Recepta na stworzenie albumu Tangerine Dream - "Rubycon" z 1975 roku wydaje się obecnie dość prosta. Można powiedzieć że technika A-B-A (tajemniczy wstęp, część sekwencyjna, równie enigmatyczne zakończenie) zastosowana na obu suitach, nie jest niczym nadzwyczajnym. Ale w połowie lat 70. było ona czymś nowym i intrygującym dla wielu słuchaczy. Okazało się, że elektroniczne instrumentarium w zdolnych rękach niemieckich artystów, doskonale sprawdza się przy budowaniu wciągającego klimatu. Barwy gongu, organ, gitar, melotronu, syntezatorów Synthi A, Vcs 3, Arp 2600 i Mooga, plączą się w niesamowitym kolażu. Wydawane przez nie dźwięki wydają się być mocno odrealnione. Monotonne sekwencje, wijące się niczym wąż, co jakiś czas modyfikowane w stereo, brzmią nieco psychodeliczne. Nic dziwnego, że w tamtych czasach, co niektórzy melomani urozmaicali sobie słuchanie koncertów zespołu różnymi dopalaczami. Akurat tego ostatniego zabiegu nie polecam. Fascynacja basowym ostinato jaką wyraźnie wyczuwa się u muzyków grupy Tangerine Dream z tamtych lat, okazała się być bardzo zaraźliwa. U tysięcy fanów i kompozytorów trwa do dziś. Muzyka z "Rubyconu" często towarzyszyła jako futurystyczna oprawa muzyczna ciepło wspominanemu programowi "Sonda" (1977–1989), doskonale spełniając swoje zadanie. Prywatnie - do dziś pamiętam obracający się duży, winylowy krążek na talerzu gramofonu i sugestywną okładkę. Czego by nie mówić, to jest piękny fragment historii muzyki elektronicznej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz