sobota, 19 stycznia 2013

Tangerine Dream - Rubycon


  Recepta na stworzenie albumu Tangerine Dream - "Rubycon" z 1975 roku wydaje się obecnie dość prosta. Można powiedzieć że technika A-B-A (tajemniczy wstęp, część sekwencyjna, równie enigmatyczne zakończenie) zastosowana na obu suitach, nie jest niczym nadzwyczajnym. Ale w połowie lat 70. było ona czymś nowym i intrygującym dla wielu słuchaczy. Okazało się, że elektroniczne instrumentarium w zdolnych rękach niemieckich artystów, doskonale sprawdza się przy budowaniu wciągającego klimatu. Barwy gongu, organ, gitar, melotronu, syntezatorów Synthi A, Vcs 3, Arp 2600 i Mooga, plączą się w niesamowitym kolażu. Wydawane przez nie dźwięki wydają się być mocno odrealnione. Monotonne sekwencje, wijące się niczym wąż, co jakiś czas modyfikowane w  stereo, brzmią nieco psychodeliczne. Nic dziwnego, że w tamtych czasach, co niektórzy melomani urozmaicali sobie słuchanie koncertów zespołu różnymi dopalaczami. Akurat tego ostatniego zabiegu nie polecam. Fascynacja basowym ostinato jaką wyraźnie wyczuwa się u muzyków grupy Tangerine Dream z tamtych lat, okazała się być bardzo zaraźliwa. U tysięcy fanów i kompozytorów trwa do dziś. Muzyka z "Rubyconu" często towarzyszyła jako futurystyczna oprawa muzyczna ciepło wspominanemu programowi "Sonda" (1977–1989), doskonale spełniając swoje zadanie. Prywatnie - do dziś pamiętam obracający się duży, winylowy krążek na talerzu gramofonu i sugestywną okładkę. Czego by nie mówić, to jest piękny fragment historii muzyki elektronicznej.


czwartek, 17 stycznia 2013

Tangerine Dream - Alpha Centauri


 Jest pewne grono melomanów które ubolewa, że zespól Tangerine Dream nie nagrał więcej płyt w stylu Alpha Centauri (1971). To faktycznie fascynujący okres w twórczości super grupy.  Czas intensywnych poszukiwań i bardzo swobodnego podejścia do formy zapisu. A jednocześnie pionierskie, wyraźne próby znalezienia jakiejś uniwersalnej harmonii wszechświata. Szczególnie intrygująco brzmi pierwsza strona  czarnej, analogowej płyty, gdzie na niektórych wydaniach (Earmark 2002) do kompozycji "Sunrise In The Third System" i "Fly And Collision Of Comas Sola" dodano utwór z singla: "Ultima Thule Part 1". Prawie narkotyczna podróż zafundowana przez team Edgara Froese, jest według mnie dokonaniem ponadczasowym. Nawet teraz, po 40 latach od pierwszej edycji, zachwyca atmosfera jaką osiąga T.D. przy użyciu organów, fletów, gitar, głosów, czy ... efektów młynka do kawy, którym operował Froese. Ciekawie wyglądała też elektroniczna cytra - proste, ale jakże wdzięczne urządzenie, będące połączeniem elektroniki z kilkoma napiętymi strunami na niewielkim, prostokątnym podeście. Kosmiczne klimaty, atmosfera zadumania nad bezkresami przestrzeni, to główne zalety tej muzyki. Ciekawe, że niewielkie techniczne umiejętności, artyści z powodzeniem rekompensowali swoją nietuzinkową wyobraźnią -  przekuwaną na unikalne dźwięki. Bez sekwencji, syntetycznej perkusji, osiągają efekty dużo lepsze niż 30 lat później dysponując najnowszą technologią... Ale taka jest pewnie ironia losu. Nie zmienia to faktu, że Alpha Centauri pobudza zmysły słuchaczy po dziś dzień. Warto więc regularnie wracać do tego pięknego albumu.



środa, 16 stycznia 2013

DigitalSimplyWorld - Singles


    Jak na ten gatunek muzyki, płyta ma dość przewrotny tytuł. Twórczość jaką proponuje DigitalSimplyWorld na pewno nie ma racji bytu w wersji singlowej, nie w tym kraju i nie tej rzeczywistości. Poprawnie zamiast "Singles", płyta powinna nazywać się "Tracks Selected", a może nawet "Greatest Hits". No, chyba że autorowi chodziło o coś innego... Może np. "Luźne (wybrane), utwory"? Jakby nie było, dotarła do mnie kolejna dawka  ambitnej i poruszającej wyobraźnię muzyki. Choć dziwię się, że na ponad 2 000 nagrań, Jarek ciągle lansuje pewne znane mi już z Robofestu motywy. Czyżby nie był pewien pozostałej części swoich dokonań? Dziewięć kompozycji z płyty "Singles", to dość przejrzysty przekrój możliwości bydgoskiego muzyka. Długie, stojące frazy, mroczne, czasami psychodeliczne klimaty, drony, i masa rozważnie serwowanych dodatków, efektów specjalnych itp. Przyznaję, że bardzo lubię takie eksperymenty i moja pozytywna ocena jest totalnie subiektywna ;).  Przemieszcza się to wszystko w dobrym stereo, wprowadzając stosowną atmosferę wyczekiwania. O ciekawym użyciu głosu syna artysty, już wspomniałem przy okazji omawiania płyty "My Music My Flame", dziś więc uwypuklę inny istotny wątek. W piątej kompozycji pt. "Through synthetic mandarin the senses" usłyszeć można, pośród wielu niesamowitych dźwięków, przetworzony głos Mariusza Wójcika. To dość znany bloger, popularyzator muzyki elektronicznej i progresywnego rocka. Obdarzony talentem oratorskim, umiejętnością wykrywania niuansów dźwiękowych i ... Tworzenia niespotykanych lingwistycznych zwrotów, podłapywanych potem i powtarzanych przez rodzimy el-muzyczny światek. W omawianym utworze, Mariusz z lekkim zająknięciem powtarza słowa "Syntetyczny atak na moje zmysły"  Idealnie pasuje ten tekst do towarzyszącego mu  muzycznego tworzywa.  Utwory, mimo iż powyciągane z "różnych półek", nadają się do ciągłego odtwarzania. Zalecane dobre słuchawki wychwycą wiele ozdobników, a kolejne przesłuchania pozwolą cieszyć się swoistym klimatem, w którego tworzeniu DSW jest nietuzinkowym specjalistą. Po podróżach przez "Hypnotyzajer World II" podczas których można było mieć wrażenie eksploracji głębokiej jaskini, autor proponuje na koniec projektu najbardziej przystępny fragment mający w tytule wiele znaczący zwrot - The Great Reward.  Polecam!


niedziela, 13 stycznia 2013

Tangerine Dream - Electronic Meditation



 
  Są płyty, bez których świat muzyki wyglądałby zdecydowanie inaczej. Do takich należy debiutancki longplay Tangerine Dream - Electronic Meditation z 1970 roku. Materiał zaliczany do rockowej awangardy, śmiałego eksperymentu i swobodnej improwizacji, bez wątpienia dość trudny w odbiorze, ale jakże fascynujący. Zgromadzeni w studio młodzi muzycy czerpali przyjemność z żywiołowego grania na dość różnorodnym instrumentarium. Prócz organ, gitar, fortepianu, czy fletu, czytamy na okładce płyty o dość spektakularnych dodatkach. Ktoś mógłby się zastanawiać, jakie walory dla muzyki przedstawia tłuczone szkło (Glasscherben) na którym "grał" Edgar Froese, czy też bicze, metalowe pręty, lub palony pergamin, których to akcesoriów używał Klaus Schulze. W licznych recenzjach dorabiano do tej muzyki mniej lub bardziej trafne ideologie. Nie wydaje mi się to jednak najważniejsze. Doceniać należy poszukiwania przez artystów nowej formy wyrazu sztuki. Mniej istotne bowiem wydaje mi się udowadniać, czy Froese umiał wtedy dobrze grać na gitarze, czy nie - jeżeli jego zakręcone solówki się podobają. Ludzki głos puszczany od tyłu z taśmy magnetofonowej,  perkusyjne przebiegi, czy też klasyczne instrumenty orkiestrowe typu wiolonczela i skrzypce tworzą czasami dość dziwne kolaże. Ale spośród tego chaosu, sporej dawki psychodeliki, co jakiś czas, w organowych frazach wyłania się ślad harmonii. Niewiele tego, ale zawsze coś ;). Niepokój jaki z tego emanuje, potrafi być i po latach inspirujący. Dlatego w sieci po dziś dzień znajdziecie całkiem sporą dawkę nagrań awangardowych, może jednak częściej tworzonych przy pomocy komputerów. A urok "Electronic Meditation" po części tak naprawdę bardzo akustycznych - zostaje.


środa, 9 stycznia 2013

Edgar Froese ‎– Epsilon In Malaysian Pale


  Epsilon In Malaysian Pale to dziś już historia. Piękna i tajemnicza płyta Edgara Froese z 1975 roku, jest ciepło wspominana przez wielu fanów. A jej zawartość - niejednokrotnie ograna do znudzenia, do totalnego "zatrzeszczenia" czarnych, analogowych płyt. Starsi melomani doskonale znają jej historię i gdyby nie młode pokolenie, nie byłoby potrzeby o tym pisać.  Szczególnie ciekawa wydaje mi się legenda o tym, jak to Edgar Froese samodzielnie nagrywał na magnetofon szpulowy efekty przyrody i wplótł to potem w taśmy swojego melotronu.  Czy tak było naprawdę, pewnie wie tylko on sam. Niemniej, nie ma na co narzekać - powstało bardzo krótkie, ale intrygujące dzieło. Dwie niesamowicie klimatyczne, blisko 17 minutowe suity, mimo upływu lat ciągle emanują swoją mocą. Mroczne, w pewnym sensie transowe, były w połowie lat 70. przykładem na to, jak można grać dobrą muzykę przy niewielkim nakładzie środków. Technicznie rzecz nie wydaje się być szczególnie skomplikowana. W naszych czasach, można by stworzyć podobny materiał w kilka dni. Pod warunkiem, że ma się tyle subtelności i wyobraźni w sobie, ile miał wtedy Froese. Zawodzące brzmienie melotronu, które tak uwodzi słuchacza na "Epsilon In Malaysian Pale"  jest niekiedy i dziś przypominane, chociażby przez trio RMI. Gdy po raz kolejny słucham omawianych nagrań Froese'go, i staram się wyjaśnić fenomen tej muzyki, na myśl przychodzi mi przede wszystkim: umiejętność budowania klimatu i ilustracyjność materiału. Wspaniale pobudzają wyobraźnię. To najpoważniejsze z licznych zalet obu nagrań. Wielka szkoda, że później Edgar Froese  poszedł w innym kierunku swoich muzycznych poszukiwań.



wtorek, 1 stycznia 2013

Aleksandra Przybylska - Kocham muzykę prawdziwą


  W swoich poszukiwaniach ciekawych ludzi, natrafiłem na pewną interesującą kobietę. To Aleksandra Przybylska  rocznik 1972  - administratywista KPSW Bydgoszcz, pracująca jako agent w obrocie nieruchomościami od 1995 roku.  Co administratywista (co za nazwa!) może mieć ciekawego do powiedzenia w takim miejscu jak mój blog? Za chwilę dowiecie się tego, czytając poniższy wywiad.  Ja, po kilku rozmowach telefonicznych, usłyszałem tak wiele pasji w jej głosie, tak wyraźnie bijący puls jej życia, ze postarałem się aby choć część tego żaru  przelać na papier. Posłuchajcie, jak pięknie Ola opowiada o sobie i tym co ją fascynuje.


Damian Koczkodon: Masz co najmniej dwie wielkie życiowe pasje: muzykę i fotografowanie - jak determinują one Twoje życie?

Aleksandra Przybylska: Wbrew pozorom, to co naprawdę determinuje moje życie, to moje dzieci i to,  jak funkcjonuje nasz dom. Nie mam  tu na myśli czterech ścian i pełnej lodówki...To istotne, ale najważniejsze jest poczucie bezpieczeństwa... poczucie przynależności...  To,  że jestem i zawsze  będę przy nich, wyciągnę potwora spod łóżka i rozprawię się ze smokiem w szafie. Czasem uciekam, potrzebuję czasu dla siebie... Potrzebuję się schować gdzieś przed prozą życia...  Zdarza mi się, że po prostu bukuję miejsce w hotelu, gdzieś w zupełnie nie znanym dla mnie miejscu... Nakładam słuchawki ze swoją ukochaną muzyką, biorę aparat do ręki i podziwiam świat ... Świat w detalu... Bez harmonogramu i programu zwiedzania... To czas dla mnie, to moja ucieczka...  Albo raczej stawienie czoła rzeczywistości i swoim własnym przemyśleniom. Odchodzę na chwilę... by potem móc powrócić do tych, których naprawdę kocham.

D.K.: Co jakiś decydujesz że bierzesz sobie wolne i wyjeżdżasz na różne koncerty i festiwale... Pamiętasz gdzie do tej pory byłaś?

A.P:  Wbrew pozorom nie jestem bardzo rozrywkowa. Kocham muzykę i jest to ważna część mojej egzystencji...  Zawsze jest przy mnie... Nawet w tej chwili gdzieś w kątku mruczy Pan Santaolalla... Unikam raczej koncertów… dużych koncertów.  Wolę te akustyczne, dla kilku zaledwie osób... Słuchanie muzyki ma w sobie coś bardzo intymnego, osobistego... Przynajmniej dla mnie. Byłam na zaledwie kilku koncertach...  A powodem zawsze była osoba artysty... Miałam przyjemność słuchać na żywo koncertu Franki de Mille, Daga Dana, Lebowski, Michała Urbaniaka i muzyków na E-Live Festival w Oirschot... nie bardzo więc jest się czym chwalić...

D.K.: Może z Twojego punktu widzenia, to tak wygląda, ale ja słyszałem też opinie o pięknej kobiecie z aparatem fotograficznym, którą w kuluarach interesują się inni słuchacze jak i sami muzycy.. Czy wrodzona skromność każe Ci zaprzeczyć?

A.P:  O gustach się nie dyskutuje... Więc nie zaprzeczam i nie potwierdzam... Ale tak... Bardzo interesują mnie ludzie, ich twarze,  reakcje na muzykę, detale, drobiazgi pozornie bez znaczenia... Ruch... szum... twarze muzyków w pełnym skupieniu na scenie...  Kiedy kolorowe światełka przepływają przez nie falami...  Mam wrażenie, że w takich momentach prawie mogę dotknąć ich dusz …. ich umysłów... I wręcz przeciwnie - te same twarze w kuluarach... roześmiane i figlarne ... często rubaszne... prawdziwe... Uwielbiam przyglądać się ludziom... kocham ludzi...

D.K.:  Czy dzielisz muzykę na rockową, elektroniczną, czy jeszcze w jakiś inny sposób, czy może po prostu na dobrą i złą?

A.P: Nie dzielę muzyki... Nie szufladkuję jej... Oczywiście są takie gatunki, których po prostu unikam... Ale właściwie słucham prawie wszystkiego... w zależności od okresu w moim życiu, to się zmienia... płynnie falami.... Czasami jestem obiektywnie w stanie uznać, że ktoś jest naprawdę dobry, utalentowany... Ale nie po drodze mi do tego co robi. Uznaję, że jest świetny, ale to nie znaczy, że muszę słuchać jego muzyki. Lubię szukać nowych brzmień i trendów... Często buszuję w Internecie, który jest prawdziwą kopalnią talentów i po prostu zachwycam się... Może dlatego przestałam prawie słuchać radia i telewizji  (z małymi wyjątkami oczywiście). Jeżeli dzielę muzykę, to dzielę  ją na muzykę prawdziwą i komercyjną... Lubię kiedy muzyka powstała by coś przekazać, jakieś emocje, uczucia, przemyślenia...  choćby zachwyt nad urodą świata...  Kocham muzykę prawdziwą. Nie lubię muzyki którą stworzono, by się dobrze sprzedała... nie można mnie kupić.

D.K.: Lubisz łączyć muzykę z ruchem? Masz podobno zwyczaj zakładać swoje ulubione słuchawki, zabierać aparat i łowić ciekawe cele do sfotografowania?

A.P:   Tak... uwielbiam chodzić. To jest jak ułomność... Wykorzystuję każdą nadarzającą się okazję. Co ciekawe, zawsze,  gdziekolwiek byłam: Glasgow...Oirschot...Sztokholmie...Playa Blanca... Zawsze znalazł się ktoś, kto zatrzymał mnie i poprosił o chwilę rozmowy.... Uwielbiam to... Z takich podróży przywożę wiele serdecznych znajomości i przyjaźni. Niektóre z nich są naprawdę ważne i znaczące w moim życiu. I tak detale...detale...detale... Najpiękniejsze są rzeczy proste i pozornie bez znaczenia... Świat to cudowne miejsce, jeśli tylko zechcesz na nie spojrzeć w ten sposób...

D.K.:  Twoje fotografie są naprawdę dobre. Doceniają je też muzycy. Czy to prawda, że nie uczyłaś się zawodowo tej sztuki? Podobno masz propozycję i zamówienia na robienie im konkretnych ujęć?

A.P:    Nigdy nie uczyłam się fotografowania jako takiego... Dostałam do ręki aparat, zapytałam o kilka wskazówek... A potem to metodą prób i błędów małymi kroczkami próbowałam iść do przodu i do przodu... Zresztą nie uważam, żeby moje zdjęcia były naprawdę dobre... ja je lubię...  bo są moje...Odzwierciedlają co czułam i myślałam robiąc je. Jest w nich cząstka mnie, ale widzę jednocześnie braki techniczne... Miło mi, bo rzeczywiście spotkałam się z kilkoma przyjaznymi opiniami na ich temat. Nie traktuję jednak fotografii tak zupełnie serio... Owszem, zdarzają mi się propozycje zrobienia nawet całych sesji zdjęciowych i nie tylko na muzycznej scenie... Ale zawsze są to zdjęcia dla przyjaciół... Nie traktuję fotografowania ich jak pracy... to przygoda, to zabawa... i  niech tak pozostanie.

D.K.:   Widocznie jesteś jedną z tych osób, które nie starając się wcale aby gdzieś zaistnieć, zostają zauważone i docenione... Widzę w Tobie pewien dualizm, który nie do końca rozumiem. Gdy tak ciekawie opowiadasz o swoich pasjach, wyobrażam sobie wewnętrznego człowieka, który mierzy świat swoją  wielką wrażliwością. Kiedy z kolei rozmawiam z Tobą przez telefon, słyszę bardzo zdecydowany głos, błyskawiczną analizę wydarzeń i pragmatyczny realizm. Czyżby to naleciałości z pracy zawodowej? Jak godzisz w sobie romantyczkę i profesjonalistkę?

A.P:    Ha... Cały problem ze mną, że ciężko u mnie o złoty środek... Potrafię twardo stąpać po ziemi, pragmatycznie patrzeć na świat, w pracy zawodowej bywam niewygodnym przeciwnikiem... Jeżeli czuję się zagrożona... instynkt bierze górę... Potrafię przyprawić o pełne osłupienie całe otoczenie... Co nie zmienia faktu, że uwielbiam bujać w obłokach, szukać piękna w ludziach i detalach biegając w ręku z aparatem po Polach Elizejskich... Słuchać Chopina i Mahlera, czytać Lagerkvista... To trochę jak z muzyką, której słucham... W mojej płytotece znajdziesz Vangelisa i Kitaro.... ale znajdziesz również Archive i Staind... nie znajdziesz Shakiry - z pełnym szacunkiem dla jej osoby.
D.K.:   To miłe, bo mało jest kobiet o takich szerokich gustach, a kobiety słuchające Vangelisa i Kitaro są chyba wymierającym gatunkiem. Przed nami cały nowy 2013 rok - pełen wyzwań z którymi sobie na pewno dasz radę, a Twój potencjał znajdzie nowe zastosowania. Dziękuję Ci bardzo za tak szczere i interesujące wypowiedzi.

A.P:    Dziękuję również Damianie...  I Wszystkiego Dobrego w Nowym 2013 Roku...
I oby był nie mniej interesujący niż poprzedni....

Lebowski, Konin 2012


Michał Urbaniak w Toruniu