czwartek, 30 czerwca 2011

Maciej Wierzchowski Vanderson - Music In My Mind


      Mimo iż muzyka elektroniczna jest w naszym kraju gatunkiem ciągłe mało docenianym, pojawia się coraz więcej tworzących ją kompozytorów. Nagrywają oni płyty własnym kosztem, a czasami zostają zauważeni przez duże oficyny wydawnicze. Tak też było w przypadku Macieja Wierzchowskiego z Grudziądza. Ten 33-letni muzyk może pochwalić się sześcioma albumami, które sprzedawane są w znanym niemieckim labelu SynGate Records. Obok wydawnictw Schönwäldera, Detlefa Kellera czy Roberta Schroedera leżą kompakty polskiego muzyka. To miłe, prawda? Prócz tego wydał jeszcze kilka płyt domowym sposobem.  Co oferuje ten muzycznie płodny elektronik? Z początku była to muzyka typowo sekwencyjna, w stylu uznanych niemieckich gwiazd jak Klaus Schulze i Tangerine Dream. Taka jest zawartość "Echoes of Darkness" czy "Earth Moving". Ja jednak, szukając typowo autorskich akcentów, pragnę polecić muzykę z  "Music In My Mind" z 2007 r. Urzekający spokój, jaki płynie z głośników w trakcie tytułowego Intro, jest lepszy od tabletek Etopiryny. Kolejne dwie produkcje, Total Destruction i Destination Road Part I to lżejsze gatunkowo, dynamiczne konstrukcje, gdzie powtarzalność nie nuży, a prosty beat akceptuje się w naturalny sposób. Pomimo że to bardziej pop niż rock, miło się tego słucha. Muzyka a`la Marek Biliński. Paranormal zaczyna się sztucznie deformowanym głosem. Rozkołysane dźwięki odbijające się echem będą dominować przez cały utwór, kursować po muzycznym spektrum, a dość rozbudowany, łamany rytm i efekty dzielnie im towarzyszą. Elements zaczynają świerszcze i pluskanie wody.  Mogą się podobać przyjemne pulsacje  i zgrabne solo. Optymizm i pozytywne wibracje to główne zalety tej kompozycji. Project '79 - dużo efektów przypominających mi stare gry telewizyjne, brzmień  z Atari  i Commodore.  Reflection epatuje podobnymi efektami z plastikowych samograjów, które nagromadzone w dużej ilości robią za tło do niefrasobliwie granych solówek. W Hoogie Maciej wplótł bezpretensjonalny głos swojego 2,5-letniego wówczas dziecka, co nadało utworowi żartobliwy charakter. Project '78 przypomina trochę piosenki zespołu Kraftwerk, głos zmodyfikowany przez efekty wspiera regularny, prosty rytm. Destination road - Part 2 spina klamrą cały projekt. To spokojny utwór, gdzie kilka warstw rytmicznych nie zagłusza łagodnych jak fale brzmień syntezatorów. Trochę modyfikacji i przeobrażeń i płyta w całości poświęcona małemu synkowi kończy się pogodnie, tak samo, jak się zaczęła.  Muzyka, choć przystępna i rytmiczna, ma w sobie coś więcej niż przebojowe melodie. Zagrana lekko i subtelnie, bardziej mi się podoba niż niektóre długie suity z innych jego płyt.
     Vanderson sprawia wrażenie wszechstronnego muzyka, któremu bez problemów przychodzi zmiana charakteru i stylu na kolejnych krążkach. Na pewno warto je również przesłuchać i cieszyć się inwencją autora. 




wtorek, 28 czerwca 2011

Neuronium - Chromium Echoes



   Dlaczego te najlepsze płyty są takie krótkie? Często zadaję sobie te pytanie. W przypadku bardzo płodnego muzyka (około 50 płyt w różnych zestawieniach) nagrywającego w Hiszpanii ta reguła: dobra muzyka nie trwa długo - też się sprawdza.  A poniżej omawiana pozycja jest niezwykła i wyjątkowa. Chromium Echoes Autor nazywa swoje dokonania muzyką psychotroniczną. Jest to łagodna, kosmiczna, miejscami mocno liryczna i oryginalna twórczość. Czterominutowa pozycja Prelude umieszczona na początku krążka ujawnia prawie wszystkie sposoby na zauroczenie słuchacza: sympatyczna melodia z dodanym dla efektu echem, gitarzysta Carlos Guirao wdzięcznie uderzający palcami po strunach, kilka instrumentów w tle, efekty dźwiękowe rodem z filmów SF, szum morza i rytm na ożywienie tematu. Ale Preludium szybko się kończy, jest tylko zapowiedzią dalszych atrakcji. Chromium Echoes Na tle niskiego pomruku syntezatorów, do uszu dociera ludzki głos przetworzony przez vocoder. Jest to dość rzadko używany trick, ja jednak bardzo go lubię. Tu wprowadza w futurystyczny klimat. Żeby nie było wątpliwości, czego teraz słuchamy, syntetyczny głos podaje lekko zniekształcony tytuł. Michel uruchamia rozkołysane loopy, solo niczym światła reflektorów penetruje zakątki muzycznej przestrzeni. Kolejne wprowadzane instrumenty potęgują wrażenie niepokoju. Coś wisi w powietrzu. Właściwie cała płytka to celebrowanie nastroju wyczekiwania na apogeum.  W końcu następuje efektownie przełamanie gdzie dotychczasowe motywy posłusznie idą za rytmiczną maszyną. Trochę dziwna konstrukcja. W swoim nasileniu bit pociąga w rytmie prawie wszystkie instrumenty, narzuca swój przemożny sposób grania, aby kołysały się razem z nim w tańcu.  Nie trwa to długo, na chwilę wszystko się zawiesza, aby ponownie podnieść w lekko zmienionej repryzie. Ten rytm, jaki rządzi całością trudno nazwać komercyjnym. Jest on raczej pretekstem do dźwigania  konstrukcji… Ponownie klaruje się solo, które modulowane po kanałach opowiada tajemniczą historię. W końcu całość spada do otchłani. Zdążyłem jednak zauważyć, że identycznego urządzenia do produkowania rytmu używał na płycie  „Paradise” Robert Schroeder. The Neutron Age Efekty generowane w obszarze ludzkiej słyszalności powtarzają się przez kilka chwil. Delikatna melodia snuje się w tle. Elegancka pętla rozbija się o uszy. Klimat bezgranicznego smutku narasta z minuty na minutę. O ile dwie poprzednie kompozycje można było nazwać pozytywnie zakręconymi, to ”Neuronowy wiek” jest po prostu bezdyskusyjnie mocno przygnębiający. Niespotykana w muzyce skala melancholii coraz bardziej narzuca ton kompozycji a głównym zadaniem akompaniamentu jest jej spotęgowanie. W echach i powtórzeniach Huygen wydobywa ze swojej duszy cały potencjał smutku. To, co na wielu następnych płytach będzie się powtarzać: totalny splin. Piękna melodia uwodzi swą barwą aż zejdzie w dolne rejestry gdzie czeka ją upadek. Znów słychać różnorakie efekty, jako wprowadzenie do fascynującego finału. Stojące fale dźwięków, wata w uszach, kilka partytur gra swoje partie. W prawym uchu rozbudowana sekwencja, w lewym melodia, wreszcie budzi się monumentalna, majestatyczna wariacja tematu, jako kulminacja całości i teraz już nie ma potrzeby grać cicho. Michael daje z siebie wszystko, pełną mocą różne instrumenty chodzą swoimi drogami, by co jakiś czas spotykać się ze sobą w harmonicznych uniesieniach. Łagodny motyw poprzedza poetyczną deklamację. Głos niby zwyczajny, ale bardzo czuły z wyczuciem śpiewa artystyczne credo. Dla potwierdzenia ważności tego wydarzenia słuchać teraz wybuchy i żarliwe, potężne solo powtarzające motyw śpiewany jak refren…  Dostojnie i dobitnie, przy akompaniamencie świstów gong uroczyście kończy historię. Oszałamiająco sugestywne oddziaływanie tych krótkich nagrań nie pozostawia obojętnym. Bardzo intuicyjne granie. Jak mało komu, udało się wydobyć Michelowi Huygenowi z kolażu ludzkiego głosu i różnych instrumentów maksimum ekspresji.
      Tą płytą na trwałe zapisał się do panteonu wybitnych elektroników. Nagrania wytrzymują próbę czasu i ciągle dostarczają różnorodnych emocji. Respect dla mr. Huygena!


poniedziałek, 27 czerwca 2011

Peter Baumann - Trans Harmonic Nights



    Płyta "Trans Harmonic Nights" wywołuje u melomanów bardzo mieszane uczucia. Po fenomenalnej "Romance' 76" Peter Baumann ukazuje inne oblicze. Artysta rezygnuje bowiem z awangardowych poszukiwań, eklektycznych, rozbudowanych suit, a komponuje melodie, których miło słuchałoby się przy świecach we dwoje. Te uproszczenie formy i emocji, paradoksalnie przysporzyło mu nowych, mniej wymagających wielbicieli. Sprawność nabyta w legendarnym zespole Tangerine Dream zaowocowała doskonałym warsztatowo, aczkolwiek jałowym  artystycznie wydawnictwem. Pierwsza kompozycja This Day:




to ugrzeczniona melodia i deklamacje zniekształconego przez efekty głosu. Napięcie ograniczone do kilkunastosekundowych erupcji skomasowanych dźwięków pozostawia uczucie niedosytu. Przez pięć minut trudno muzykowi zbudować coś większego niż romantyczną etiudę. Podobnie dzieje się w White bench and black beach:






gdzie Baumann proponuje bardzo schematyczną zabawę. Ubóstwo formy i treści jest wręcz  niesmaczne. Mam wrażenie że wykonawcą jest początkujący uczeń, który dopiero poznaje  zasady kompozycji.  Chasing the dream





przypomina dawną świetność kompozytora. Peter wreszcie przypomniał sobie o swoich umiejętnościach oddziaływania na emocje i sprezentował słuchaczom krótką, ale pełną ekscytacji kompozycję z galopującymi sekwencjami, porywającymi przeobrażeniami, czyli tym, czym zdumiewał, grając w swoim dawnym zespole. Wielu fanów uważa, że warto było wydać tę płytę chociażby dla tego jednego utworu. Niestety, dalej jest gorzej.Biking up the strand





ta dwuipółminutowa efemeryda nadaje się może na melodyjkę do telefonu komórkowego, ale trudno przy jej słuchaniu doświadczyć głębszych doznań.

Phaseday jest drugą jaśniejszą kompozycją na tym albumie. Szlachetna melodia, jak elegia  urzekająco spokojna, snuje się niczym górski strumyk. W pewnym momencie temat na chwilę ulega rozwodnieniu, Peter wprowadza urozmaicenia które dość dziwnie brzmią w prawie całkowitej ciszy. W końcu powtórnie wprowadza temat główny jakby nieco go gloryfikując. Meridian Moorland



- w tym fragmencie zaciekawić mogą reminiscencje sampli i brzmień używanych przez grupę Tangerine Dream na amerykańskich koncertach. Na chwilę wraca klimat starej, dobrej muzyki.

The third Site



to próba pogodzenia komercyjnego rytmu z bardziej wyrafinowanymi brzmieniami. Pełno to efektów, stereofonicznych zabaw z dźwiękiem.

Dance at dawn



brzmi trochę patetycznie, jest niczym przemarsz konduktu wojskowego. Słychać werble, a żołnierskie obcasy wybijają rytm. Zamiast  z tańcem o świcie, bardziej kojarzy mi się to z uroczystym pogrzebem. Czy Peter Baumann pochował tu swoje ambicje artystyczne? Następna płyta "Repeat Repeat" zdaje się potwierdzać tę teorię. Sesja nagraniowa z 1979r zrealizowana w studio Paragon w Berlinie, zapisze się więc w pamięci jako jedna z wielu prób zaistnienia na komercyjnym rynku.
   


niedziela, 26 czerwca 2011

VII Elektroniczne Pejzaże Muzyczne w Olsztynie 2011


    Niestabilna pogoda nie zachęcała do wyjazdu na tegoroczny koncert. Okazało się jednak, że deszcz nie padał i można było spokojnie skorzystać z programu siódmych Elektronicznych Pejzaży Muzycznych w Olsztynie. Organizatorzy osadzając imprezę na ulicy Dąbrowszczaków, postarali się o pewną ilość miejsc siedzących, co zapewniło  komfort osobom starszym i słuchaczom o słabszym zdrowiu. Przed koncertem zdążyłem przywitać się z Andrzejem Mierzyńskim i porozmawiać kilka minut z Władysławem Komendarkiem. Artysta wywarł na mnie wrażenie osoby bardzo miłej, kontaktowej i pozytywnie nastawionej do ludzi. Zauważyłem też obecność telewizji, podobno nawet dwóch stacji, co przy tego typu muzyce nie jest zbyt częstym, ale za to krzepiącym zjawiskiem. Po dość płynnej i dobrze przygotowanej zapowiedzi elokwentnej konferansjerki, Ela Mierzyńska ciepło podziękowała fanom za przybycie mimo niskiej temperatury powietrza. Punktualnie, prawie co do sekundy, rozpoczął się wspólny program duetu Andrzeja i Elżbiety Mierzyńskich oraz Pracowni Tańca Współczesnego "Pryzmat". Czterdziestominutowe widowisko podobało się audytorium, które co kilka minut dziękowało muzykom regularnymi brawami. Po raz kolejny sprawdził się pomysł Andrzeja, aby jego muzyka była ilustracją do tanecznego widowiska, choć pewnie obroniłaby się sama. Skromny kompozytor usadowił się ze swoją elektroniczną aparaturą z boku, 



pozwalając widzom nacieszyć oczy ruchami scenicznymi pań z "Pryzmatu".



    Oglądana ilość możliwych konfiguracji szczupłych kobiecych ciał w ruchu, wyrażana ekspresja i pomysłowość w projektowaniu układów współczesnego tańca była faktycznie godna podziwu. Ela Mierzyńska, w chwilach gdy nie recytowała deklamacji, umiejętnie operowała jakimś rytmicznym gadżetem,




l   ub wykonywała ruchy podobne do tych, jakimi dyrygent manewruje orkiestrą. Widać byłe że swobodnie się czuje w takich klimatach, a praca na scenie sprawia jej radość. Z roku na rok małżeństwo Mierzyńskich pogłębia artystyczną integrację. Wspólne występy na coraz lepszym, profesjonalnym poziomie będą się podobać choćby z powodu opanowanego warsztatu. Kolega, który mnie przywiózł na koncert, pierwszy raz oglądał duet na scenie. Wyrażał się pozytywnie o spektaklu "Zaklęty Ptak", a świadectwo bezstronnej osoby jest zazwyczaj prawdziwe. Po siedmiu latach obcowania z muzyką Andymiana spostrzegłem też, że materiał nie jest całkowicie nowy, jest mieszanką zeszłorocznych motywów z nowymi pomysłami. Ale to dobrze - elastyczność w podejściu do własnej twórczości dobrze świadczy o inwencji artysty. Koniecznie muszę też wspomnieć o rewelacyjnym nagłośnieniu. Ten soczysty, mięsisty bas! Gdybym chciał tak słuchać muzyki w domu, musiałbym potem zbierać oba moje koty żyletką ze ściany. Jako druga gwiazda programu wystąpił Władysław "Gudonis" Komendarek. Ela zapowiadając jego wejście streściła rzecz krótko: Będzie czad!  Uwaga okazała się trafna, bowiem żywotność i sceniczna energia Komendarka są legendarne.




   Muzyk podobnie jak dwa lata temu w Kwidzynie, wystąpił w stroju imitującym mundur, a na głowie miał misterną konstrukcję rodem z filmów SF. 


