środa, 30 maja 2012

Ashra - Blackouts


 Czasami chciałbym cofnąć się w czasie i obejrzeć moich ulubionych muzyków podczas tworzenia swoich najlepszych płyt. Do takich zaliczam album Ashra - Blackouts z 1977 roku. Manuel Göttsching był wtedy w znakomitej formie. Świetnie sobie radził w studio, programując sekwencje i wplatając w nie typowe, będące jego znakiem rozpoznawczym, gitarowe improwizacje. Kompozycje mają mocno transowy charakter, oparty na nieustannych powtórzeniach motywów. Muzyka stopniowo unosi się wyżej i wyżej... Tak sobie czasami myślę, że Manu powinien ubezpieczyć swoje palce, jak np. znane modelki nogi ;). Bo prawdziwy skarb ma w tych rękach, którymi wyczarowuje piękne pasaże i bardzo ciepłe barwy z dostępnego mu w tym czasie instrumentarium. Malowanie dźwiękiem trwa przez cały czas trwania muzyki, a jej  rockowy charakter nie przysłania cennych niuansów jakie wychwyci uważny meloman. Piękne utwory pieszczą uszy pastelową elektroniką. Gitarowa improwizacja w tytułowym Blackouts, wywołuje ciarki biegnące po plecach. Najdłuższa suita Lotus 1-4, przez błogie sześć minut koi nerwy przyzwoitą relaksacją, aż nabiera trochę złowieszczego charakteru. Następuje jednak niesamowite, lekko schizofreniczne przełamanie - totalny odjazd, przy którym jedynym słusznym posunięciem wydaje się być podkręcenie gałki głośności na maksimum. Można mieć wrażenie stania między dwoma torami na których mijają się pociągi :). Potem jednak wygrywa pozytywna strona artysty. I do końca suity raczy on już fanów cudowną impresją w tworzeniu których jest mistrzem. Po przesłuchaniu tej muzyki da się odczuć dużą poprawę samopoczucia. Naładowany pozytywnymi wibracjami odbiorca może teraz lepiej stawić czoła problemom dnia codziennego. Niezwykła muzykoterapia!


wtorek, 29 maja 2012

De Coy - Pleasure For Nothing


 "Pleasure For Nothing" (2004) to tytuł pierwszej, i jak na razie jedynej solowej płyty wokalistki zespołu Fading Colours. Katarzyna Rakowska, znana bardziej jako De Coy, wyraźnie odcina się na niej od swoich wcześniejszych, rockowych dokonań. Chociaż okładka płyty może wyglądać deko prowokująco, zawartość muzyczna do takich nie należy. To  dziesięć utworów, w tym dziewięć piosenek, które toczą się leniwie z głośników. Mogą one stanowić idealne tło do towarzyskich barowych pogawędek, jak również do relaksacji po naprawdę wyjątkowo złym dniu. Ta użytkowość nie deprecjonuje wartości artystycznej omawianego materiału. Wiele tu melodeklamacji, miejsca dla samej muzyki i klimatu jaki ona tworzy. Brak ostrych i spektakularnych popisów wokalnych, może trochę rozczarować zwolenników dynamicznych zwrotów akcji, ale spodoba się koneserom nagrań bardziej refleksyjnych. Oczywiście, prawie wszędzie są obecne rytmy cyfrowej perkusji, trochę ożywiające tempo, ale to na pewno nie dark wave, czy gotyk. Ciekawe, że osoba dysponująca tak wyrazistym, mocnym, głosem jak De Coy, potrafi pokazać zupełnie "inną twarz" i śpiewać oraz szeptać wysublimowane subtelności. Ten specyficzny romantyzm dobrze współgra z syntezatorową oprawą. Na końcu prawdziwa instrumentalna perełka: "Something" która ma tylko jedną wadę - za szybko się kończy. Jak wiele dobrych w życiu spraw :).

niedziela, 27 maja 2012

King Crimson ‎– Lizard


 Pewnie bym nigdy nie zainteresował się płytą King Crimson ‎– Lizard, gdybym jej nie słuchał u któregoś ze znajomych. Ta wydana w 1970 roku płyta, właściwie nie miała szans mi się spodobać, ze względu na dużą ilość wstawek instrumentów, kojarzonych wtedy przeze mnie z ciężko strawnym jazzem. Ale później zrozumiałem dlaczego szybko mnie wciągnęła i przez wiele lat fascynowała. Stało się dzięki geniuszowi lidera King Crimson. Robert Fripp tworząc zawartość tego krążka, okazał się prawdziwym mistrzem w łączeniu muzycznych stylów, nadając im nową jakość i ciekawą formę.  Recenzenci z lat 80. wspominali, że wyciskał on z muzyków wszystkie ich żywotne soki, zmuszając do dania z siebie tego, co mieli najlepsze. Możliwe, że tak było, bo zawartość "Lizard" to w istocie tygiel nurtów i wymieszanych ze sobą w słusznych proporcjach różnych form. Wyrafinowanych skrajności, gwałtownych zmian tematu, popisów Roberta na melotronie, a zarazem łagodnych partii fletu Mela Collinsa. Agresywnych dialogów instrumentów dętych po kanałach i Bóg wie czego jeszcze. Napisano już o tym wiele. Regularnie wracam do jej zawartości, jako do klasyki dobrej muzyki.



sobota, 26 maja 2012

Joy Division - Closer



 Od ponad 30 lat tysiące ludzi zachwyca się tą muzyką. Płyta Joy Division - "Closer" z 1980 roku doczekała się co najmniej 80 różnych edycji. A przecież nie jest to bynajmniej słodka, popowa breja. Kiedy próbuję sobie wytłumaczyć ten fenomen, dochodzę do wniosku, że dzieje się tak na skutek splotu kilku różnych czynników. Na pewno ważny okazał się fenomenalny głos Iana Curtisa, idealnie wyrażający szeroką gamę uczuć, głównie z grupy tych przygnębiających. Również post-punkowa, ascetyczna muzyka, doskonale zmiksowana w studio, zgrabnie korelująca z charyzmatycznym głosem lidera, w niezwykły sposób uzupełnia przekaz. Przez tę prostotę, dźwiękowy minimalizm, bardzo ładnie słychać wszystkie partie syntezatora. Jest to co prawda dodatek do całości, ale... dla mnie, obok pisarskich płodów Iana, chyba najważniejszy. Bo przecież ekscytowanie się czyjąś frustracją, wchłanianie posępnych, negatywnych emocji, może być dobre na chwilę, dla młodzieńca w podobnej sytuacji. Ale dojrzałość oznacza lepszą wiedzę, a ta odrzuca stany beznadziejności umysłu. Oczywiście, "Closer" jest unikalnym produktem ludzi utalentowanych, a niebanalne teksty Curtisa mogą przypaść do gustu. Płyta ma dobrze skonstruowany scenariusz i najlepiej się jej słucha w proponowanej przez wydawcę kolejności. Dopieszczono na niej każdą nutę, a nawet końce i początki kolejnych wątków układają się w logiczną całość. Wyrazisty bas, fantastycznie kontrolowana perkusja i te wspomniane wcześniej syntetyczne wstawki, tworzą niesamowitą przestrzeń. To zadziwiające jak ciężka choroba, poczucie porażki, może skutkować krótką, ale znaczącą erupcją talentu. W pewnym sensie, jak mawiają poeci, płytą tą, Ian w jakiś sposób pokonał śmierć - skoro kolejne pokolenia do niej wracają i się fascynują. W całej tej historii nie podobają mi się jednak dwie rzeczy - fakt że Ian Curis zdradzał swoją żonę i to, w jaki sposób zakończył swoje życie.


piątek, 25 maja 2012

Joerg Strawe - Legend Of The Wolves

  
  Bardzo sympatyczny album koncepcyjny. Joerg Strawe nagrywając "Legend Of The Wolves" w 1991 roku, miał jasne i czytelne przesłanie: zwrócić uwagę świata na ginący gatunek tytułowych ssaków. Te tajemnicze zwierzęta od zawsze interesowały człowieka, inspirując go do stworzenia wielu mitów i legend (ba, Turcy i Mongołowie uważali siebie nawet za potomków szarego wilka!). Logiczną, wręcz nieuniknioną  konsekwencją takich historii, było skomponowanie na ten zwierzęcy temat muzyki. Grający na syntezatorach Strawe, będący również zawodowym fotografem, wykorzystał specyficzne możliwości tych instrumentów, ich barwy i brzmienia, aby stworzyć o wilkach barwną, akustyczną historię. Dziki, często bardzo groźny w bezpośrednim kontakcie Canis Lupus, był często nienawidzony, ale też otaczany czcią i szacunkiem przez wiele starożytnych kultur. Wydaje mi się, że utwory Joerga, trafnie oddają te emocje. Oglądając piękną okładkę autorstwa Bertholda Rodda  i słuchając tej wartościowej muzyki, łatwo poddać się klimatowi chwili. Wyobrazić sobie sposób życia tych pięknych i inteligentnych zwierząt, ich stadne, wspólne polowania.  Sporo kompozycji z płyty "Legend Of The Wolves" opartych jest na wyrazistych sekwencjach i rytmach. Prawdziwą przyjemnością jest wchłanianie ich, obserwowanie jak autor wprowadza je w coraz to w innej konfiguracji. Chociaż unikam ostatnio w swoich recenzjach porównań, ta przejrzystość wiodących tematów, czasami kojarzy mi się, choć daleko, z muzyką filmową Johna Carpentera. Wracając do opowieści o wilkach, Joerg Strawe skonstruował do niej misterną końcówkę. Przejmujący jest Legend Of The Wolves Part 5: "This Is Still My Land"- esencja klimatu niepokoju, i kolejny: "Vanishing Packs (The Death Of The Last Wolf)" - jak się domyślam, będący ilustracją zagłady gatunku. Te mroczne emanacje, artysta łagodzi bardziej optymistycznym tematem końcowym "Wolves Will Always Remain In Our Minds". Fantastyczna, elektroniczna muzyka! To co młode i stare wilki lubią najbardziej ;). 
Nie zgadzam się jednak z jej smutnym epilogiem. Nawet gdyby ludzki egoizm doprowadził do wyniszczenia tego wspaniałego gatunku, dobry Stwórca we właściwym czasie ponownie odtworzy świat wilków na ziemi. I wtedy ponownie zastanawiać się będziemy, dlaczego wyją one do księżyca?
strona muzyka: http://joerg.strawe.de/





wtorek, 22 maja 2012

Klaus Schulze - Silver Edition Volume 3 - Was War Vor Der Zeit (Konzerte)


   W 1993 roku Klaus Schulze zrobił fanom wielką niespodziankę wydając 10 płytowy box Silver Edition. Limitowana edycja 2000 szt. miała ponumerowane egzemplarze i była podpisana osobiście przez artystę czarnym markerem. Zawierała ona przekrój nieopublikowanych nagrań z lat 70., 80., i  początku 90.  Później, niczym z rogu obfitości, wysypały się  następne obszerne składanki: Historic Edition (również 10 płyt) i Jubilee Edition (25 płyt). W końcu,  bogatsza jeszcze o 5 krążków, w 2000 roku ukazała się potężna, 50 płytowa retrospekcja tych wcześniejszych zestawów, znana jako Ultimate Edition. Ta ogromna porcja muzyki u ortodoksyjnych fanów wzbudziła niemałe kontrowersje, ponieważ mieściła w sobie właściwie wszystkie lata działalności Klausa, gdzie co jakiś czas zmieniały się instrumenty i podejście do muzyki samego kompozytora. Jakby w ramach odpowiedzi na tę różnorodność gustów, omawiane nagrania  ukazują się obecnie w kolejności chronologicznej jako sety z serii "La Vie Electronique". Ale cofając się do pierwszych wrażeń, trudno nie pamiętać uczucia radości, jakie towarzyszyło wielu wielbicielom muzyki niemieckiego elektronika  przy odkrywaniu nieznanych wcześniej perełek. Dla mnie osobiście, jedną z nich jest  Silver Edition Volume 3 - Was War Vor Der Zeit (Konzerte).  Dobry technicznie zapis koncertów Schulzego z połowy lat 70. - okresu przez wielu melomanów uważanego za najciekawszy w dyskografii Klausa. I faktycznie, od początku pierwszego, półgodzinnego utworu "Nostalgic Echo" można zorientować się że Schulze tworzy na scenie coś w rodzaju misterium na syntezatory. Charakterystyczne celebrowanie nastroju, inteligentne wprowadzanie kolejnych instrumentów, tak - nie ma wątpliwości, że niemiecki wirtuoz miał wtedy bardzo konkretną wizję tego, co chciał zagrać i potrafił ją zrealizować. Urzekające jest też brzmienie analogowych maszyn jakie wydobywa się z głośników. Gdy w ósmej minucie "Nostalgicznego Echa", po zakończeniu części pt. "The Creation of Eve", pojawia się delikatna sekwencja, wiadomo już, że Klaus zaprasza słuchaczy w niecodzienną podróż. Wysublimowane arpeggia, pastelowe motywy i zrównoważone solówki, pięknie przenikają się na wielu płaszczyznach, a mistrz ceremonii zmieniając ich częstotliwość, barwę i tempo dostarcza doprawdy, unikalnych wrażeń. Wyrafinowany scenariusz przewiduje załamania struktur, chaos, momenty grozy i romantycznych uniesień. Podniosła muzyka będąca najlepszą wizytówką artysty. Podobne odczucia mam przy słuchaniu "Titanische Tage". Choć ta historia nie ma już tak wydumanego początku i zaczyna się wyrazistym ostinato, to skala uniesień i temperatura emocji jest również wysoka, jednak inaczej rozłożona w czasie. Ten ascetyczny podkład i kosmiczne melodie jakie wydobywają się z trochę archaicznych dziś instrumentów, zniewalają  mocą swojego oddziaływania. Kończący album Die "Lebendige Spur" jest utworem najkrótszym, za to najbardziej dynamicznym. Dużo się nim dzieje, stereofoniczna scena momentami przeładowana jest mnogością efektów, a improwizacje mocno orgiastyczne :). Te szalone modulacje są jak podróż w inny wymiar.  Przyznam że słuchanie takiej muzyki jest zajęciem dużo przyjemniejszym niż oglądanie nawet najpiękniejszych obrazów w TV.  Sprzyja egzystencjalnym rozmyślaniom i pozbawia złego nastawienia. Poznanie jej, jest bez wątpienia jedną z lepszych rzeczy, jakie mogą się w życiu zdarzyć.  Jakby to powiedział Jerzy Kordowicz i Mariusz Wójcik - wyostrza zmysły.




poniedziałek, 21 maja 2012

Michael Stearns - The Lost World



  Jak łatwo się domyślić, natchnieniem do powstania tej muzyki, była znana książka Artura Conan Doyle'a  - The Lost World. Płytę pod tym samym tytułem, nagrał Michael Stearns w 1995 roku. Jest ona  efektem osobistych podróży autora po południowej części Wenezueli - El Mundo Perdido, którą odbył w 1984 roku. Zainspirowany obrazami jakie widział, oraz dźwiękami jakie słyszał i nagrał w tamtym regionie, wydaje intrygujący, przemawiający do wyobraźni album. Utwory te nie zawsze są sielankowe. Chociaż zazwyczaj Stearns gra dość przystępny ambient, na TLW usłyszeć można, prócz kilku wyraźnych melodii (np. Lost World Theme Vocals – kapitalny wokal Keri Rusthoi), sporo dźwięków tła: trzasku palącego się ogniska, ludzkich rozmów w sercu wioski, czy nawet ... odgłosów głodnych dinozaurów (Maripak: The Last Pterodactyl). Scenariusz akcji ułożony jest w taki sposób, że słuchacz mimowolnie oczekuje następujących po sobie kolejnych wydarzeń z lekkim napięciem (St. Francis). Pewne niedomówienia, celebrowanie nastroju, to mocne atuty tej sesji. Kompozytor pozwala odbiorcy samemu dopisać pewne wątki do tej muzycznej historii. Granie ciszą, budowanie klimatu nieodgadnionej tajemnicy, używanie nieznanych orientalnych instrumentów - to dodatkowe zalety tej muzyki. Michael Stearns - uzdolniony amerykański miłośnik natury, autor muzyki do dokumentalnych filmów, wydał sporo dobrej muzyki do której warto regularnie powracać.




niedziela, 20 maja 2012

Tomita – The Planets



  Każdy naród ma geniuszy, którzy zyskują sławę dzięki swoim nieprzeciętnym talentom. W Japonii, kraju bardzo pracowitych ludzi, jest ich wielu. Jeden z nich nazywa się Isao Tomita - to kompozytor sławny ze swoich transkrypcji dzieł muzyki poważnej na instrumenty elektroniczne. Choć nagrywa i wydaje płyty po dziś dzień, najbardziej jest znany z kilku projektów powstałych w latach 70. Wizje jakie realizuje, potrafią być oszałamiające, a materiał podstawowy pretekstem do bardzo zaawansowanej penetracji dźwiękowej tkanki. Paradoksalnie - podstawowe dzieło jakie przetwarza Tomita, później często wypada blado w konfrontacji z transkrypcją Japończyka. Wydana po raz pierwszy w 1976 roku płyta "Planets" według Gustava Holsta spowodowała sprzeciw krewnych kompozytora muzyki poważnej i wycofanie 30 tysięcy płyt z punktów sprzedaży. Rodzina angielskiego muzyka doszła do wniosku, że Tomita zbyt swobodnie obszedł się z uznanym dziełem. Nie rozumieli, że na tym właśnie polegał wspomniany na początku geniusz Isao. Swoją pracą odpowiadał on niejako na pytanie: jak mógłby autor stworzyć swoją muzykę, gdyby żył 50 lat później, oraz: co można wydobyć ze szkieletu kompozycji dysponując innym, nowocześniejszym instrumentarium i... równie dużym talentem. Jakby mało było kłopotów, okazało się, że w tym samym czasie nad swoją transkrypcją pracował niezależnie inny muzyk - Patrick Gleeson, co spowodowało lekką konsternację w ich rodzimych wytwórniach płytowych. Jednak, mimo tych kłopotów, ludzkość ma możliwość cieszyć się tą muzyką od lat bez specjalnych przeszkód. A naprawdę jest czym! Tematy z "Planet" w wykonaniu uzdolnionego skośnookiego wirtuoza, są dziełem wyjątkowym. Imponują rozmachem, wyobraźnią, i perfekcyjnym doborem środków muzycznego przekazu. Niesamowite, jak rozwój syntezatorów (między innymi Mooga, ulubionego instrumentu Tomity) zbiegł się w czasie z okresem największego rozwoju talentu Isao! To zaowocowało po prostu piękną muzyką, która wcale się nie starzeje. Potrafi on na poszczególnych utworach, jak mało kto, połączyć monumentalizm i kolorystykę z... pewną dawką humoru. Kosmiczne motywy stają się pretekstem do głębszych refleksji  nad urodą wszechświata, a pastelowe impresje co rusz wydobywane z nieujarzmionej wyobraźni artysty, skutkują miłym od nich uzależnieniem. Płyta, co jest również godne uwagi, doczekała się wielu edycji, miksu w Dolby Surround jak i wersji kwadrofonicznej. Klasyka, którą każdy powinien poznać.  Bez takiej muzyki, życie byłoby znacznie uboższe.






sobota, 19 maja 2012

Klaus Schulze, Ernst Fuchs, Rainer Bloss - Aphrica


 Pewnym paradoksem jest fakt, że właśnie opisuję płytę, o której autorzy najchętniej by zapomnieli. Ale nie zawsze tak było. Gdy troje przyjaciół zebrało się razem, aby nagrać blisko 39 minut muzyki, mieli z pewnością lepsze co do niej nastawienie. Klaus Schulze, Ernst Fuchs, Rainer Bloss "Aphrica" - to album  nagrany jesienią 1983 roku w Hambühren a wydany i... wycofany w 1984 roku. Na ten temat krąży kilka teorii, według mnie niuanse finansowe miały też pewnie niebagatelne znaczenie. Na szczęście, prócz jednej legalnej klasycznej winylowej wersji, przyjaciele z Korei Południowej zadbali o wytłoczenie dwóch wydań kompaktowych, przy okazji przestawiając kolejność ścieżek ;). Na oficjalnej stronie Klausa można przeczytać na ten temat: "Gênant/ peinlich/ ridiculous. Will never be released again. Occasionally appearing CDs are illegal stuff from Far East". Bardzo konkretna negacja. Ale ja nie byłbym tak surowy dla tego materiału. Fakt, że zawiera kalki z innych płyt nagranych w latach 80., jednak jeśli wsiąść pod uwagę, że Schulze nigdy później nie wrócił do takiego grania, staje się Aphrica w jakimś sensie cenną pamiątką. Trudno coś zarzucić warstwie instrumentalnej granej przez Klausa i Rainera. Wprowadzają np. rytmy i solówki jednoznacznie kojarzone z płytą "Dziekuje Poland". Jeśli tam podobały się rzeszom słuchaczy, dlaczego tu miałoby być inaczej? Wprawne ucho konesera wychwyci więcej tego typu niuansów (np. podkład perkusyjny z płyty Angst). Zawodzący głos malarza Ernsta Fuchsa na pewno nie dorównuje operowej elicie, ale odpowiednio nakręca atmosferę, sugerując transcendentalne odniesienia.  Przeczytałem krótką notkę na Wikipedii o Fuchsie, i obejrzałem jego prace. Przestaję się dziwić Klausowi, że postanowił zaprosić austriackiego artystę, również twórcę okładki, do tej sesji. To człowiek z wizją, i choć Bóg mu poskąpił pięknego głosu, nadrabia to szczerym uczuciem, ekspresją i zaangażowaniem. Szkoda że inne czynniki niż miłość do sztuki, spowodowały zaniechanie oficjalnej dystrybucji. Ale fani pamiętają.


piątek, 18 maja 2012

Jean-Luc Ponty - Individual Choice



 Taka muzyka to czysta rozkosz. Jean-Luc Ponty nie dość, że jest utalentowanym skrzypkiem, to na dodatek ma upodobanie w grze na syntezatorach. Sposób w jaki łączy te techniki, powoduje czasami powstawanie biegnących po plecach dreszczy. Płytę "Individual Choice" Luc nagrał w 1983 roku. Przyznam, że kilka lat wcześniej zachwycałem się jego inną, świetną płytą "Live" z 1979 roku. Zawierała ona udaną kompilację koncertowych wersji nagrań "Aurora" i  "Imaginary Voyage", a kończyły ją popisy pt. "No Strings Attached" i "Egocentric Molecules" - dosłownie powalające inwencją z nóg. Myślałem że to opus magnum artysty i Ponty mnie już niczym szczególnym nie zaskoczy. Jednak album "Individual Choice", ponownie wzbudził mój aplauz dla jego dokonań. I nie przeszkadzało mi w sumie, że to muzyk jazzowy, który romansuje z elektroniką. Bo fuzja gatunków w jego wykonaniu, to nie tylko prawdziwy techniczny majstersztyk, ale również pewna konsekwentnie realizowana artystyczna wizja. Już pierwsza kompozycja "Computer Incantations For World Peace" zapowiada niebanalne odsłuchowe wrażenia. Obsesyjna pętla modulowanych dźwięków na której, jak na fali, wprowadza Francuz swoje wirtuozerskie, smyczkowe improwizacje, faktycznie może pozytywnie zniewolić jaźń słuchacza. Kolejny utwór "Z dala od utartych ścieżek", bardziej tradycyjny niż by sugerował tytuł, wprowadza kapitalną perkusję Rayforda Griffina, dialogi instrumentów na obu kanałach dobrze separowanej stereofonii, no i obowiązkową obecność lidera. Oba nagrania stanowczo za szybko się kończą. Po mocno zaangażowanych tytułach, Jean proponuje "In Spiritual Love" - trochę mniej ogniste emocje, w swobodnym, bliższym jazzowej stylistce rytmie. Ale... oczywiście, co dla mnie istotne, mocno otulone w elektroniczną otoczkę. Drugą stronę czarnego longplaya otwiera krótka impresja  pt. "Eulogy To Oscar Romero". Piękny, spokojny utwór, któremu nie dano szansy zbyt długo trwać, a szkoda. Później znów daje znać o sobie zamiłowanie autora do tworzenia delikatnych sekwencji... i mocno romantycznych akcentów. Subtelności nie zabraknie już do końca płyty, a zakręconych opowieści na syntezatory i instrument smyczkowy ciąg dalszy jest na tytułowej ścieżce. Zapis kończy wręcz konserwatywna "In Spite Of All". Rzecz bardziej dla miłośników jazzu niż elektroniki. Bardzo chętnie wracam do płyt tego płodnego, ciekawego muzyka, bo ten styl grania szybko się nie nudzi. Pasja, ekspresja i... odpowiednia dawka syntetycznych barw. Czegóż chcieć więcej?



