wtorek, 18 listopada 2014

Pink Floyd - The Endless River



   Pink Floyd to dobry kawałek muzycznej historii. Zespół który w latach 70. zdobył wielką popularność i swoją muzyką sprawiał przyjemność wielu fanom. Sam pamiętam poszczególne analogowe płyty, ich okładki i niesamowite brzmienie. Jak pięknie kręciły się na dużych gramofonach,  a z zestawów hi-fi dobiegały wyrafinowane, akustyczne cudeńka. Tak, Pink Floyd to była potęga.  Ich gwiazda zaczęła blednąć po albumie "The Wall" i - szczerze mówiąc, następne ich płyty, jak i solowe projekty członków zespołu, nie wywoływały już we mnie większych emocji. Ale jeśli taka formacja wydaje coś nieznanego po latach, wzbudza to zainteresowanie. Na temat "The Endless River" szereg recenzentów wydało już wiele skrajnych opinii. Poddano wiwisekcji każdy utwór, oceniono kondycję i pobudki autorów... Niektórzy z cenzorów zapomnieli jednak, po co jest muzyka. Ma ona cieszyć serce. I ta najnowsza płyta Floydów, choć może i zawiera głównie ścinki starszej sesji "The Division Bell", stanowczo do śmieci się nie nadaje. Niesie ze sobą pewien rodzaj piękna. Mistrzowie kreowania nastroju dopisali. Relaksacyjna podróż w jaką zapraszają  Gilmour, Mason i Wright (ten ostatni jakby z zaświatów), przyniesie sporo miłych wrażeń. Nie będę zdradzał wszystkich niespodzianek, ale gdy usłyszałem głos Stephena Hawkinga - ikony świata nauki - pomyślałem: ten tu pasuje ;).  Instrumentalne perełki, jedna po drugiej, prowadzą do satysfakcjonującego finału.  Muzycy, choć w okrojonym składzie, wydobyli z próbnych zapisów wartościowe rzeczy. A że to wszystko już było? Cóż, niech ktoś sam zagra lepiej...  Album do wielokrotnego odkrywania.



niedziela, 9 listopada 2014

Tangerine Dream - Chandra



   Podtytuł albumu Tangerine Dream "Chandra" - The Phantom Ferry Part I z 2009 roku zapowiadał rychłą kontynuację pomysłu, co niedawno rzeczywiście miało miejsce. Takie marketingowe podejście świadczy o życiowej zaradności autora projektu lub jego nieujarzmionym potencjale. Co Edgar Froese proponuje słuchaczom w Part I? Dziewięć utworów inspirowanych historią SF, które mają zobrazować spotkanie istot z innego świata na powierzchni zimnej Grenlandii. Zgodnie z tą ideą, poszczególne kompozycje oddają klimat kolejnych wydarzeń; Dość zróżnicowane, od dynamicznego wstępu "Approaching Greenland At 7 pm" po całkiem spokojny, a nawet mroczny "The Unknown Is The Truth".  Froese czerpie swobodnie ze swoich wcześniejszych doświadczeń i proponuje z grubsza to samo co zawsze, tyle że w innym opakowaniu. O ile utwory nieujęte w rytmiczne klamry mogą zaciekawić, to te perkusyjne są już mniej strawne. Oczywiście zagorzałych fanów obecnego, grzecznego brzmienia T.D. to pewnie nie zniechęci. I ja nie mam takiego zamiaru. Jeżeli ktoś zaczął słuchać muzyki zespołu od płyt z lat 90., to jest to dla mnie zrozumiałe. Ja jednak oprócz 2-3 utworów z tego krążka, postaram się raczej jak najszybciej o nim zapomnieć, aby nie mieć ... chandry :).


sobota, 8 listopada 2014

Lunatic Soul - Walking On A Flashlight Beam



    Są dźwięki, których świetnie słucha się wyginając ciało w dyskotece, ale jest też i taka muzyka, która najlepiej dociera do odbiorcy wtedy, kiedy stworzy się jej do tego odpowiednie warunki. Najnowszy projekt Mariusza Dudy "Lunatic Soul - Walking On A Flashlight Beam" (2014) zdecydowanie zasługuje na pewne przygotowanie ze strony słuchacza. Należy poczekać do zachodu słońca i... zgasić światło. Gdy oczy są zamknięte, zwiększa się percepcja pozostałych zmysłów i wyostrza słuch.  Więc siedzisz lub leżysz w ciemności, a dobre słuchawki, czy też przyzwoity zestaw kolumn głośnikowych dostarczają ci niebanalnych wrażeń.  Mariusz Duda i jego przyjaciele naprawdę mocno się napracowali nad każdym utworem.  Co mnie osobiście zachwyca najbardziej - to właśnie te dopieszczone detale, ozdobniki, które rozpoczynają poszczególne utwory, lub spajają kolejne motywy rozwijającego się pomysłu. Po mistrzowsku kreuje nastrój, używając różnych, czasami egzotycznych instrumentów. Choć wielbiciele formacji "Riverside" doczekają się też bardziej rockowych emanacji,  to na całej płycie, zgodnie z autorskim przesłaniem, przeważa mroczny klimat.  I... słusznie ;). Żaden artysta nie żyje w całkowitym oderwaniu od otaczającego go świata, a polska rzeczywistość jest wyjątkowo masakryczna. Nie będzie więc specjalną niespodzianką, kiedy osobiste wynurzenia autora, przekute na minorową muzykę, spotkają się z przychylnym odbiorem tysięcy melomanów. Podoba mi się również głos Mariusza. Sposób w jaki śpiewa wskazuje, że to człowiek wrażliwy i przyjazny światu. Choć słyszymy angielski tekst, nawet ludzie nieznający tego języka, wyczuwają wszystkie subtelne emocje jakie towarzyszą przekazowi.
Spójne od pierwszej do ostatniej minuty dzieło, pozostawia słuchacza w stanie pozytywnego zachwytu. Dobre, bo polskie :).

 


środa, 5 listopada 2014

Gert Emmens, Ruud Heij - Signs


 
   Duet Gert Emmens i Ruud Heij jest już dobrze znany polskim fanom muzyki elektronicznej. Stało się tak, między innymi, dzięki kilkuletniej akcji promocyjnej, jaką prowadzi na ich rzecz Mariusz Wójcik. Oczywiście, muzyka broni się sama, ale z takim wsparciem na pewno łatwiej jest jej trafić do naszych odbiorców.  Wydany w 2014 roku album "Signs" jest jakby skokiem w nieznane. Artyści, do tej pory lubujący się raczej w wysmakowanych sekwencjach i ciepłych pasażach, postanowili nagrać bardziej mroczny materiał. Dlatego próżno tu szukać uwodzicielskich melodii i romantycznych, harmonicznych uniesień. Pięć dość długich utworów utrzymanych jest w konwencji zbliżonej do ambientu. Sporadycznie słychać fortepian, co potęguje jego chwilowe oddziaływanie, za to przeważa surowy, mroczny krajobraz - dźwięki przywodzące na myśl otchłań niezgłębionego kosmosu. Jest to zgodne z ilustracjami, które ozdabiają wydawnictwo. Akustyczne osobliwości generowane przez instrumenty wprowadzają w stan zadumy. Czas zatrzymał się w miejscu... Można poczuć się totalnie oderwanym od własnej rzeczywistości i ciała. Penetracja zimnych przestrzeni w poszukiwaniu śladu organicznego życia pozostaje do końca niewiadomą. Zdaje się być pretekstem do podróży dla umysłu gotowego uwolnić się choćby na chwilę z utartych kanonów odbioru tradycyjnych, melodyjnych struktur.  Czy zdecydujesz się wziąć w niej udział?

Vangelis - Spiral


   Rok 1977 był znaczący dla gatunku zwanego muzyką elektroniczną. Niektórzy krytycy kręcili nosem na komercjalizację, ale nie da się ukryć, że to właśnie wtedy mistrzowie klawiatur podbijali serca fanów komunikatywnością swojego przekazu, różnorodnością brzmienia i bogatą fakturą poszczególnych utworów. Jean-Michel André Jarre ze swoim "Oxygène" od grudnia 1976 roku sukcesywnie docierał poczynając od Francji do praktycznie każdego zakątka świata. Kraftwerk płytą "Trans-Europe Express" zdobywał kolejnych fanów, a Manuel Göttsching ze swoim zespołem wydaje kapitalną, dynamiczną "Blackouts".

  Czy Vangelis pozazdrościł komercyjnych sukcesów swoim kolegom? Tego nie wiem, ale zawartość albumu "Spiral" zaskakuje. Pięć różnych, niepołączonych ze sobą utworów, wysłuchanych jednym ciągiem ukazuje geniusz artysty. Każdy track ma swoją wewnętrzną dramaturgię, inne emocje, wszystkie jednak doskonale łączą przystępność dzieła z wirtuozerią wykonawczą. Tę swobodę i radość tworzenia słychać w każdej nutce. Mnogość sekwencji, perkusja, autorskie wokalizy i syntezator Yamaha CS-80 - wszystko to Vangelis wykorzystuje z naturalnym wdziękiem. Momenty melancholii przeplatane są optymizmem, którego jest zdecydowanie więcej. Pompatyczność - cecha, która na niektórych wydawnictwach greckiego muzyka jest momentami trudna do zaakceptowania, na "Spiral" jest dawkowana umiejętnie. O wielkiej popularności tego zapisu z Nemo Studios być może zadecydowały przystępne dla ucha melodie i miłe motywy, a może wszystkie zalety razem wzięte (?).
  Niezależnie od trafności takich ocen,  Evangelos Odysseas Papathanassiou płytą "Spiral" znacząco przyczynił się do popularyzacji syntezatorów i granej na nich muzyki. Do dziś dnia ma zagorzałych zwolenników swojego talentu, pilnie wyczekujących jego nowych nagrań.

sobota, 31 maja 2014

Tangerine Dream - Phaedra Farewell Tour 2014


  
    Gdy przeczytałem w tytule słowo "farewell" - pożegnanie, uświadomiłem sobie, że ta seria koncertów, może być ostatnią okazją do posłuchania na żywo i spotkania lidera legendarnej grupy Tangerine Dream. Zespołu, który przez wiele lat dostarczał słuchaczom wyrafinowanych muzycznych emocji i niebanalnych uniesień.  Blisko 70 letni Edgar Froese, wykazał dużo samozaparcia, chcąc - w tym bądź co bądź podeszłym wieku - uczestniczyć w kolejnym show. Za to należy mu się szacunek. W poniższym teledysku wymieniono daty i miejsca poszczególnych koncertów. Za kilka dni, w środę 4 czerwca, wewnątrz warszawskiej hali "Arena" na Ursynowie, polscy fani muzyki elektronicznej po raz kolejny zobaczą człowieka, który miał wielki wpływ na współczesną muzykę, będąc wzorem dla setek młodszych wykonawców. Od ciebie drogi Czytelniku tylko zależy, czy skorzystasz z tej sposobności i wzbogacisz swoją pamięć o ten historyczny moment....




poniedziałek, 28 kwietnia 2014

DigitalSimplyWorld - Cosmic Ocean First Contact

  

 
   Fabryka kolegi Jarka ze swoich wnętrzności wyemitowała w przestrzeń kolejny muzyczny produkt pt.: DigitalSimplyWorld - "Cosmic Ocean First Contact". Cóż można powiedzieć o tym projekcie?  Bydgoski kompozytor dostarcza swoim fanom muzykę raczej przewidywalną. Taki jest zresztą ambient: umowne klimaty, proste bity i dużo, dużo mroku. Chociaż początek płyty jest wyraźnie pompatyczny,  i pewnie stanowi odzwierciedlenie fascynacji DSW muzyką Vangelisa. Powiem szczerze, że tego typu propozycje nie wzbudzają we mnie od jakiegoś czasu większych emocji. Tej muzyce wyraźnie brak duszy, głębszych emocji.  Wiem że to jest celowe, i taka maniera, że można przypisać temu zgrabną filozofię (jej próbki można przeczytać na bandcampie gdzie dostępny jest omawiany materiał)...  Projekcja zimna niczym mentalność terminatora.  A kto by chciał leżeć koło stalowego cyborga? Hi Hi... No cóż, jednak każda potwora znajdzie swojego amatora, więc o zainteresowanie swoją muzyką, Jarek może być spokojny. Oceny są subiektywne. Zaznaczyć też trzeba, że sprawność rzemieślnicza: umiejętność klejenia dźwięków, miksowanie i wyczucie przestrzeni jest na poziomie profesjonalnym. Program Ableton, którego używa DSW, widocznie dodaje autorowi mocy do realizacji swoich dark vision.
PS: Ostatnio wysłałem demo mojego nowego utworu Jarkowi do oceny, stwierdził: "Spróbuj zagrać coś wesołego".  Ha, ha... No, Kosmiczny Ocean, też trudno zatańczyć.
  

środa, 16 kwietnia 2014

Cosmic Ground




  Dirk Jan Müller na co dzień jest klawiszowcem zespołu Electric Orange. Na bandcampie obiecuje ucztę dla miłośników psychodelicznej muzyki elektronicznej z lat 70. Projekt ma tytuł  "Cosmic Ground". Rzeczywiście. Wprawne ucho od razu pozna inspiracje Phaedrą, czy Rubyconem zespołu Edgara Froese. Jednak krzywdzące dla artysty byłoby twierdzenie, że jego propozycje to są kopie, czy klony powyższych tytułów, szczególnie mam na myśli utwory 3 i 4. Z ciekawostek jakie podaje autor na tej stronie, wymienić można hasło "No MIDI necessary" - miało on być pewnie magnesem dla sporej grupy fanów analogowych, soczystych brzmień. Dirk ujawnia też nazwy ponad 20 instrumentów jakimi dysponuje i tę ich moc wyraźnie słychać ;). A spis jest imponujący. Rozpoczynający album utwór" Legacy"  zawiera na początku wiele mroczności, które ustępują modulowanym basowym przebiegom. Rozpędzona maszyneria rozwija się coraz bardziej, aż do swojego spełnienia. Przydałoby się jeszcze jakieś bardziej wyrafinowane zakończanie tego 14 minutowego motywu... Kolejny pomysł to "Deadlock"  gdzie również po kilku minutach barw pełnych grozy, słuchacz dostaje solidną dawkę muzyki zapętlonej w dolnych rejestrach.. Po półgodzinnej porcji dynamicznych eskalacji i ciekawie budowanego napięcia, kolejne dwie kompozycje przynoszą więcej ukojenia.  Najdłuższy utwór, 33 minutowy "Ground" - wydaje się być dość oryginalny. Autor urozmaicił wstęp i resztę kompozycji, dodając muzyce więcej ekspresji, ale  jednocześnie zachowując towarzyszący całości klimat niepokoju, tajemnicy. I tu nie brak dźwięków pędzących niczym stado koni po łące i różnorodnych modulacji. Ale to słychać głównie na początku. Później, oprócz basowych orgii, jest okazja do przeżywania bardziej skomplikowanych emocji i ciekawszych dźwiękowych zdarzeń. Kontemplacyjna muzyka pobudzająca wyobraźnię. Podobnie jak ostatni "The Plague" gdzie ładnie gra melotron, pełna smutku urzeka swoją finezją.

poniedziałek, 3 marca 2014

Kayanis ‎– Where Abandoned Pelicans Die



    Co jakiś czas spotykam udane próby łączenia muzyki rozrywkowej, rockowej z tak zwaną muzyką poważną. Co wyróżnia pracę Kayanisa wśród innych tego typu projektów? No chociażby fakt, że to dzieło, mimo że opisane i śpiewane po angielsku, jest wynikiem pracy polskich artystów. Płyta "Where Abandoned Pelicans Die" (2007) choć kierowana do wszystkich słuchaczy, najszybciej spodoba się smakoszom i koneserom, ale każdy może podjąć to wyzwanie i bez uprzedzeń zanurzyć się w świecie dźwięków proponowanych przez urodzonego w Słupsku kompozytora. Widzę ku temu co najmniej kilka powodów: całość ma charakter koncepcyjny, dopracowany w każdym szczególe, spójny i przesycony odpowiednią dawką rozłożonych w czasie emocji. Piosenek i akcentów rockowych jest stosunkowo niewiele, natomiast słychać dużo orkiestracji, motywów melodyjnych oraz przyjaznych uszom harmonii... Autor postawił na subtelności charakterystyczne dla muzyki klasycznej. Syntezatory, na których gra Lubomir, pełnią tu rolę służebną - rolę nienarzucającego się tła. Wyraźnie natomiast podkreślono kobiece parte wokalne i solówki klasycznego instrumentarium. Jeżeli towarzyszą im gitary i perkusja, to są wzmocnieniem zbudowanego już klimatu, jego logiczną konsekwencją. Przeważające minorowe nastroje ostatecznie co jakiś czas są ocieplane... Ciekawie brzmi ten eklektyzm: elektronika, rock, chórki, trochę rozmachu i nostalgiczne skrzypce Marty Lizak. Kayanis stosunkowo rzadko wydaje płyty; za to dostępne są one na różnych platformach. Odsyłam więc do jego internetowej strony, życzę wielu uniesień, oraz  nietuzinkowych przeżyć przy słuchaniu tej ambitnej i pięknej muzyki..   


czwartek, 27 lutego 2014

Robert Fripp - Love Cannot Bear


   Każdy meloman zna to nazwisko. Robert Fripp, lider legendarnej grupy King Crimson, jest ważną i barwną postacią w świecie muzyki rockowej. Świetny gitarzysta, realizował swoje projekty z wieloma znanymi artystami. Poświęcono temu wiele artykułów, więc ciekawych takich zestawień, odsyłam do Wikipedii, lub obszernej literatury fachowej. Nie sposób też nie wspomnieć o mnogości nieoficjalnych nagrań koncertowych, krążących wśród fanów. Rzeczywiście, Fripp skutecznie realizuje się w kontakcie na żywo ze słuchaczami, prezentując nie zawsze lekką w odbiorze, ale często piękną muzykę. Do takiej pozytywnej emanacji jego talentu, należy zaliczyć niewątpliwie amerykański koncert z 2005 roku wydany na płycie "Love Cannot Bear".  Kolejna edycja z serii krajobrazowych, wyjątkowo ciepła propozycja. Pierwsze czterdzieści minut zapisu, to seria syntezatorowych padów, gęstych i jednolitych w budowie fraz. Muzyka wywołuje różne skojarzenia, unosząc słuchacza w jemu tylko znane rejony wyobraźni... Relaksacja przetykana solówkami o barwie fortepianu, pełna niedopowiedzeń i subtelności. Można mieć wrażenie zawieszenia w czasie i przestrzeni. Po tej czysto elektronicznej propozycji, Robert wyciąga gitarę i poziom emocji ulega podwyższeniu. To co ujmowało fanów King Crimson, wraca w kolejnej transformacji. Tego po prostu należy posłuchać. Prawdopodobnie Robert Fripp po to się urodził, aby cieszyć grą na swojej gitarze tysiące ludzi. Kolejnym przyjemnym akcentem jest wprowadzenie do zestawu wydobywanych dźwięków,  przekształcanego przez elektronikę ludzkiego głosu. O ile to możliwe, jest jeszcze przyjemniej. Po tych humanistycznych akcentach, końcowe ornamenty to ponownie smutna, przejmująca muzyka elektroniczna. Nostalgia wylega z każdej nutki, zostawiając słuchacza w przyjemnym zasłuchaniu.. Balsam dla duszy, nic dodać, nic ująć. Polecam!



sobota, 15 lutego 2014

Duda & Rudź - Four Incarnations



  Wydawać by się mogło, że Krzysztof Duda i Przemysław Rudź są wystarczająco znani melomanom i nie potrzebują dodatkowego wsparcia w postaci mojego komentarza... A jednak pomyślałem sobie, że w czasach, gdy odbiorca zalewany jest mnogością treści nijakich, taka ciekawa perełka jak 'Four Incarnations", może zostać szybko przykryta kolejną warstwą muzycznego szlamu.  Patrząc na sprawę z geograficznego punktu widzenia, rencontre tych dwóch panów było nieuniknione. Gdynianin Krzysztof Duda, organista, od wielu lat tworzący ciekawą muzykę elektroniczną, jest ciągle niedocenianym i zbyt mało znanym polskim  kompozytorem. Odsyłam więc czytelników do niedawno utworzonej o nim  notatki na Wikipedii. Przemek Rudź, z pochodzenia elblążanin na stałe osiadły w Gdańsku, ma w sobie dużo dynamiki, pasji i chęci tworzenia; nie tylko muzyki. Napisał kilka książek popularyzujących astronomię, przewodniki, jest urodzonym gawędziarzem wrażliwym na zło otaczającego nas świata.... Co mogło powstać w wyniku zetknięcia się talentu spolegliwego Krzyśka z renesansowymi ciągotami Przemka?



   "Four Incarnations" jest albumem koncepcyjnym, który można różnie  interpretować. A to jako etapy rozwoju larwy, albo alegorię ludzkiego życia poprzez dzieciństwo, okres dojrzewania, aż do starości. I w takim kontekście należy odbierać rozpoczynający całość długi utwór 
.  Bardzo spokojny, wręcz snujący się leniwie motyw, który przeradza się w relaksację.  I słusznie, bo okres dzieciństwa to przede wszystkim rozwój swojego ego, czysta karta młodości, którą może zapełnić na wiele różnych sposobów. Jednak dalsze nagrania zdecydowanie różnią się od wstępu.  jest już bardziej złożoną strukturą. Obok zapętlonej osobliwości, pojawia się rytm i całkiem przyjemna melodia. Gra ją oczywiście Krzysiek Duda, wlewając w nią swoiste ciepło. Natomiast powtarzalne tło podlegające niewielkim modyfikacjom jest bliskie fanom muzyki elektronicznej.  W 1984 roku na płycie "E≠mc2"  Marek Biliński w tytułowej suicie zastosował podobny pomysł. Na planie jednorodnego ciągu, pojawiają się ozdobniki niczym znaki na drodze.  Ciekawe. to trochę mroczna impresja. Pięknie wyeksponowano w niej organy, które nadają muzyce koturnowy, specyficzny  klimat. Jakby więc dla kontrastu i odpoczynku, następny   totalnie odpręża. Gitara  Rafała Szydłowskiego, wisienka na torcie,  idealnie  wplata się dialog z syntezatorem. Kapitalnie się tego słucha. Gdybyśmy  mieli Pogram III PR w starym dobrym stylu i składzie, red. Jerzy  Kordowicz zrobiłby z tego przebój. Nagrali się w nim wszyscy, dając popis ładnego stylu.  Kończący płytę
jest mi jakby znany. Mimo iż nieopublikowany na żadnym nośniku, był chyba kiedyś prezentowany w Studiu Nagrań. Dobra puenta do pomysłu przyjaciół. Mieszanka emocji, atrakcyjne brzmienia, głębia... Znowu rzec można: dobre, bo polskie ;). Kiedy spytałem Przemka, czego się nauczył od Krzyśka, powiedział:  "Czuje tę jego subtelność i pietyzm w tworzeniu aranżu, melodii; żeby nie przesadzić - złoty środek". Tak trzymać!