   
     Ale muzyka była inna. Oczywiście i tu usłyszeliśmy "35 śmietnik atomowy" w trochę improwizowanej wersji, ale podczas olsztyńskiego koncertu przeważały długie frazy które często ewoluowały w eksplozje monumentalnych dźwięków. Komendarek, podobnie jak Andymian, nie zapomniał o swoich rockowych korzeniach. Nieraz powietrze przeszywały ostre solówki, kakofonie efektów i elektronicznie, na kilka sposobów  modulowany ludzki głos. Być może dlatego część słuchaczy zrezygnowała z dalszego koncertu a zostali ci okazujący największe zainteresowanie. Osobom, którym nie wystarczało show na scenie, postawiono ekran na którym  można było obejrzeć ponadczasowy film Koyaanisqatsi, będący momentami świetnie pasującą ilustracją do tej niełatwej muzyki. Komendarek co jakiś czas z ekspresją potępiał monopol programu Windows, czy zakulisowe władze manipulujące ludzką świadomością. W pewnym momencie, rozgrzany, zdjął wymyślny hełm i swoimi długimi włosami wykonywał całkiem udany headbanging. Nic dziwnego że zachwyceni widzowie zmusili na końcu artystę do bisu. Niestety, w wyniku przenikliwego zimna i czynników niezależnych, nie dotrwałem do jego końca. Trochę żałuję że nie udało mi się porozmawiać z muzykami po koncercie. Może niedługo w nowo budowanym amfiteatrze w Ostródzie będą realizowane takie koncerty? Póki co, po raz kolejny można powiedzieć, że EPM 2011 były udaną imprezą.




sobota, 25 czerwca 2011

Richard Bone - Indium


   Indium to bardzo miękki, srebrzystobiały metal, o niskiej temperaturze topnienia.



   Stał się inspiracją do stworzenia określonej muzyki. Pierwotnym natchnieniem była rzeźba, instalacja Alexandra Caldera pt. "Mercury Fountain".


   Przedstawia ona przelewającą się rtęć z basenu do metalowych menzurek i z powrotem."Mógłbym oglądać przepływ rtęci wiecznie" mówi Bone.  Pewnego dnia po powrocie do domu myśli o nagraniu utworu, który by tak spokojnie ewoluował jak ta rtęć. Ale nazwa "Mercury Fountain" była już w użyciu. Kiedy jednak  natknął się na Indium w okresowym układzie pierwiastków i przeczytał jego opis, wiedział, że to współgra z video i muzyką, jaką zamierzał stworzyć. Powstało więc godzinne dzieło, które ze względu na jego charakter zaliczyć można do łagodnego ambientu.
    Ta miła muzyka, powiedzmy to sobie od razu, nie za bardzo nadaje się do słuchania z laptopa. Traci w ten sposób zbyt wiele uroku. Zalecałbym raczej duże kolumny lub słuchawki. W pierwszych siedmiu krótkich utworach, znaczącym instrumentem jest fortepian. Fortepianowe solo brzmi jak element muzykoterapii w uzdrawiającej sesji. Delikatne uderzenia w klawisze nie zbudziłby śpiącego w sąsiednim pokoju dziecka. W Indium P-I słychać dodatkowo cykanie świerszczy, w Mercurial Wave muzyka z drugiego planu dociera do uszu w krótkich odcinkach. Jest niczym światło z latami morskiej, tylko na chwilę rozjaśniające ciemność. Podobnie jest w następnej kompozycji. Podobnie w następnej kompozycji The Mists of Palenque gdzie subtelny fortepian idealnie harmonizuje z przypływami i odpływami dźwięków.  Mayapan przypomina trochę styl Harolda Budda, a dziwne urywane motywy syntezatora kojarzą mi się z próbami zbudzenia śmiertelnie zmęczonego człowieka. In a Space Between Marigolds  - eterycznych, drgających obrazów ciąg dalszy. Zalążki melodii, muzyka sączy się leniwie niczym w próżniaczy, niedzielny poranek.  Jasminia to krótka, ale urozmaicona kompozycja. Ledwo słyszalny rytm, podkład godny Roberta Frippa,  nastrojowy szept i tylko cztery minuty muzyki. Laguna Blue  - pogodna i miękka, tym razem bez fortepianu, muzyka zalewa falami świadomość, działa kojąco niczym balsam na nerwy. Niestety, równie szybko dobiega końca. Półgodzinna suita Indium. P-II podzielona jest z grubsza na  trzy części. Zaczyna się trochę kosmicznie, tajemniczo, niczym film grozy. Powoli jednak autor ulega sile swojego wrodzonego optymizmu i klimat zdecydowanie się ociepla. W tej części podróży Richard Bone maluje nieziemskie krajobrazy pozwalając słuchaczowi zatopić się w tych wibracjach, niedopowiedzeniach. Im bliżej końca tym więcej się dzieje. Narasta natężenie instrumentów, precyzyjne powtórzenia potęgują specyficzny klimat. Finał tej kompozycji jest trochę podobny do początku, pozostawia słuchacza z wrażeniem, że artysta nie ujawnił wszystkich swoich tajemnic. Relaks, delikatność i lekkość to najkrótsza recenzja tej płyty. Projekt nagrywany był początkowo z zamiarem odtworzenia na Międzynarodowym Festiwalu Muzyki Elektronicznej, Elektroakustycznej, Eksperymentalnej i Awangardowej w Sant Petersburgu w 2002r. Niestety, z braku poparcia finansowego władz miasta koncert się nie odbył, ostatecznie muzyka miała premierę na płycie wydanej przez organizatorów imprezy - labelu Electroshock.  
    W bogatej, ponad trzydziesto płytowej dyskografii Richard Bone, Indium jest siedemnastym albumem. Godny polecenia dla każdego miłośnika dobrej muzyki.
 



środa, 22 czerwca 2011

Andymian - Spirit Escape From Civilization






    Liczba siedem w znaczeniu symbolicznym oznacza doskonałość, zupełność, a w biblijnej księdze Objawienia używa się jej często w odniesieniu do spraw niebiańskich, duchowych. Siódma płyta Andrzeja Mierzyńskiego  "Spirit - Escape From Civilization" swoim tytułem sugeruje tematykę więcej niż przyziemną. Autor tworząc ją, zastanawiał się nad konsekwencją losów człowieka. Według wielu popularnych wyobrażeń ludzie u kresu swojej wędrówki spotkają się ponownie w innej postaci, uwolnieni od ciężaru i naleciałości swoich kultur. Są też tacy, co uważają, że cywilizacje mają swoje duchy, które dominują nad każdą z nich. Duch drzemiący w człowieku, czy duch czasów, co by nie było największą inspiracją autora,  te rozważania nad rozwojem i upadkiem cywilizacji stały się pretekstem do skomponowania 11 różnorodnych utworów. Na uznanie zasługuje fakt, że omawiane nagrania nie są kalkami poprzednich płyt.  Mimo iż  Andrzej wypracował swój własny sposób grania i nie wymienia, co pół roku instrumentów na nowe, stara się każdą płytę nagrywać trochę inaczej. To miłe urozmaicenie słychać szczególnie w The First Crusade  pogodnym motywie w stylu el-muzyki lat 80. Podobać się może Through The Centuries - Myths and Prophecies  nasycony mnogością pomysłów, rytmicznych rozwiązań w pierwszej części i pewnymi niedopowiedzeniami w końcówce. Krótki The Last Crusade sympatycznie rozwija się w formę orientalnych pląsów. Gdy słucham tego fragmentu, nieodparcie kojarzy mi się egzotyczny taniec brzucha oglądany przez podpitych, średniowiecznych biesiadników. Through The Centuries - Legions of Stone Statues  - wyraźna koncepcja, bardzo dojrzała kompozycja - chyba najlepsza na płycie. Idealna na składankę autorską.  Escape from Civilization będąca podsumowaniem całego programu tchnie umiarkowanym optymizmem.  Ale może tak właśnie miało być i autor zostawia "postawienie kropki nad i" słuchaczom? To płyta z rodzaju tych, które szczególnego uroku nabierają po jakimś czasie. Andrzej Mierzyński ze swoim podejściem klawiszowca, muzyka rockowego, do komponowania muzyki, kontynuuje tradycje podobne tym, jakie propagował  Rick Wakeman czy Jon Lord. Szuka nowych form wyrazu tego, co mu podpowiada jego własny duch. Na koncercie, który zagra za kilka dni w Olsztynie, usłyszeć będzie dane słuchaczom najnowszy, nigdzie niepublikowany materiał.
     Zostaje tylko pogratulować inwencji, zapału i... Skorzystać z programu sobotniego, olsztyńskiego koncertu..

niedziela, 19 czerwca 2011

Władysław Komendarek - Syndrom cywilizacji


   Gdyby mnie spytano:, kto z polskich muzyków grających elektronikę jest od lat najbardziej znanym i aktywnym na scenie muzycznej? Odpowiedź byłaby prosta: Władysław Komendarek. Nikomu nie potrzeba przypominać jego dziesięcioletniej kariery w zespole Exodus, koncertów w Jarocinie, czy udziałach w holenderskich, niemieckich, lub austriackich festiwalach muzyki elektronicznej. Nagrywa również muzykę do filmów i przedstawień teatralnych. Komendarek to żywa legenda polskiej muzyki rockowej, osobowość nietuzinkowa, po prostu gwiazda do dziś lśniąca jasnym blaskiem. I nie szkodzi, że muzyka elektroniczna jest gatunkiem niszowym, bo Władek jak mało kto, ma umiejętność swobodnego łączenia różnych stylów. Ponieważ za kilka dni będzie koncertował na olsztyńskich Elektronicznych Pejzażach Muzycznych postanowiłem wysłuchać kilku jego płyt. Spośród blisko 20 wydawnictw znacząca dla ostatnich 10 lat wydaje się być muzyka z albumu Syndrom cywilizacji. W pierwszych trzech kompozycjach „Krótki zasięg umysłu"Zjednoczone Królestwo Marsa i Księżyca" oraz "Parabola muz (B)" Dziadek Władek gra w dość charakterystycznym dla siebie stylu: łagodne, pełne optymizmu, brzmiące niczym balsam dla duszy melodie. Słychać też głos zniekształcony przez rozmaite efekty, brzmiący przyjaźnie i dobrodusznie. Ciepła muzyka, trochę kosmiczna, z delikatnym rytmem. Artysta dysponuje dużym zasobem sampli, ciągle coś się dzieje – zabawnie i swobodnie płyną dźwięki z głośników. Czasami tekst brzmi jak komunikat robota, a czasami wokalizy robią wrażenie śpiewanych przez bardzo zagubionego w szalonym życiu człowieka. Jest też na chwila na zadumę i poważniejszą refleksję. Począwszy od czwartego utworu "Przerabiacze świata” muzyka powoli, ale nieuchronnie zmienia charakter. Początek jest niewinny jak w poprzednich kompozycjach, ale z minuty na minutę, przekaz staje się bardziej zaangażowany. Delikatne wątki wycofują się do tyłu, a po motywach lekko orientalnego tańca, Komendarek zaczyna opisywać inną rzeczywistość. Rytm jest mniej uporządkowany, z ludzkiej krtani wydobywa się niezrozumiałym języku wyraźna pretensja. Być może w ten sposób artysta wyraża swój protest przeciwko złym ludziom przerabiającym świat na gorsze?  Tytułowy "Syndrom cywilizacji” od samego początku nie pozostawia wątpliwości: to mix ciężkiego rocka, gitarowych riffów Dariusza Załuski i śpiewu w manierze heavy metalu z elektronicznymi bulgotami. Zamiast łagodnych przejść - dysharmonia i kakofonia. Trochę szokująca, nerwowa muzyka.  Podobnie dzieje się w "Międzynarodowym idiocie". Choć tym razem to dziwna mieszanka techno, trance i dźwięków, jakie wydają czarownicy plemion i… czasami kibice na meczach. Wszystko tu pędzi przed siebie, muzyka nabrała rozmachu niczym ciężki pociąg, który nie umie się zatrzymać."Atrapa wartości” Komunikaty i mocno zakręcona dosłownie wprowadzająca w trans muzyka. Te rytmy w break dance w innym wypadku uznałbym za tandetne, ale w wykonaniu Władka brzmią nawet przyjemnie. W tle, jakby pod tą  dynamiczną warstwą, słychać różne dodatkowe motywy. Jedne przeładowanie sekwencji pod koniec utworu na chwilę urozmaica jednorodność projektu. "Wirtualne media” Kolejny z serii utworów, w których nowoczesny beat jest bazą, wokół której grają pozostałe instrumenty. Rytm ten ulega pewnym modyfikacjom, dzięki czemu całość jest strawna. Raz narzucone ostre tempo nie gaśnie do końca. Dziwne pulsacje dominują, co jakiś czas, ozdabiane standardowo modulowanym głosem. "Myślowy bałagan” Ostatnia wizyta w fabryce rytmicznych łamańców. Słychać szybkie przebiegi efektów po kanałach, rozpędzona machina dźwięków być może odzwierciedlać ma szalone tempo życia. Autor wyraźnie okazuje dezaprobatę dla takiego stanu rzeczy np. wtedy, gdy zniekształcony głos mówi: Cywilizacja śmierci. Potem, w manierze trash metalowej wykrzykuje jakieś inne "przemyślenia" a z głośników dobiegają na przemian kontrastowo melodie i brzmienia trochę bardziej przyjazne dla uszu. „Anioły światłości" przypomina niektóre starsze kompozycje. Większa część muzyki to gra na instrumencie imitującym organy. Muzyka monumentalna, koturnowe pady. Czy to reminiscencje starego dobrego świata odchodzącego w niebyt? "Parabola muz (A)"  Komendy niczym ze stacji kosmicznej i wracają sentymentalne melodie. Utwór epatuje też grozą, ale w znany od lat sposób. Te napięcie, zagrożenie na przemian z łagodnością a nawet czułością, być może jest być może sposobem na ostrzeżenie przed niszczeniem świata, pięknej planety i dobrych ludzkich cech.  Mam wrażenie, że Komendarek stara się połączyć klasyczne wartości odchodzącej w przeszłość łagodnej muzyki z nowymi brzmieniami, pełnymi ogłupiających rytmów. Te zetknięcie się dwóch światów może, ale nie musi się podobać. Na pewno kompozytor osiągnął sukces. Ma licznych fanów w kraju, którzy akceptują takie środki wyrazu. Ja również do nich należę. Umiejętność łączenia tak odległych rodzajów muzyki, to nie lada sztuka a tworzenie rozbudowanych kompozycji, świadczy o talencie i wyobraźni. Cechach niezbyt obecnie popularnych w skomercjalizowanym świecie show biznesu.

     Tym bardziej uważam że należy doceniać i popierać twórczość oryginalnych jednostek dających  społeczeństwu nieszablonową rozrywkę. 
  

piątek, 17 czerwca 2011

Igor Czerniawski - Gone


   "Podróżować, aby dotrzeć do jądra dźwięku i je rozszczepić". Tak o swojej muzyce mówi Igor Czerniawski. To najlepsza auto reklama jaką ostatnio słyszałem. Ten znany w naszym kraju rosyjski muzyk, nagrał kilka głośnych płyt z zespołem Aya RL. Już utwór "Ulica"



gdzie pełnemu ekspresji wokaliście towarzyszy wyrafinowana gra na syntezatorach, zapowiadał  niepospolitą osobowość klawiszowca grupy. Potwierdziła to również solowa płyta "Gone". Bardzo osobista, łamiąca wszelakie konwencje i tradycyjny sposób przekazu. Nagrana w 1993r podsumowuje nie tylko 33 letnie życie muzyka, ale jest też wyrazem nietuzinkowych fascynacji poszukiwacza nowych brzmień. Ze względu na barwy ulubionych przez autora maszyn Rolanda można uznać nagrania z albumu Gone za muzykę elektroniczną, ale uważam, że jest to zbyt proste szufladkowanie. Artysta eksploruje również sfery "zastrzeżone" dla muzyki kosmicznej, elektroakustycznej czy symfonicznej. Mimo mieszania w tak różnych gatunkach, ten swoisty eklektyzm czyni płytę materiałem spójnym. Scenariusz prowadzi słuchacza poprzez rozległe, ponure przestrzenie (Lost in Outer Space) w które wpisane zostały różne perkusyjne efekty i zniekształcone, zagubione ludzkie (?) głosy.  Bad Angels Song jest trochę trudniejszym utworem do przetrawienia. Po odgłosach burzy, słychać dość nieprzyjemne dla ucha dźwięki z tajemniczej otchłani. Być może jest to ilustracja miejsca zamieszkania złych aniołów? Holocube zaczyna się gorącym, pływającym z kanału na kanał rytmem, któremu towarzyszą plemienne zawołania. Za chwilę jednak Igor decyduje się na wprowadzenie wielu kolejnych, często kontrastujących ze sobą wątków. Nagłe zmiany dynamiki, akcenty monumentalne mieszają się z dźwiękami ledwo słyszalnymi w słuchawkach. Utwór kończy gwar dużej liczby głosów. W The Sheltering Sky szumi morze, z daleka docierają dialogi tubylców. Delikatnie gra gitara - czuć w powietrzu, że za chwilę wydarzy się coś istotnego. I rzeczywiście: dysonanse przepychają się jeden przez drugiego. W ciągu dziewięciu minut grają różne instrumenty: głośne kotły wzywają do szalonego tańca, a potem brzmi cicha muzyka niczym ze wzruszającego melodramatu. The Spider Dance to improwizacje na czymś, co przypomina zmodyfikowany flet. Pozornie bez ładu i składu, w stylu "music concrete". Utwór może być mało strawny dla przypadkowego audytorium. Life of Aimless Drifting - początek utrzymany w podobnym tonie co koniec Pająka, więcej tu za to elementów baletu i szybkich partii skrzypiec. Lżej zagrana kompozycja, zostawia trochę niedopowiedzeń. Po dużej dawce eksperymentów autor słusznie uznał że słuchaczom należy się odpoczynek. Going Home! jest  mocno rozmarzonym rozdziałem tej płyty. Ciepło bije z długo brzmiących fraz, takie, jakiego spodziewałby się przybysz po dalekiej wędrówce gdy spocznie w bezpiecznym miejscu. Krótka coda Gone... pieczętuje pozytywny przekaz, jakby Igor na koniec chciał zrównoważyć mroczne klimaty większości utworów. Bardzo udany zapis, obecnie kojarzony przez niewielu fanów.  
   Igor Czerniawski nie wydaje już autorskich płyt, nagrał muzykę do sześciu filmów i współpracuje z Ramoną Rey  Dlatego, drogi Czytelniku, gdy tylko będziesz mógł posłuchać nagrań z płyty Gone - nie zwlekaj! Warto.


czwartek, 16 czerwca 2011

Manuel Göttsching - E2-E4


     W życiu można spotkać wiele paradoksów. Jednym z nich jest zawartość płyty E2 - E4 Manuela Göttschinga.  Bardzo monotonny zapis, który mimo swego ubóstwa formy i niewielu zmian w treści, jest sam w sobie fascynujący i inspirujący. A przecież niewiele brakowało, aby ta płyta nigdy się nie ukazała. Manu nagrał ją na dwóch ścieżkach, jednego wieczoru 12 grudnia 1981r i odłożył do archiwum. W internecie można przeczytać że "W 1984 roku, jego przyjaciel, Klaus Schulze, szukając materiału do swojej nowej wytwórni, namówił go do publikacji tej sesji. Wspólnie z KDM wymyślono okładkę i podano tytuły poszczególnych części". Jednak sam artysta wyjaśnił mi że to bajka. Manuel wspomina: "Klaus never was a fan of this music - to be honest. And also not of my other solo works. But we just have very different styles"smile. W końcu wytwórnia  Inteam tłoczy czarny krążek. Był to bardzo znamienny krok. Choć niektórzy krytycy narzekali na jednostajny charakter suity, okazało się, że ta muzyka spotkała się z życzliwym przyjęciem ze strony fanów i to nie tylko muzyki elektronicznej. Podobno jej fragmenty grano nawet w dyskotekach. To sukces, jeżeli taka specyficzna, niszowa twórczość wychodzi poza ramy swoistego  el-muzycznego getta. Bezsprzecznie widać, że sekwencje, powtarzalność i jednostajność w muzyce są dobrze przyjmowane przez melomanów, którzy w swoim życiu też wiele czynności wykonują mechanicznie ;). Mi osobiście, bardzo podoba się druga połowa płyty, gdzie Göttsching udowadnia, że jest mistrzem gitarowych improwizacji. To, co wydobywa się mu spod palców, jest po prostu niesamowite. Ślizga się po strunach w jakimś niebiańskim transie. Mówię całkowicie poważnie: on się po to między innymi urodził, aby spłodzić te gitarowe solo. Jest tak sugestywne, że nie potrafię podejść do tej gry obiektywnie. Doskonały Freestyle! I chyba nie jest to tylko moje zdanie. Płytę wznawiano wiele razy, są nawet wydania nieoficjalne. Zainteresowanie muzyką z E2 - E4 wykazali pod koniec lat 80 ludzie grający techno i house, powstało sporo remiksów i przeróbek, z których kilka krąży po sieci. Żadna jednak  nie dorównuje oryginałowi. Do inspiracji tą muzyką przyznaje się sam Steve Hillage. Można więc powiedzieć, że jest to kultowe wydawnictwo. Minimalizm, który mocno poruszył świat.
      W późniejszych latach Manu wydaje jeszcze wiele pięknej muzyki, ale ta z E2-E4  jest wyjątkowa.  Zrytmizowana mechaniczność w melanżu z emocjonalną ekspresją rodzi nową muzyczną  jakość. 



poniedziałek, 13 czerwca 2011

VI Elektroniczne Pejzaże Muzyczne w Olsztynie 2010


   Niewiele brakowało aby tegoroczne EPM nie doszły do skutku. Aura była niesprzyjająca, wiatr płatał figle i targał sceną.  Najpierw impreza miała odbyć się na Starówce pod otwartym niebem, potem niewielka przestrzeń pod sceną olsztyńskiego amfiteatru zmusiła do drastycznej modyfikacji swojego programu Teatr Ognia „Exodus”. Mimo tych problemów i obaw pogoda się wyklarowała i publiczność chociaż odwołano imprezę, wiernie oczekiwała na początek koncertów. Jako pierwszy wystąpił duet Electronic Revival. Dwóch energicznych muzyków postanowiło swoje wyróżniające cechy zewnętrze przekuć na zalety. Marcina i Tomasza zareklamowano jako największy gabarytowo elektroniczny duet w kraju. Faktycznie, zasobne w kilogramy ciała muzyków, jak się okazało nie były przeszkodą w stworzeniu dynamicznego show. W krótkim programie zagrali El-muzykę przystępną, ciepłą, okraszoną gitarowymi solówkami oraz urozmaiconą melodyjnymi zaśpiewami. Pod koniec pokazu grupa dała wyraz swoim rockowym pasjom i bardzo ostro połączyła heavy metal z elektronicznym rockiem. Widać było że muzycy dobrze się czują w swoim stylu, sprawia im to przyjemność i umieją robić to co lubią. Wyglądało to bardzo sympatycznie, aczkolwiek koncertowali trochę za krótko. Po blisko półgodzinnej pierwszej części na scenie pojawia się Andymian ze swoją żoną Elą, a pod sceną przyciągają oczy oryginalnie ubrani członkowie Exodusu. Andrzej Mierzyński gra niecodzienną odmianę muzyki, od lat nie poddając się komercjalizacji, realizuje kolejne ambitne projekty. To nie jest łatwa ani lekka forma muzyki elektronicznej. Korzeniami tkwiąca w progresywnym rocku lat siedemdziesiątych, o gęstej fakturze, bez widowiskowej oprawy dla oczu, być może nie zostałaby doceniona przez większość fanów gatunku. Jednak pomysł popularyzacji swojej muzyki poprzez połączenie jej z atrakcyjnym dla oczu obrazem, po raz kolejny znakomicie się sprawdził. Widz z zapartym tchem obserwujący ekwilibrystyczne wyczyny uzdolnionych aktorów-tancerzy, wchłania całość w przystępny sposób. Przyznaję że na małej powierzchni pod estradą poruszanie się z trudnym do kontrolowania ogniem dodawało akcji dużo emocji. Walka dobra ze złem, przedstawiona językiem ciała, poświęcenie bosych aktorów w kontakcie z pod zamkowym brukiem były to rzeczy doprawdy imponujące. Mimo iż tancerze ograniczeni niewielką przestrzenią placu zrezygnowali ze skoków przez wielką ścianę ognia na której postawienie w tym miejscu nie było technicznych możliwości. Warto wspomnieć jeszcze o coraz częstszym udziale Eli w projektach męża. Jej wokalizy narzucają pewien teatralny styl całości muzycznej oprawy ale nie wydaje mi się to wadą tylko cechą. Jest to też bardzo krzepiący przykład dobrej małżeńskiej współpracy – zjawisko wcale nie tak częste w obecnych czasach. Podsumowując: udana impreza, dwa kontrastowe, różnorodne widowiska nie pozwalały się nudzić.
   Co zobaczymy za rok? Czas pokaże. Póki co, Elektroniczne Pejzaże Muzyczne mają się dobrze.





niedziela, 12 czerwca 2011

Harold Budd - Lovely Thunder


   Z wykształcenia pedagog, Harold Budd jest bardzo szanowanym w kręgu muzyki ambient kompozytorem. I nic dziwnego, zważywszy na moc oddziaływania jego muzyki i wysokie umiejętności przyjaciół, z którymi nagrywał płyty: Briana Eno, Robina Guthrie z Cocteau Twins, Andy Partridge'a  (XTC) czy Johna  Foxxa. W biografiach Harolda można przeczytać ciekawostkę z czasów młodości artysty. Podobno inspirował Budda szum przewodów telefonicznych. Położono je niedaleko jego domu w Victorville na południowym krańcu pustyni Mojave. Po wysłuchaniu Lovely Thunder uważam takie źródło natchnienia za całkiem możliwe. Te właśnie wydawnictwo (Lovely Thunder), o którym chcę dziś napisać, ma wiele zalet. Np. (co nie zdarza się często w ambiencie)  łatwo rozpoznać nagraną muzykę, prawdopodobnie dzięki specyficznej realizacji. Pomagał w niej Buddowi prócz R. Guthrie, sławny Michael Hoenig. The Gunfighter Najgłośniej w tym utworze słychać fortepian grający z tak dużym pogłosem, jakby stał na dnie pustej studni lub jaskini. Artysta uderza w klawiaturę leniwie, a zarazem trochę uroczyście.  Dużo tu  przestrzeni, rezonansu, panuje dziwny nastrój. Sandtreader Długo brzmiące linie syntezatora są niczym pytania rzucane w przestrzeń  Wydaje mi się, że melodia przewodnia podobna jest do góralskich motywów. Tęskna, tajemnicza i nieokreślona. Niczym mgła na szczytach wzniesień. Ice Floes In Eden Ponownie przestrzenny fortepian i sporadyczne grzmoty niedalekiej burzy. Pojedyncze dotknięcia klawiatury raz  delikatne niczym pojedyncze krople deszczu, a czasami ciężkie jak bryły lodu w opuszczonym Edenie. Niesamowity klimat.  Olancha Farewell Podobnie jak w drugiej kompozycji, na pierwszy plan wchodzą powłóczyste barwy syntezatora, dźwięki rozlewające się niczym tłuste plamy zużytego oleju - ciemne i lepkie.  Flowered Knife Shadows (For Simon Raymonde)  Trwająca siedem minut struktura, zwraca na siebie uwagę nie tylko szczególnym tytułem, ale przede wszystkim brzmieniem fortepianu. Ten instrument został tu wyeksponowany do rangi herolda ogłaszającego złowieszcze orędzie. Powiedziałbym, że te dźwięki są rodem z Apokalipsy. Przez kilkanaście lat od pierwszego wysłuchania nie udało mi się zapomnieć tego wrażenia. I.. Bardzo mnie to cieszy. W trochę innej wersji, pod tytułem "Memory Gongs" ukazał się  ten motyw na płycie Cocteau Twins "The Moon and the Melodies" Valse Pour Le Fin Du Temps Krótki melodyjny utwór, znakomicie nadający się na ilustrację, puentę jakiejś smutnej, nawet koszmarnej historii. Czy tak będzie się grało walca przy końcu czasów? Ciekawe, że ten fragment nie był wydany w wersji analogowej. Gypsy Violin Opowieść w kilku częściach. Harold dalej z upodobaniem używa ciągłych, późno gasnących fraz. Tytułowym skrzypcom towarzyszy tu jednostajny podkład, który, gdy podnosi się oktawę wyżej brzmi niczym...Fabryczna syrena alarmowa.  Podobnie jak w kompozycji "Flowered..." Panuje mocno dekadencki nastrój (i za to wielu fanów lubi muzykę Budda). Ten celowy zabieg skutkuje wyzwoleniem się głębszych pokładów emocji i mocniejszym odczuwaniem muzyki, przez co bardziej wrażliwych słuchaczy.
     W 2004r muzyk stwierdził, że kończy karierę, bo powiedział już, co chciał. Na szczęście nie dotrzymał słowa i do dziś nagrał około 40 tu płyt. Warto je poznać.







  






sobota, 11 czerwca 2011

V Elektroniczne Pejzaże Muzyczne w Olsztynie 2009


   Powiem wam szczerze - wcale nie chciało mi się jechać na ten koncert... Koniec miesiąca w pracy, masa roboty do wykonania, ciągłe problemy ze zdrowiem, depresje – jednym słowem totalny splin. Ale przypomniałem sobie, że gdy byłem nastolatkiem to najlepsze imprezy udawały mi się, gdy wybierałem się na nie siłą impulsu a nie z wyrachowania. Po raz kolejny więc, skorzystałem z uprzejmości Jacka D. i podjechaliśmy jego samochodem pod olsztyński zamek. Lokalizacja i fani: Amfiteatr im Czesława Niemena, który miał posłużyć za salę koncertową wywarł na mnie bardzo pozytywne wrażenie. Nowocześnie, gustownie i praktycznie. Wykorzystano wiekową fosę z dużym spadkiem, który umożliwia wszystkim widzom widok na detale sceny. Grupy profesjonalnych ochroniarzy prezentujących twarde muskuły i rzucających czujne spojrzenia gwarantowały stabilny przebieg widowiska. Wyraźnie uspokojony schowałem wyimaginowany scyzoryk z powrotem do torby Ilość słuchaczy, jaka zasiadła na ławkach przed samą imprezą oceniam na ok. 900 osób. Wśród mniej lub bardziej przypadkowych widzów dało się zauważyć ludzi, którzy wyraźnie kochają tę muzykę i umieją się nią cieszyć. Nikt nie zabraniał rejestrowania fragmentów koncertów na kamerach, aparatach foto czy komórkach. Koncert Zaczął się prawie punktualnie a prowadzący improwizował postać Kosmity, którego mowę ciekawie modyfikowało jakieś elektroniczne urządzenie. Dało to efekt podwójnego głosu, jak gdyby przemawiał jednocześnie mężczyzna i kobieta. Po tak niezwykłym wstępie na scenie pojawia się pierwszy muzyk: Maciej Braciszewski z materiałem ze swojej drugiej płyty ''A.D.966''.  Jego muzyka – choć na wskroś nowoczesna – opowiadała o historii naszego kraju z czasów pierwszych królów. Artysta pochodzący z Gniezna jakby w naturalny dla siebie sposób przelewa fascynację epoką miecza na przyjazne dźwięki syntezatorów. Cały jego program zagrany został w optymistycznych barwach. W zgrabne skomponowane melodie Maciej wplata chórki gregoriańskie a’la Enigma, lub nostalgiczne motywy, w których wychwytuję zauroczenie dokonaniami Vangelisa Na wiszącym wysoko ekranie w trakcie tej muzyki można było obejrzeć slajdy o stosownej tematyce. Trzydzieści minut upływa błyskawicznie a kompozycje zostają należycie docenione przez klaszczącą publiczność. Na scenę wkracza Jakub Kmieć „Polaris". Znałem dość dobrze jego dwie pierwsze płyty i ciekaw byłem, co mój internetowy kolega może teraz nowego zagrać. Jego program okazał się dość ambitną, czasami lekko mroczną elektroniką pełną sekwencji, chwilami trochę powykręcanych rytmów. Już nie tak optymistyczna i gładka muzyka jak ta grana przez poprzednika. Idealna do słuchania właśnie po zmroku, przy dużym natężeniu dźwięku wartości wielu decybeli. Mimo pojawiającego się okazjonalnie rytmu, mamy do czynienia z przekazem, która zostawia w odbiorcy coś więcej niż tylko odczucie zadowolenia. Dojrzałość wizji i jej perfekcyjne wykonanie utwierdza mnie w przekonaniu, że Jakub Kmieć „Polaris” jest obecnie poważnie liczącym się elektronikiem na krajowej scenie i z przyjemnością będę obserwował jego dalszą karierę. Po tak wysoko ustawionej poprzeczce występujące, jako następne, małżeństwo Eli  i Andrzeja Mierzyńskich nie pozwoliło słuchaczom spaść w objęcia komercji. Ela deklamowała zaangażowaną poezję z dużym uczuciem i wręcz misyjnym namaszczeniem. Towarzyszyła jej sugestywna, chwilami niepokojąca muzyka Andymiana, która w przypadku mniej doświadczonego słuchacza, mogłaby okazać się niełatwa w odbiorze. Bardzo trafnym więc było zabiegiem, zaangażowanie do wspólnego dzieła grupy Tancerzy Ognia „Exodus” z Ostródy. Spektakl nabrał blasku również w sensie dosłownym, a za swoje umiejętności, co rusz wdzięczna publiczność nagradzała artystów aplauzem. Muzyka dodawała sztuce mistrzów ognia wartości a wizualizacja dodawała muzyce mocy. Było na co popatrzeć i było czego posłuchać. Gwiazdorskim zwieńczeniem wieczoru okazał się koncert Marka Bilińskiego. Muzyka z pierwszej ligi którego nie trzeba przedstawiać można było usłyszeć głównie w zestawie starych przebojów w nowej aranżacji. Również zewnętrzny image kompozytora uległ totalnej przemianie. Zaokrąglony, w czarnych kręconych włosach niefrasobliwy brodaty młodzieniec, którego teledyski z lat osiemdziesiątych można do dziś oglądać na YouTube, przeistoczył się w szczupłego, schludnego pana w średnim wieku z wielką werwą uderzającego w klawisze. Ciekawe, że w dwóch próbach wykonania pierwszego utworu sprzęt odmówił posłuszeństwa. Ale z korzyścią dla widzów, ponieważ upewniło nas to, że duża część solówek grana jest na żywo. To miło popatrzeć, że artysta szanuje słuchaczy i daje z siebie wszystko. Dziękujemy. Nowe aranżacje zrobiły na mnie dobre wrażenie. Niesamowita dynamika płynąca z głośników, lasery i światła, które od początku wieczoru wprowadzały swoisty klimat. Efekt powalający. Gdy słuchałem w nowej wersji E(nie)=mc2, chyba najbardziej programowej kompozycji jaką Marek stworzył, doszło do mnie że ja bardzo dobrze rozumiem tę muzykę. I o to chyba chodzi? Biliński po zakończeniu swojej części koncertu został wręcz zmuszony do ponownego wyjścia na scenę. Było to niesamowite, bo właściwie to wszyscy artyści wyszli się ukłonić, ale gdy publiczność zaczęła wołać: Marek, naturalną konsekwencją było usunąć się i zrobić mu ponownie miejsce Dobrze po północy impreza dobiegła końca. Teraz nastąpiła bardzo ciekawa część. Można było porozmawiać z muzykami, dostać autograf, kupić płyty czy zrobić sobie zdjęcie z ulubionym wykonawcą, (co i ja uczyniłem). Żebyście widzieli jak fani szturmowali do Marka Bilińskiego po autograf i płyty! Wielkie wyrazy uznania należą się ludziom odpowiedzialnym za akustykę i udźwiękowienie. Cała muzyka zabrzmiała znakomicie – od początku do końca. Nawet fragmenty zbyt głośne trafiały się sporadycznie i nie psuły klimatu. Pełen podziwu jestem też dla głównego artystycznego organizatora imprezy: Andrzeja Mierzyńskiego. Jego determinacji zawdzięczamy tyle ciekawych spotkań. Gratuluję wytrwałości i przedsiębiorczości. Piąte Elektroniczne Pejzaże Muzyczne okazały się po raz kolejny imprezą udaną. Mówię to bez chęci przypodobania komukolwiek czy kadzenia. Środowisko muzyków i fanów starej elektroniki jest niewielkie w porównaniu do gatunków w muzyce najpopularniejszych, więc każda impreza zrobiona ze smakiem warta jest nagłośnienia. 

  Mam nadzieję, że przed nami jest jeszcze wiele takich spotkań.







czwartek, 9 czerwca 2011

Tangerine Dream - Sorcerer



     Pierwsza filmowa płyta Tangerine Dream Sorcerer, okazuje się po latach udaną pozycją w dyskografii zespołu i śmiało wygrywa walkę z upływem czasu. Chociaż film Friedkina, do którego była ilustracją, nie byłby w stanie sprostać obecnym wymaganiom widowiska XXI wieku. Efekty specjalne nie są spektakularne, mało tu wyrafinowanych aktów przemocy czy erotycznych uniesień wytatuowanych prostytutek udających aktorki :). Współczesny młody, masowy odbiorca patrząc na ten obraz z 1977r.  miałby pewnie niedosyt wrażeń. A jednak - moim zdaniem - historia o desperatach przewożących materiały wybuchowe, broni się dzięki doskonałej muzyce, pięknym krajobrazom Dominikany, czy grze Roya Scheidera. Pełna grozy scena z okładki, czy moment, gdy w finale Roy z wysiłkiem niesie skrzynki z nitrogliceryną, zostają na długo w pamięci. Utwory można z grubsza podzielić na trzy grupy: zagadkowe impresje, łączniki tematyczne i atrakcyjne erupcje pulsacji. Main Title - mroczny i ponury, sugestywnie oddaje klimat zagrożenia, w jakim często działać będą bohaterowie filmu. Przyznaję, że wiele lat temu, gdy dopiero zapoznawałem się z dokonaniami zespołu, zdarzało mi się pomijać ten temat podczas słuchania płyty,  zaklasyfikowałem go wtedy, jako "zbyt ciężki".  Faktycznie, jest dość odmienny niż większość kolejnych utworów, jednak z czasem zrozumiałem, że ten sposób generowania nieprzyjemnych dźwięków zgodny jest z pewną umowną konwencją. Po kilku przesłuchaniach, okazuje się być całkiem przystępny. Search za to jest dynamiczny, prosty i wyrazisty w intencji. Trwa niespełna trzy minuty. Przeplata się w nim, niczym w przebojowej piosence, zwrotka i refren. Lekko schizofreniczne solówki, dobrze współgrają z generatorem rytmu. The Call to powłóczysty fragment, choć krótki - ciągnie się smętnie niczym niepłacone zobowiązanie bankowe. Nagrany chyba bardziej dla tworzenia klimatu niż rozwijania konkretnej myśli.  Creation - basowa, powolna i ciężka sekwencja, wokół której krążą równie ospałe próbki melodii, jak sępy nad padliną, nie mogąc zdecydować się na konkretne działanie.  Vengeance - podobny w barwie, podlegający modyfikacjom rytm.  Tu jednak zespól daje upust napięciu w ciekawych przewartościowaniach, gdy muzyka zmienia swój poziom na wyższy. Malowane dość grubą kreską impresje w sugestywny sposób budują dalszą atmosferę. The Yourney to trochę motywów granych na mellotronie, które niestety szybko się kończą. Co więcej można zrobić przez dwie minuty? Grind - błyskotliwy utwór gdzie prócz potężnej dynamicznej sekwencji rodem z Rubyconu, usłyszeć można eleganckie solówki, akompaniament i dużo ozdobników. Muzycy przez niespełna trzy minuty udowadniają, że łączy ich jakaś oparta na intuicji więź, powodująca wzajemne pozytywne sprzężenia. Rain Forest - powracająca  w pętli sekwencja, podkreśla uczucie zagrożenia, wysiłku i zmagań. Abbys podobna w nastroju do Main Title, jest jednak kompozycją bardziej rozbudowaną i klarowniejszą. Nagromadzenie niepokojących dźwięków zwiększa napięcie i klaustrofobiczną aurę. The Mountain Road jest krótką, ale wyrazistą wprawką z pięknym aczkolwiek szybko gasnącym mellotronem. Impressions Of Sorcerer zwraca uwagę gitarowym solo Edgara Froese. Niektórzy krytycy  uparcie twierdzą, że Edgar nie umie grać na tym instrumencie, ale jak dla mnie, jego wysiłki idealnie wpasowują się w charakter płyty. Pewne rzeczy po prostu się lubi i akceptuje. Betrayal (Sorcerer Theme) dynamiczny motyw kilkakrotnie pojawiający się w filmie. Jest w istocie esencją większości wątków przewijających się przez całą płytę. Rosnący poziom adrenaliny, strach i desperacja. Wszystkie te stany muzyka oddaje perfekcyjnie. Zespół, jako doskonale zintegrowanie trio, wykazał się sporą artystyczną inwencją. Motywy skompensowane często do trzech - pięciu minut to duże wyzwanie. Moim zdaniem grupa wyszła z próby obronną ręką i nagrała wyjątkowo oryginalny materiał. Choć brzmienie poszczególnych ścieżek musi się kojarzyć w wydawanymi w tamtym czasie długimi suitami, artystom udało się odtworzyć charakter wydarzeń widzianych na ekranie oraz nadać całości swoisty styl.  Ciekawe, że z ponad 90 minut przygotowanego przez zespół materiału, na płycie wykorzystano zaledwie jego połowę. Niejeden fan zastanawia się czy reszta muzyki kiedykolwiek ujrzy światło dzienne. Fascynujące, prawda? Niektórzy słuchacze narzekają, że ograniczony czas trwania poszczególnych ścieżek nie pozwala należycie cieszyć się mnogością pomysłów. Tę przypadłość wynagradza jednak fakt. że zarówno dobrany materiał i kolejność poszczególnych fragmentów tworzy bardzo logiczny ciąg. 
     Ostatnie momenty współpracy zespołu z Peterem Baumannem dają w efekcie końcowym miłe odczucia estetyczne i to, co  jest tak cenne w muzyce - przeświadczenie o przeżywaniu czegoś niezwykłego i niecodziennego, dającego niemałą satysfakcję.




niedziela, 5 czerwca 2011

III Elektroniczne Pejzaże Muzyczne w Olsztynie 2007


    Tego dnia pojawiło się kilka drobnych incydentów i mało co  a nie skorzystałbym z tegorocznego programu Elektronicznych Pejzaży Muzycznych 2007. Ale uruchomiliśmy  wszelkie dostępne zasoby determinacji pokonaliśmy negatywne statystyki i dotarliśmy stałą ekipą na dziedziniec olsztyńskiego zamku, na 2 minuty przed rozpoczęciem spektaklu. Byliśmy miłe zaskoczeni sporą ilością słuchaczy, mimo wielu konkurencyjnych imprez muzyczno – kulturalno - rozrywkowych w samym Olsztynie i okolicznych miastach. Scena w tym roku wzbogacona została o dodatkowe elementy dekoracyjne w stylu sprasowanych w klocki puszek po piwie czy kamienną, stojącą z boku babę. I chyba więcej sprzętu nagłaśniającego widziałem na scenie. Niezależnie od występów żywych aktorów, na ekranie cały czas trwała ciekawa projekcja obrazów nasuwających najróżniejsze skojarzenia. Po dość pompatycznej zapowiedzi przypominającej o koncertach Klausa Schulze w Polsce w 1983 roku i atmosferze tamtych lat, pojawia się pierwszy muzyk: Marcin Siwiec grający jako Amee Agaru. Kilka kompozycji trwających ok. 40 minut połączono klamrą tytułów ujawniających buddyjskie fascynacje autora. Jaką zagrał muzykę? Najprościej będzie gdy napiszę: przyjemną dla ucha. Optymistyczną i relaksacyjną. Dość różnorodną i ciepłą. Prywatnie autor trenuje aikido, lecz jego twórczość pozbawiona jest jakiejkolwiek agresji. Potrafi zagrać typowo użytkowo i ciekawie zaimprowizować fortepianową solówkę. W celu przypomnienia sobie klimatu jego dokonań odszukałem stronę WWW Marcina. Znajdziecie tam odnośniki do próbek muzyki Agaru zamieszczonej w sieci i to co on sam mówi o sobie: http://amee.agaru.webpark.pl/index.html Jako kolejny na scenie wystąpił Gandalf. Nie, nie, to nie pomyłka. Znaczy się, chciałem napisać: wystąpił „polski Gandalf” czyli Andrzej „Andymian” Mierzyński z trochę skróconym materiałem z nowej płyty „Scarecrow – Passion of Survival”. Słuchając tych nagrań można zauważyć że Andrzej konsekwentnie rozwija swój wcześniejszy sposób widzenia muzyki nadając jej kolejną, coraz bardziej dojrzałą formę. Wychowany między innymi na rocku progresywnym i płytach koncepcyjnych tworzy barwne opowieści inspirowane naturą (co ujawniają tytuły poszczególnych utworów np. Łąka – Królestwo Ptaków, Wiatr –Podstęp i Chłód, Deszcz - Fałsz i Woda itp.) Silne są też związki Andymiana ze światem teatru. Obrazowość tej muzyki doskonale współgra z mocną ekspresją typową dla grup teatralnych. Mieliśmy tego próbkę w sobotni wieczór. Zaproszona około dziesięcioosobowa ekipa teatralna z Ostródy „Zmysł”, we fragmentach swojego programu spleciona niczym grupa Laokoona, w rewelacyjny sposób dostosowała się do muzycznych pomysłów Andrzeja uzupełniając niejako muzykę i wypełniając część wizualną widowiska. Fascynujące! (Paradoksalnie, aby docenić zespół z mojego rodzinnego miasta, musiałem wyjechać do Olsztyna). Dodatkową okrasą (jakiej nie usłyszałem na płycie) były wokalizacje Eli Mierzyńskiej na początku i końcu występu Andymiana. Niesamowity, o dużej skali głos! Andrzej wspomniał mi, że mają już połowę materiału na nową, wspólną, podwójną płytkę, więc znowu jest na co czekać. Jako ostatni wystąpił „Yarek" Jarosław Degórski, muzyk, który jak myślę - może zagrać wszystko co trzeba i należy. Przed wyjazdem posłuchałem zawartości trzech jego płyt aby mieć jakieś pojęcie co mogę usłyszeć na koncercie i zdziwiłem się uniwersalnością jego nagrań. Na olsztyńskim dziedzińcu podobnie jak i Marcin Siwiec, zagrał sprawnie i przystępnie czyniąc kolejny krok w popularyzacji gatunku El-muzyki na tych terenach kraju. Jak sam przyznał w późniejszej rozmowie (wspomnieliśmy między innymi o jego archiwalnej już kasecie „Hologram”), wypływa na szersze wody muzyki bardziej popularnej i będzie niedługo grał trance przed dużą masową publicznością. I na pewno osiągnie cel, bo zrobił na mnie wrażenie niesamowicie konkretnego i konsekwentnego człowieka. Powodzenia! Na zakończenie koncertu trzej artyści zagrali razem. Wszyscy mieli sutą oprawę wizualną znaną z poprzednich edycji EPM. Na pewno jest to słuszne, gdyż dla przypadkowego słuchacza nie obytego z tym niszowym jednak gatunkiem, samej muzyce może ciężko byłoby się obronić. W przypadku Jarka Degórskiego dodatki trochę zasłoniły postać muzyka. Ale atmosfera była bardzo ciepła i przychylna, czuć było że powoli wzrasta akceptacja dla takiej muzyki w naszym kraju. To ważne. W zamkowej kawiarence można było kupić płytki Andymiana i Yarka. I dostać darmową kasetę Michała Bukowskiego. Wracając do domu rozmawialiśmy z Jackiem o charakterze granej obecnie przez polskich elektroników muzyki. Jest ona generalnie dość optymistyczna w treści i radosna. Jacek, gdy mu wspomniałem o wątkach psychodelicznych i neurotycznych występujących w El-muzyce w latach 70 ub. wieku a nieobecnych szerzej w naszej rodzimej twórczości, ciekawie tłumaczył to podpierając się osiągnięciami astronomii i techniki (że ludzkość zbadała już trochę lepiej wszechświat i nie ma czego się bać jak 30 lat temu). I tak w pogodnym nastroju około pierwszej w nocy dotarliśmy szczęśliwie do domu. Warto było wyjechać i tego wszystkiego wysłuchać i obejrzeć.
    Zastanawiamy się kogo Andymian zaprosi za rok i czy przebije po raz kolejny atrakcyjność performance. A może po prostu da nam kolejną porcję przyjemnych wrażeń?