czwartek, 17 maja 2012

Steve Hillage – For To Next / And Not Or



 Steve Hillage to niesamowity gość. Autor wielu ciekawych płyt jak: "Fish Rising", "L", "Rainbow Dome Musick", czy omawiana dziś "For To Next / And Not Or" z 1982 roku. Ciekawe, ilu spytam się znajomych, to każdy z nich ceni Steve'a za inną płytę. Bo i rozpiętość praktykowanych stylów przez tego angielskiego muzyka jest imponująca. Dobrze czuje się grając muzykę elektroniczną, space rocka, rock progresywny, psychodelię czy ambient.  "For To Next / And Not Or" to połączenie dwóch krótszych płyt o wiadomych tytułach. Na materiał składają się w pierwszej połowie żywe piosenki śpiewane z wielką inwencją i swobodą, godną Davida Bowie. Zwracają uwagę energiczne rytmy i kapitalny akompaniament kobiecych chórków. Masa elektronicznych ozdobników pięknie osadzonych na kanałach, spodoba się zwolennikom wyrazistej stereofonii. Udane synt-popowe numery do dziś brzmią zadziwiająco świeżo. Sam mistrz dysponuje niesamowitą energią, którą tak wyraźnie słychać z głośników. Rockowa ekspresja godna pozazdroszczenia! Polecam szczególnie utwór "Kamikaze Eyes". Bardzo optymistyczny. Później Steve Hillage oszałamia swą grą na gitarze... jak on to robi? Miałem okazję oglądać materiał wideo z innej płyty i pamiętam ten szelmowski uśmiech Steve'a, gdy wykręcał swoje genialne solówki, tu ujęte w karby elektronicznych rytmów. Ale żadne ograniczenia nie są w stanie stłumić tej energii z jaką działa Hillage.  Podobnie dzieje się, gdy autor proponuje instrumentalne kompozycje. Rozmach, finezja i inteligencja, cechują każdą sekundę muzyki. Szkoda czasu na opisywanie wrażeń, koniecznie posłuchajcie tej płyty, a zrozumiecie dlaczego mnie zachwyca!


 

 VIVA80 - o blog dos anos 80: STEVE HILLAGE - "Kamikaze Eyes"


środa, 16 maja 2012

Mike Oldfield - Platinum



 Gdy na rynku muzycznym w 1979 roku ukazała się płyta Mike Oldfielda "Platinum", uznani rodzimi krytycy wspominali o kryzysie rocka i samego Mike'a. Ale przyznam, że nie bardzo się tym przejmowałem, bo słuchając tej muzyki czułem tylko radość. Mając 15 lat odkrywałem takie wspaniałe, emocjonalne płyty i nie w głowie mi było szukać u muzyka słabości. Więc może ta subiektywna ocena 10 na 10, jaką do dziś wystawiam "Platynie", ma swoje korzenie w bezkrytycznym postrzeganiu młodego człowieka? A może po prostu tym krytykom tak się zdawało? Nie podejrzewali, co się będzie działo złego z muzyką 30 lat później. Płyta "Platinum" zaczyna się bardzo ciekawą tytułową suitą koncepcyjną, która choć faktycznie zawiera w sobie zapożyczony motyw P. Glassa, to jest po prostu genialnie złożona w całość! To nie jest oczywiście tylko zasługa samego Mike'a. Miał do dyspozycji grupę oddanych przyjaciół, muzyków (najbardziej znany jest chyba Pierre Moerlin - drums, vibraphone) którzy pomogli stworzyć mu unikalne, klarowne, rockowe brzmienie. Właśnie ten smaczek powoduje, że muzyka z tego albumu jest tak żywotna i wartościowa. Właściwie całe 20 minut to są różne solówki umiejętnie przerzucane z instrumentu na instrument, najczęściej poprzez zmianę różnie brzmiących gitar. Przypomina to trochę regularne dorzucanie paliwa do pieca który wybucha w końcowym, ekstatycznym momencie trwania utworu. Jest to tak przemyślnie skonstruowane, że podoba mi się nawet sekcja dęta, której zazwyczaj nie trawię, czy jakieś śmieszne dziwolągi słowne wydobywane z ust uczestników sesji. Jeszcze parę lat temu słuchanie tego zapisu było tak ekscytujące, że skończyło ono się upadkiem kolumny w sklepie, w którym wówczas pracowałem. Dostała ona po prostu "nóg" od mocnych basów z Part 2 (skoro grało tam trzech basistów...) i spadła ze swojego miejsca nad drzwiami. Dobrze że nie było wtedy żadnych klientów :).  Mam te kolumny po dziś dzień i jedna, z naprawianym od upadku rogiem, przypomina mi tę zabawną historię. Ech... Słuchałem suity "Platinum" dziesiątki razy, zawsze z wielkim wzruszeniem i zawsze za głośno. Myślę, że wielu fanów mnie zrozumie. Szczególnie lubię powtarzać Part 4 wykończoną orgiastyczną, nieziemską grą gitary i pięknym chórem. Często się zastanawiam, czy nie jest to jedno z najpiękniejszych doznań jakie mi się w życiu trafiło. Część drugą analogowego czarnego krążka zaczyna "Woodhenge", aspirująca do naprawdę ambitnej muzyki. Nawet jak Mike'a, który lubił odkrywać nowe brzmienia, to dość awangardowy, akustyczny kawałek z pięknymi fragmentami vibraphonu i marimby. Później jest urocza piosenka "Sally" (w późniejszych wydaniach zmieniono tytuł na "Into Wonderland"), utrzymana w klimacie lat 30. XX wieku, znów zawiera te dziwaczne akompaniujące wokalizy z omawianej suity i kończy się sympatycznie "szczytując" w górę, aby przejść w quasi koncertowy "Punkadiddle". I tu emocje szybko sięgają zenitu, pozostawiając słuchacza w pozytywnym oszołomieniu. W porównaniu do tych wzruszeń, końcowa piosenka "I Got Rhythm" George Gershwina może wydawać się anemiczna. Ale po tylu uniesieniach, jest to idealne zakończenie... Słuchałem potem paru wersji koncertowych "Platinum", jednak żadna tak naprawdę nie spodobała mi się równie mocno, jak oryginał. Czego nie mogę powiedzieć o udanych wersjach koncertowych Ommadawn. Ale o tym może innym razem.

wtorek, 15 maja 2012

Trans-X – Living On Video


 To było zupełne szaleństwo lat 80. Muzyki zespołu Trans-X z płyty "Living On Video" (1983) należało słuchać bardzo głośno. Tylko wtedy niesamowita, pozytywna energia zawarta w piosenkach tego synth-popowej grupy mogła dotrzeć do każdej komórki ciała. Muzyka wybitnie działająca na emocje, jak mało która, prowokowała członki do tańca... Brzmienie które można było nazwać "plastikowym", powstało przy użyciu bardzo popularnych wtedy syntezatorów typu: Roland Jupiter, CSQ 600, TR-808, Korg Vocoder, Oberheim OB8, czy Elka Synthex. No i do tego charakterystyczne bębny Simmonsa. Zespoły typu Soft Cell, Human League, nagminnie je na swoich płytach wykorzystywały. Trans-X wyróżniał się spośród nich nie tylko melodyjnością ale i przebojowością. Wyraźne naśladownictwo stylistyki Kraftwerk w tytułowym, bardzo popularnym teledysku "Living On Video"  nikomu nie przeszkadzało. Młodzieńczy głos Pascala Languiranda i zmysłowe dialogi Laurie Gill w stylu sex telefonu, teraz wywołują uśmiech na twarzy, ale w 1983 roku wyobraźnia pracowała trochę żywiej (smile). Muzyka dyskotek, podobna do tej, jaką można posłuchać w pierwszym filmie "Terminator". Kobiety ubierające się w lateksy, koniecznie z przesadnym makijażem. To skojarzenia nieodłączne z tą płytą i klimatem połowy lat 80. Ta twórczość niosła ze sobą olbrzymie pokłady siły i optymizmu. Dziś, gdy słucham jej na słuchawkach, nogi dalej same poruszają się w jej rytm :).  Jak w... transie. Oczywiście gdybym odtwarzał ją codziennie, pewnie szybko by się znudziła... Ale i taka emanacja co jakiś czas jest potrzebna - daje radość życia. Trochę szkoda tej nowo-romantycznej muzyki z przed blisko 30 lat. Dużo lepszego popu, niż to, co teraz proponują nam różne dziwne zespoły.  



poniedziałek, 14 maja 2012

Robert Schroeder – Cream



Omawiana dziś płyta ma bardzo apetyczną okładkę. Robert Schroeder album zatytułowany "Cream" wydał w październiku 2010 roku. To świadectwo jego niemalejącej weny i doskonałej formy. Chociaż niektórzy fani kręcą nosem, że obecnie Robert gra coś w rodzaju niezobowiązującej muzyki tła, zamiast mocno zaangażowanej elektroniki. Uważam  jednak, że w takim razie, jest to nobilitacja dla takiej muzyki (smile). A już na poważnie - to otaczający świat wymusza zmiany na każdym z ludzi i artysta który płodziłby ciągle takie same płyty, stałby w miejscu. W zmieniającą się rzeczywistość XX1 wieku, muzyka Schroedera wpisuje się całkiem zgrabnie. Pozbawiona skrajnych emocji, wirtuozerskich popisów, imponujących wariacji, jest idealną ofertą dla słuchaczy szukających wyciszenia i ukojenia nerwów. Nie ma obawy że spowoduje senność, no... chyba że ten potrzebny, zdrowy sen :). Chociaż ilość kremu widocznego na okładce mogłaby spowodować niestrawność, muzyczne uniesienia dawkowane są w rozsądnych proporcjach. Są tu delikatne hipnotyczne sekwencje, efekty wplatania ludzkiego głosu i dodatki charakterystyczne dla tego muzyka. Lekkość, z jaką  Schroeder tworzy te kompozycje zasługuje na uwagę i najwyższe uznanie. Profesjonalista taki jak on, po prostu nie może grać złej muzyki. Polecam!!!


Edgar Froese - Stuntman


 Płyta Edgara Froese - Stuntman z 1979 roku, to dla mnie ostatnia ambitna solowa płyta lidera Tangerine Dream. Jest też esencją pięknego brzmienia, które później stało się dla tego twórczego do tej pory kompozytora pułapką niemożności. Bowiem pastelowe barwy jakie zachwycają na wszystkich utworach ze "Stuntmana", odpowiednio wyważone i będące niewątpliwym atutem tego wydawnictwa, stopniowo zdominowały jego kolejne albumy aż po dzień dzisiejszy. Ale zamiast zastanawiać się nad artystycznym regresem Edgara, warto skupić uwagę nad tą zachwycającą muzyką. Froese tym razem chowa swój lwi pazur odważnego eksperymentatora. Generuje za to przyjemny, łatwo przyswajalny strumień dźwięków, które wywołują w odbiorcy bardzo ciepłe emocje. Fascynacje wyspami wulkanicznymi, amerykańskimi krajobrazami, czy pustynnymi obrazami, zainspirowały autora do stworzenia wyjątkowej muzycznej aury. Wtapiając się w kolejne utwory, można mieć wrażenie pewnego odrealnienia, przeniesienia w świat sennych marzeń. Ta muzyka idealnie nadaje się jako ilustracja filmu dokumentalnego chwalącego uroki naszej planety. Poszczególne ścieżki to jakby kolejne obrazy z najciekawszych jej miejsc. Słuchacz może stać się na chwilę badaczem starożytnych kultur i zgłębiać pradawne, nieodkryte tajemnice ziemskiego globu. Ciekawe, że oprócz pianina, wszystkie inne dźwięki pochodzą wyłącznie z elektronicznych instrumentów. Być może dlatego płyta charakteryzuje się takim dość specyficznym brzmieniem? Był to w owym czasie progres i coś nowego w dorobku niemieckiego kompozytora. Jego malarskie pasje z czasów studiów, przyjaźń z Salwadore Dali, znalazły swoje idealne spełnienie w krótkich impresjach z płyty "Stuntman" i pozyskały mu nowych fanów. Do takiej muzyki chętnie się wraca.




niedziela, 13 maja 2012

Manuel Göttsching / Ash Ra: The Best of The Private Tapes


 Pewnego dnia, najlepszy gitarzysta świata (pod względem wrażliwości i umiejętności jej okazania), Manuel Göttsching, wpadł na świetny pomysł. Postanowił wydać nieopublikowane nagrania swojego zespołu z różnych okresów działalności w latach 1971-89.  Ambitne te zadanie zrealizował w 1996 roku wydając potężny, 6 płytowy pakiet muzyki. Jednak niewielkie zainteresowanie i wpływy ze sprzedaży spowodowały, że Manu zmienił koncepcję. Po dwóch latach, w 1998 roku wydaje dwupłytową składankę "The Best of The Private Tapes".  Ta kolejna selekcja jak na mój gust jest dość trafna i zawiera prawie wszystkie bardziej istotne perełki z dużej edycji, oprócz nieodżałowanej suity "Eloquentes Wiesel". Rozpoczyna ją krótka, ale kapitalna relaksacja "Bois De Soleil" sygnowana jako solowy utwór Manu. Podczas trzech minut z głośników płynie tak urzekająca, subtelna muzyka, tak intuicyjne gitarowe solo, że słuchacz od razu wprowadzony jest w sam środek pięknej, choć smutnej kontemplacji. Jako drugi proponowany jest Halensee, połowa 12 minutowej ścieżki jaka pierwotnie zajmowała P.T. disc 3. Utwór z 1973 roku, co zresztą łatwo będzie każdemu fanowi zespołu rozpoznać. Jeżeli ktoś lubi ten okres zespołu - będzie kontent. "Ain't No Time For Tears" to dość klasyczna konwencja rockowego grania zespołu Ash Ra, z lekko prowadzoną perkusją i akompaniamentem, ale zaangażowana, zgrabna gra na gitarze wyróżnia ją na plus. "Der Lauf Der Giraffen" robi wrażenie krótkiej wprawki, która choć nie nuży, równie dobrze mogłoby by jej... nie być (smile). Za to urocza kompozycja "Niemand Lacht Rückwärts" spodoba się każdemu, kto jest podatny na transowe sekwencje. Później, w ramach odpoczynku od energicznych ostinato, Göttsching proponuje krótki fragment dłuższej suity "Begleitmusik Zu Einem Hörspiel" (Part 5). To powrót do korzeni, i to wyjątkowo strawny. Tak jak i typowe gitarowe improwizacje na "Wall Of Sound". Te liczne opóźnienia, pogłosy, delay'e i inne sztuczki jakimi potrafi zdolny Niemiec uwieść słuchacza, to prawdziwe święto dla uszu. Sympatyczne jest to że Manuel nie skrócił tego utworu. Skrócony za to został o połowę "Ultramarine", fragment lekko orientalny, ze świetnie pływającą gitarą. Jak tego nie lubić? "Whoopee" podobnie jak niedawno Der Lauf jest tak krótki, że praktycznie nie ma większego znaczenia... Pierwszy CD kończy fragment "Hausaufgabe" trochę hałaśliwy i mniej spójny znacznik. 
   Drugiego krążka nie będę szczegółowo opisywał -  jest po prostu, subiektywnie pisząc - słabszy. Dopiero ostatni fragment "Bois De La Lune" uznać mogę za genialny. Pozostałe - widzą mi się jako średnie. Podsumowując, dla tych kilku perełek mistrza pastelowych klimatów, nie sposób przeoczyć tego historycznego wydawnictwa. Dysponując pełnym zapisem sześciu starszych krążków, samodzielnie śmiało wypełniam dwa moimi prywatnymi Mr. Ash Ra - The Best.

 



Rainer Bloss & Klaus Schulze – Drive Inn


 Dziwna płyta jak na Klausa Schulze. Nie wiem, czy to był wpływ Rainera Blossa, czy Michaela Garvensa (perkusja, głosy), ale faktem jest, że Schulze zdecydował się wydać dość rytmiczną, prawie el-popową płytę. Drive Inn wytłoczona po raz pierwszy w 1984 roku, w sporej części jest wtórnym materiałem znanym z innych krążków Klausa z tamtych lat. Innowacyjny był na pewno fakt programowego użycia tego typu muzyki do prozaicznego, choć bardzo lubianego zajęcia - jazdy samochodem. Krótkie, ale mocno nasycone efektami utwory, faktycznie dobrze sprawdzają się na drodze, szczególnie wieczorem i nocą. Jeżeli chodzi o wartość muzyczną, to po latach dobrze  mi słucha się Truckin', Highway i Racing, które klimatem mocno przypominają znakomitą "Tonwelle". Jest w nich jakiś dramatyzm, chociaż w pigułce. Dobra pozycja dla początkujących fanów lubiących dynamikę i.. trochę luzu. Fajne uczucie przypomnieć sobie tę muzykę po latach. Następne krążki z tej serii będące właściwie solowymi projektami R.Blossa nie miały już tej siły przebicia. Idealna muzyka na lato.





