maciej wplata chórki gregoriańskie a’la Enigma, lub nostalgiczne motywy, w których wychwytuję zauroczenie dokonaniami Vangelisa Na wiszącym wysoko ekranie w trakcie tej muzyki można było obejrzeć slajdy o stosownej tematyce. Trzydzieści minut upływa błyskawicznie a kompozycje zostają należycie docenione przez klaszczącą publiczność. Na scenę wkracza Jakub Kmieć „Polaris". Znałem dość dobrze jego dwie pierwsze płyty i ciekaw byłem, co mój internetowy kolega może teraz nowego zagrać. Jego program okazał się dość ambitną, czasami lekko mroczną elektroniką pełną sekwencji, chwilami trochę powykręcanych rytmów. Już nie tak optymistyczna i gładka muzyka jak ta grana przez poprzednika. Idealna do słuchania właśnie po zmroku, przy dużym natężeniu dźwięku wartości wielu decybeli. Mimo pojawiającego się okazjonalnie rytmu, mamy do czynienia z przekazem, która zostawia w odbiorcy coś więcej niż tylko odczucie zadowolenia. Dojrzałość wizji i jej perfekcyjne wykonanie utwierdza mnie w przekonaniu, że Jakub Kmieć „Polaris” jest obecnie poważnie liczącym się elektronikiem na krajowej scenie i z przyjemnością będę obserwował jego dalszą karierę. Po tak wysoko ustawionej poprzeczce występujące, jako następne, małżeństwo Eli i Andrzeja Mierzyńskich nie pozwoliło słuchaczom spaść w objęcia komercji. Ela deklamowała zaangażowaną poezję z dużym uczuciem i wręcz misyjnym namaszczeniem. Towarzyszyła jej sugestywna, chwilami niepokojąca muzyka Andymiana, która w przypadku mniej doświadczonego słuchacza, mogłaby okazać się niełatwa w odbiorze. Bardzo trafnym więc było zabiegiem, zaangażowanie do wspólnego dzieła grupy Tancerzy Ognia „Exodus” z Ostródy. Spektakl nabrał blasku również w sensie dosłownym, a za swoje umiejętności, co rusz wdzięczna publiczność nagradzała artystów aplauzem. Muzyka dodawała sztuce mistrzów ognia wartości a wizualizacja dodawała muzyce mocy. Było na co popatrzeć i było czego posłuchać. Gwiazdorskim zwieńczeniem wieczoru okazał się koncert Marka Bilińskiego. Muzyka z pierwszej ligi którego nie trzeba przedstawiać można było usłyszeć głównie w zestawie starych przebojów w nowej aranżacji. Również zewnętrzny image kompozytora uległ totalnej przemianie. Zaokrąglony, w czarnych kręconych włosach niefrasobliwy brodaty młodzieniec, którego teledyski z lat osiemdziesiątych można do dziś oglądać na YouTube, przeistoczył się w szczupłego, schludnego pana w średnim wieku z wielką werwą uderzającego w klawisze. Ciekawe, że w dwóch próbach wykonania pierwszego utworu sprzęt odmówił posłuszeństwa. Ale z korzyścią dla widzów, ponieważ upewniło nas to, że duża część solówek grana jest na żywo. To miło popatrzeć, że artysta szanuje słuchaczy i daje z siebie wszystko. Dziękujemy. Nowe aranżacje zrobiły na mnie dobre wrażenie. Niesamowita dynamika płynąca z głośników, lasery i światła, które od początku wieczoru wprowadzały swoisty klimat. Efekt powalający. Gdy słuchałem w nowej wersji E(nie)=mc2, chyba najbardziej programowej kompozycji jaką Marek stworzył, doszło do mnie że ja bardzo dobrze rozumiem tę muzykę. I o to chyba chodzi? Biliński po zakończeniu swojej części koncertu został wręcz zmuszony do ponownego wyjścia na scenę. Było to niesamowite, bo właściwie to wszyscy artyści wyszli się ukłonić, ale gdy publiczność zaczęła wołać: Marek, naturalną konsekwencją było usunąć się i zrobić mu ponownie miejsce Dobrze po północy impreza dobiegła końca. Teraz nastąpiła bardzo ciekawa część. Można było porozmawiać z muzykami, dostać autograf, kupić płyty czy zrobić sobie zdjęcie z ulubionym wykonawcą, (co i ja uczyniłem). Żebyście widzieli jak fani szturmowali do Marka Bilińskiego po autograf i płyty! Wielkie wyrazy uznania należą się ludziom odpowiedzialnym za akustykę i udźwiękowienie. Cała muzyka zabrzmiała znakomicie – od początku do końca. Nawet fragmenty zbyt głośne trafiały się sporadycznie i nie psuły klimatu. Pełen podziwu jestem też dla głównego artystycznego organizatora imprezy: Andrzeja Mierzyńskiego. Jego determinacji zawdzięczamy tyle ciekawych spotkań. Gratuluję wytrwałości i przedsiębiorczości. Piąte Elektroniczne Pejzaże Muzyczne okazały się po raz kolejny imprezą udaną. Mówię to bez chęci przypodobania komukolwiek czy kadzenia. Środowisko muzyków i fanów starej elektroniki jest niewielkie w porównaniu do gatunków w muzyce najpopularniejszych, więc każda impreza zrobiona ze smakiem warta jest nagłośnienia.
Mam nadzieję, że przed nami jest jeszcze wiele takich spotkań.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz