Co kilka lat, niejako odpoczywając od klasycznych elektronicznych kompozycji, zataczam kolo, wracając do moich ulubionych płyt z progresywnym rockiem. "Drama" nagrana przez zespól Yes w 1980 roku, jest dość nietypowym albumem supergrupy. Nagrali ją w unikalnym składzie. Bez bardzo znanych członków jak Jon Anderson czy Rick Wakeman. Zastąpili ich utalentowani muzycy The Baggles - Geoff Downes grający na klawiszach i wokalista Trevor Horn, całkiem zgrabnie naśladujący styl Andersona. Choć zmiany personalne były w Yes dość częste, ta modyfikacja wydaje mi się wyjątkowo udana. Jak gdyby świeża krew pomogła muzykom wydobyć z siebie to, co najlepsze. Wydano pierwotnie sześć dynamicznych kompozycji które zadziwiają swoim rozmachem. Nie wiem co bardziej podziwiać: spektakularne solówki jakie tworzy Steve Howe; perfekcyjny bas Chrisa Squire'a, czy wirtuozerię Geoffa Downesa... Niesamowite zgranie wszystkich uczestników sesji słychać dobrze zarówno w tych podstawowych fragmentach, w bonus trackach dołączonych do późniejszych wydań, czy na udanej trasy koncertowej. Ciekawe są dokumenty ze wspomnianego tournee dostępne na YouTube. "Into The Lens" szybko spodobał się prezenterom radiowej III ki, i przez wiele lat jego fragment stanowił podstawowy przerywnik odtwarzany podczas listy przebojów. Jeśli dołożyć do tego ciekawe teksty, chociażby z "Machine Messiah" - trudno przejść obok tej muzyki obojętnie. Rządzi tu werwa, maestria w połączeniu z atrakcyjnym brzmieniem i pomysłowością. Jedna z tych płyt, które nigdy się nie starzeją.
czwartek, 28 czerwca 2012
środa, 27 czerwca 2012
Emerson, Lake & Palmer – Trilogy
Druga polowa lat 70. Początki mojej muzycznej pasji. Wizyta u przyjaciela, na gramofonie Bernard kreci się czarny winyl ELP Trilogy z 1972 roku. Dobrze nagrzany wzmacniacz Kleopatry i słuchawki klasy Hi Fi. Wspólnie wsłuchujemy się w zawartość płyty, pełnej kontrastów, dysonansów i ... niesamowitej mocy. Koturnowe wstawki, atakowanie słuchacza kakofonią, falami brzmień cokolwiek agresywnych i na przemian... delikatnych. Te odżywcze amplitudy dostarczają wrażeń niebanalnych, a ich skala jest szeroka, typowa dla ówczesnej rockowej maniery. Ogień prawdziwy tryska czasami spod palców tych trzech sympatycznych panów. Choć od wydania tej muzyki minęło już 40 lat, dalej mnie on zachwyca. Gdy dawno temu poznawałem tę muzykę; nie wnikałem w jej techniczne niuanse, nie wiedziałem wtedy że te wirtuozerskie solówki Keitha Emersona wykonywane są na Moogu, a The Sherriff zawiera przekleństwo perkusisty Carla Palmera. Liczyła się witalność płynąca z każdej minuty krążka, tworzenie niesamowitych historii, akustycznych perełek. To obok Brian Salad Surgery; chyba najbardziej dopracowana płyta tercetu. Godna polecenia każdemu koneserowi.
poniedziałek, 25 czerwca 2012
Genesis - Trespass
Szczerość emocji jest głównym czynnikiem który pociąga mnie ku tej pięknej muzyce. No i cudowny głos Petera Gabriela, rzecz jasna. Płyta Trespass z 1970 roku, pierwszy ważny album Genesis, powala siłą ekspresji. Jeśli brać pod uwagę późniejsze standardy, jest fatalnie nagrany technicznie. Nie stanowi to jednak problemu dla prawdziwych fanów, którzy poddając się misternie splecionym opowieściom, skupia się bardziej na treści, zawartości utworów, niż na niuansach tłoczenia czy stanu studia w którym nagrano te piosenki. Dźwięki, choć mam czasami wrażenie ze wychodzą z beczki czy studni, ułożono obok siebie według pewnej wizji. Peter śpiewa jakby świat miał za chwile się zawalić, a jego koledzy uparli się, że ich instrumenty dorównają mocą i natężeniem ekwilibrystycznym popisom wokalisty i flecisty. Te pojedynki doprowadzili później do perfekcji. Na Trespass podoba mi się właściwie wszystko w każdej sekundzie, a szczególnie wzrusza historia zabarwionej na czerwono White Mountain, u podnóża której dochodzi do dramatycznej walki toczonej przed dumne zwierzęta. Zresztą... Moc talentu Gabriela nadaje duże znaczenie jego słowom i gdy śpiewa ze chce pić, chciałoby się poszukać go z butelką... Dopóki żyję, ta ciepła muzyka będzie mi towarzyszyć i unosić, unosić, unosić ...
jak ja nie lubię tej francuskiej klawiatury ech...
niedziela, 10 czerwca 2012
Manuel Göttsching - Die Mulde
W 2005 roku Manuel podarował melomanom kolejną perełkę ze swojego studia. Chociaż główna zawartość "Die Mulde" jak i kończąca ją suita "HP Litte Cry" nie zaskakuje niczym nadzwyczaj nowatorskim, to słucha się tego doskonale. Muzyk bazuje na tworzeniu odpowiedniego klimatu przy pomocy dość dziwnych,chwilami może nawet topornych dźwięków. Te celowe działania skutkują efektami zaskakująco pozytywnymi dla ucha i organizmu słuchacza. Göttsching - twórca doskonałych relaksacji, wręcz transowych seansów, hipnotyzuje długimi strumieniami monotonnych, zapętlonych akustycznych form. Idealna pozycja do słuchania tej muzyki to leżenie na wznak z zamkniętymi oczami, lub w ciemności. Taka konsumpcja sączącej się leniwie ze słuchawek kompozycji, przypomina odrealnioną podróż w innym wymiarze. Odcina niepotrzebne zmysły i uruchamia wyobraźnię. Obrazy jakie wywoła muzyka z "Die Mulde", w każdym przypadku mogą być inne, zależy to od indywidualnych predyspozycji odbiorcy i jego wrażliwości. Dla mnie jest dość intymnym przeżyciem. Niemniej, jestem pewien że uniwersalność emocji proponowana przez Manuela, jest do zaakceptowania przez więcej niż tylko wąską grupę zwolenników jego dokonań. Takie słuchanie kojarzy mi się z czytaniem wciągających książek. Szkoda tylko, że ta pasjonująca muzyka mająca swoje spełnienie w część Zerfluss, w końcu cichnie... Wspomniany na początku deser "Litte Cry" bardzo się różni od pierwszych 40 minut płyty. Niektórzy nawet uważają że jest niepotrzebny. Ale po jakimś czasie i ta muzyka, luźne gitarowe wtręty, może przypaść do gustu. Tym bardziej że jest dziełem znakomitego instrumentalisty, który jak mało kto udowadnia swoją sprawność i subtelność.
poniedziałek, 4 czerwca 2012
Anne Clark - Unstill Life
Miałem poważny problem z wyborem pierwszej płyty Anne do recenzowania, bo właściwe podobają mi się wszystkie jej nagrania. Płyta Anne Clark - Unstill Life z 1991 roku, jest siódmą dużą płytą w jej dyskografii. Ta angielska poetka i autorka wielu oryginalnych piosenek, zdobyła uznanie swoją dość ekscentryczną twórczością wśród publiczności bardziej wymagającej,niż bezkrytyczni przeżuwacze popu ;). Wiersze, mające korzenie w niespokojnych czasach punk rocka (ale zdecydowanie bardziej dojrzałe), i doskonała oprawa instrumentalna bazująca w dużej mierze na wykorzystaniu brzmień syntetycznych, tworzą nową jakość w muzyce rozrywkowej. Poezja Anne Clark nie traci nawet przy prymitywnym tłumaczeniu przy pomocy Google translatora. Jej treścią jest obserwacja otaczającego świata, jego szczególnych przejawów, niepokój oraz inne, osobiste stany ducha autorki. Ciekawe że brzmienie kontrabasu, skrzypiec, wiolonczeli i elektroniczny akompaniament znakomicie podkreślają charakter wypowiadanych słów. I to zarówno, gdy przepełniają ją negatywne emocje (pierwsze kompozycje), jak i wtedy, gdy swoim silnym, bardzo sugestywnym wokalem przekazuje treści zdecydowanie optymistyczne. Jednym z najbardziej porywającym jest "Empty me", czy "Abuse" gdzie Clark wprowadza monodeklamację ze szczególną ekspresją. Na "Unstill Life" towarzyszy artystce kilku mniej znanych mi instrumentalistów. Ale wykonali razem z liderką, kawał dobrej roboty. To ten rodzaj muzyki, która długo się nie nudzi.
piątek, 1 czerwca 2012
De Coy: Śpiew klasyczny to moja miłość i niezrealizowane powołanie
Kasia Rakowska jest piosenkarką w zespole Fading Colours. Zwrócił na nią moją uwagę Mariusz Wójcik, który ma nosa do dobrej muzyki. Postanowiłem więc rzucić okiem na jej profil na Facebooku. Ładna kobieta, pomyślałem, i dałem sobie trochę czasu na oswojenie z dokonaniami Fading Colours. Okazało się, że Mariusz miał rację, muzyka zespołu, jak i solowe nagrania De Coy, są naprawdę warte uwagi. Zadałem więc Kasi De Coy trochę pytań:
D.K.: Używasz scenicznego pseudonimu De Coy. Angielski przymiotnik "Coy" oznacza między innymi: skromny, nieskory, cichy, nieśmiały. Czy któreś z tych określeń pasuje do Ciebie, czy to przypadek?
De Coy: Nazwa "De Coy" na nic logicznego przetłumaczyć się nie da. Zwłaszcza, ze owo: "coy" poprzedza nic nie znaczące: "de". Nie jestem - wbrew pozorom - ani nieśmiała, ani cicha, ani nawet skromna... Żadne z tych określeń do mnie nie pasuje.
D.K.: Tak też i sobie myślałem w cichości ducha, ale wolałem się upewnić :). Fading Colours - zespół w którym śpiewasz, wpisywany jest w konwencję rocka gotyckiego, dark wave czy też muzyki alternatywnej. Co zadecydowało że "odnalazłaś" się w tych, a nie innych klimatach?
De Coy: Absolutny przypadek zadecydował o tym, ze zaczęłam wyrażać się poprzez tę konwencję. Zanim powstał "Fading Colours", a wcześniej " Bruno the questionable" nie miałam wiele wspólnego z tymi stylami. Owszem, sporadycznie słuchałam audycji nieznanego mi jeszcze osobiście Tomka Beksińskiego, ale bez większej atencji. Moim żywiołem był jazz i muzyka klasyczna. Od dziewiątego roku życia występowałam z zespołem na scenie. Nie można wiec powiedzieć, ze byłam zupełną nowicjuszką, ale moja inicjacja wokalna, muzyczna, miała zupełnie inne źródła....
D.K.: Twój mąż Krzysztof Rakowski i jego brat Leszek, są głównym organizatorem Castle Party, dużego festiwalu na którym oprócz Waszego zespołu gościło już mnóstwo wykonawców, również tych szerzej znanych: Clan of Xymox, Anne Clark czy nasz Riverside. Koncerty odbywają się nieprzerwanie od 2003 roku. Mam w związku z tym kilka pytań. Interesuje mnie pewien fenomen psychologiczny z nim związany. Przyjeżdża na niego sporo młodych ludzi, cokolwiek dziwnie ubranych. Jak uważasz, czy jest to poza, chęć bycia częścią jakiejś społeczności, subkultury, wyrażenia pewnych wspólnych idei? Jaka jest Wasza publiczność?
De Coy: Przede wszystkim należy sprostować: moim byłym mężem był Leszek Rakowski, a nie Krzysztof, który jest głównym pomysłodawcą i organizatorem CP. Nasza publiczność przede wszystkim rekrutuje się z kręgów słuchaczy muzyki niezależnej, alternatywnej, czy jak ja tam zwał. Niekoniecznie jest to ta grupa ludzi, którą zwykło się określać mianem Gotów. Szczerze mówiąc, zawsze dziwiło mnie określanie tego, co gramy, mianem gotyku. Myślę, że takie błędne nazewnictwo wzięło się stad, iż naszym pierwszym recenzentem, a zarazem popularyzatorem w Polsce, stal się Tomasz Beksiński; autor audycji zawierających sporą dawkę tego rodzaju klimatów.
D.K.: Porozmawiajmy trochę o samej muzyce. Każda kolejna płyta Fading Colours jest trochę inna. Bardzo to miłe, bo widać że zespół się rozwija i nie jest nudno. I'm scared of... zawiera cover Depeche Mode "Clean". Trochę mnie to zaskoczyło, nie wiem czemu, ale wykonanie jest świetne, więc nie myśl że się czepiam. Jedną z piosenek zagrała też Anne Clark. Fascynująca artystka, uwielbiam jej płytę "Unstill Life" Jak doszło do tej sesji?
De Coy: "Unstill Life" jest też moją ukochaną płytą... Współpraca z Anne Clark to efekt naszej wzajemnej fascynacji, sympatii i po prostu znajomości na gruncie prywatnym. Anne bez zbędnych ceregieli nagrała z nami jeden utwór. Była to z jej strony prosta uprzejmość i chęć pomocy nam w promowaniu płyty. Bardzo jesteśmy jej za to wdzięczni. Kontakt z Anne utrzymuję do dzisiaj.
D.K.: W waszej muzyce jest coraz mniej rockowych gitar, a coraz więcej syntezatorów, co mi się oczywiście podoba. Jednocześnie mam wrażenie, że brzmienie zespołu choć trochę już inne, nic nie traci na mocy. Jakiej muzyki słuchasz z mężem, gdy nie nagrywacie swojej?
De Coy: Nie mam już męża... A jeśli chodzi o słuchanie muzyki, to słucham jej głównie w aucie. To jest tak, jak w tym powiedzeniu, ze "szewc bez butów chodzi" ... słucham niewiele. Jeśli już, to jest to muzyka z lat 90., czasami, jak mam nastrój to psychodelic trance, stara Patti Smith, Pj Harvey, czasem Adele, Amy... Nic szczególnego. Jeśli mnie coś zafascynuje, słucham tego na okrągło aż do znudzenia...
D.K.: To tak jak ja :). W roku 2004 wydajesz swoją solową płytę "Pleasure For Nothing" która jak mi się wydaje, programowo zawiera łagodniejszy materiał. Możesz powiedzieć o niej trochę więcej, oraz o współpracy z Rudolfem Świerczyńskim?
De Coy: Dlaczego programowo? Akurat przy tej płycie niczego nie planowaliśmy, ani nie zakładaliśmy. Wszystko, ale to absolutnie wszystko z mojej strony było improwizacją i tym samym olbrzymią dla mnie frajdą. Z Rudolfem trochę się rozjechaliśmy. On został w Warszawie, a ja wyjechałam do Bielska. Ale wiem, ze przyjdzie taki moment, kiedy powiemy sobie: teraz! I nagramy kolejną płytę. To tylko kwestia mobilizacji.
D.K.: Niezależność od dużych wytwórni i zobowiązań pozwala na swobodę w planowaniu i nagrywaniu. Czym można wyjaśnić (jeśli wypada zadać mi takie pytanie) blisko sześcioletnią przerwę w działalności wydawniczej zespołu?
De Coy: Blisko 10 letnia przerwę :-). W tzw. międzyczasie wydałam płytę solową pod szyldem De Coy. Ta przerwa, to efekt podpisania kontraktu z małą niezależną firmą, a co za tym idzie, bardzo nienapiętej atmosfery współpracy. Mówiąc kolokwialnie: zwykłego lenistwa i braku zewnętrznego ciśnienia i dyscypliny.
D.K.: O.K. W 2009 Fading Colours powraca na rynek z płytą - (I had to) Come. Dużo syntezatorów i... pojawia się męski wokal w takich dziwnych pomrukach. Fajna płyta: nowe brzmienia, dynamika, mocne basy, dużo kombinacji. Pracy w studio pewnie było nad nią co niemiara. Odnoszę wrażenie, że został materiał dopasowany do występów live... Zgodzisz się z opinią że jest na nim sporo ciężkiego transu?
De Coy: Tak. Trans to nasze właściwe oblicze, jeśli chodzi o współczesny FC. Następna płyta jednak będzie zupełnie inna....
D.K.: Co ma oznaczać lampa na okładce płyty "Come"?
De Coy: Wolałabym tego tematu nie poruszać. Niech każdy sam sobie odpowie na to pytanie. O takie niedomówienie nam chodziło...
D.K.: Na YouTobe są Wasze teledyski live z 2010 roku gdzie z niesamowitą ekspresją śpiewasz "Lorelei" (Lublin, klub Graffiti, 9.03.2010). To piosenka z I'm scared of... Czyżby najlepiej odbierany utwór zespołu?
De Coy: Trudno powiedzieć. Nie należy do moich ulubionych. Wole "Eveline", "Colours" czy "Clean" wspomnianego DM... Na pewno jest dynamiczny i melodyjny, oraz dość łatwy do zaśpiewania :-).
D.K.: Mówił Ci ktoś może już, że masz "operowy" głos i powinnaś się przekwalifikować? ;)
De Coy: Mam momentami taką klasyczną manierę ze względu na to, ze ten gatunek muzyki wiele lat wcześniej, a także w trakcie trwania zespołu, uprawiałam. Występowałam również w zielonogórskim kabarecie ;-). Śpiew klasyczny to moja miłość i niezrealizowane powołanie. Musiałam w pewnym momencie dokonać trudnego wyboru: zespół albo śpiew klasyczny. Nie da się z powodzeniem uprawiać jednego i drugiego. Po wielu latach zrezygnowałam z klasyki na rzecz zespołu.
D.K.: Czym zajmujesz się gdy nie śpiewasz i nie słuchasz muzyki? Masz czas na inne pasje? Może czytasz książki albo uskuteczniasz wycieczki do egzotycznych krajów?
De Coy: Jestem normalną, przeciętną osobą. Mam dwoje dzieci... Lubię czasem pojechać jeepem w góry i upaprać się w błocie. Bywa, że nurkuję, bądź próbuję innych ekstremalnych form spędzania wolnego czasu. Czytam, podróżuję, oglądam filmy. Od roku moja pasją jest bieganie.
D.K.: Hmm... Moją pasją od paru lat jest myślenie o bieganiu ;). Czy możesz zdradzić moim czytelnikom, czego można się spodziewać w tym roku na Castle Party? Kogo planujecie zaprosić?
De Coy: To pytanie do Krzysztofa, on się tym zajmuje.
D.K.: Rozumiem. Czego można się spodziewać po Tobie i zespole w przyszłości? Macie jakieś plany co do nowych nagrań?
De Coy: Mamy w planach nagranie kolejnej płyty. Ale póki co, nie mamy jasno określonych terminów. Zresztą wszystkie objęte warunkami umowy dawno przekroczyliśmy :-). Daniel, mój partner w zespole, ma w tej chwili inne priorytety, a ja cierpliwie czekam, aż poukłada swoje sprawy. Jeśli coś pójdzie nie tak, zawsze mogę powiedzieć: kończymy tę przygodę! I nic takiego się nie stanie....
D.K.: Życzę wszystkiego dobrego i dziękuję za wywiad.
De Coy: Ja również.
Subskrybuj:
Posty (Atom)