sobota, 12 maja 2012

Brian Eno - Discreet Music



 Płyta Briana Eno - Discreet Music - ukazała się po raz pierwszy na czarnym, winylowym krążku w 1975 roku, w bardzo dobrym okresie dla muzyki elektronicznej, jak i dla samego Eno. To z powstaniem tego wydawnictwa wiąże się znana historia o chorym muzyku, który nie mając sił podkręcić gałki wzmocnienia gramofonu, odkrył uroki mieszania się dźwięków harfy z tłem otoczenia. To na tej płycie Brian Eno po raz pierwszy użył w tytule swojego imienia (poprzednie solowe płyty zawierały tylko jego nazwisko). I na tym albumie po raz pierwszy w całości materiał podporządkowano nowatorskiej jak na tamte lata, koncepcji ambient. Moją uwagę na tę muzykę zwróciła notatka w biografii mojego ulubionego pisarza P. K. Dicka, autorstwa L.Sutina. Według tego źródła, Eno podarował swoją płytę ekscentrycznemu pisarzowi, a ten zafascynowany, odtwarzał ją regularnie raz po raz na swoim gramofonie. Ponieważ i tak lubiłem słuchać Briana Eno, pomyślałem że co dobre było dla Dicka, może takie być dla mnie. I tu moje domniemanie okazało się trafione. Przynajmniej jeżeli chodzi o tytułową, półgodzinną suitę. Relaksujące dźwięki, wylewający się ze słuchawek wręcz niebiański spokój... Pastelowa, wieczorna muzyka. Takiego Eno bardzo lubię. Zadziwiające, że chociaż w samej konstrukcji utworu Discreet Music dzieje się tak niewiele, to jednak jego klimat przesądza o muzykoterapeutycznych właściwościach. Ten rodzaj niezobowiązującej twórczości, który jak rzeczywiście spraktykował Dick, pozwala na wielokrotny odczyt, bez śladów znużenia w umyśle słuchacza. Awangardowy twórca dla miłośników technicznych szczegółów na okładce płyty umieszcza schemat powstawania tych dźwięków. Po 30 minutach łagodnej emanacji, następuje zmiana klimatu, jaki i instrumentów. Jednak "Trzy Wariacje na temat Kanonu D-dur", moim zdaniem nie mają w sobie już takiego uroku. To oczywiście subiektywna ocena. "Dyskretna muzyka" doczekała się co najmniej 21 różnych edycji, co samo w sobie świadczy o powodzeniu tej muzyki. Obecnie już klasyka i lekcja obowiązkowa dla każdego poważnego melomana.



piątek, 11 maja 2012

Alexey Obraztsoff (Алексей Образцов) - Pictures


 Któregoś późnego popołudnia siedziałem po godzinach w pracy, czekając na spóźniającego się dostawcę. Słońce w uroczy sposób chowało się za horyzontem, a ja mocno już zmęczony, szukałem dobrej muzyki, aby miło wypełnić czas. Trafiło na płytę mało znanego u nas moskiewskiego kompozytora. A jednak,  nawet gdyby Alexey Obraztsoff, na co dzień udzielający się w projektach Deep Ocean i Lator, miał do końca swojego życia zostać autorem tylko jednej dobrej płyty, to i tak warto byłoby o tym fakcie wspomnieć. Jego album "Pictures" z 1997 roku to forma relaksacyjna, z pogranicza new age i tradycyjnej elektroniki. Spośród wielu jej podobnych, wyróżnia ją ciekawa wizja i staranna realizacja. Pastelowe, dźwiękowe obrazy jakie wydobywają się kolejno z głośników, użyte sample robią niesamowite wrażenie. Oniryczne, tajemnicze, a jednocześnie również bardzo optymistyczne są te dźwiękowe pasaże, a momenty przełomowe dostarczają wielu wzruszeń. Chociaż patetycznej, romantycznej muzyki granej przy użyciu syntetyzatorów słuchałem już wiele, to dźwiękowe krajobrazy rosyjskiego aranżera mają wyjątkowo dużą moc oddziaływania. Alexey kreuje trochę bajkową atmosferę rodem z filmów fantasy, a jego ciepłe brzmienia jakie generuje z elektronicznych maszyn, poruszają wyobraźnię. Wydaje mi się że proponowane barwy są właśnie idealnym zastosowaniem dla całej techniki samplowania, cyfrowego zapisu. Takiej płyty nie powstydziłby się Patrick O'Hearn, Kevin Kendle ani zespół Tangerine Dream z wczesnych lat 80. Gorąco polecam, szczególnie sceptykom muzyki new age.

środa, 9 maja 2012

Przemysław Rudź - Paintings


 Starożytny mędrzec Agur napisał kiedyś: "Trzy są rzeczy, które okazały się dla mnie zbyt zdumiewające, i cztery, których nie poznałem: droga orła na niebiosach, droga węża na skale, droga okrętu w sercu morza i droga krzepkiego mężczyzny z dziewczyną". Ja bym dodał do tego jeszcze jedno, współczesne zagadnienie: droga artysty do tajemnic jego syntezatorów. Jak to się dzieje, że w umyśle powstaje akurat taka, a nie inna idea, nabiera ona wyraźnego kształtu i formułuje się w złożony, intrygujący muzyczny proces? Czy jest w tym ręka Boga, przejaw Jego istnienia? Strumień świadomości, który podczas tworzenia przeobraża się w muzykę... Któż, pojmie jak się to dzieje? Tego typu pytania towarzyszą mi podczas słuchania najnowszej, nie wydanej jeszcze oficjalnie płyty Rudzia "Paintings". Przemek Rudź jest artystą nieustannie poszukującym. Osobą z wizją, która ma ambicje odkrywać,  ujarzmiać i kształtować akustyczne formy. Te rzeźbienie w muzycznej tkance przynosi różne efekty, czasami inne niż przyzwyczajenia słuchaczy. Artystę interesuje bardziej rezultat końcowy jego poszukiwań, niż komercyjny sukces wydanej płyty. Nieważne więc czy ta muzyka ukaże się w Generatorze, czy u Rona Bootsa w Groove Unlimited. Pierwsza sugestia jaką niejako kieruje Rudź do odbiorców jest taka: "Nałóż dobre słuchawki i wyłącz to, co mogłoby Cię rozproszyć. Jeżeli tak zrobisz, zrozumiesz co chcę Ci przekazać". Kto polubił  pierwsze płyty Przemka za soczyste i dynamiczne sekwencje, może być trochę zdziwiony. Jest ich tu mniej niż zazwyczaj. Tym razem bowiem, kompozytor buduje klimat przy pomocy subtelniejszych niż do tej pory, środków wyrazu. Sugeruję dokładniejsze wsłuchanie się w treść muzyki. Nie określiłbym jednak najnowszej twórczości Rudzia terminem "ambient". To tematyczne, rozbudowane impresje. Pierwszy obraz "Misanthropic Aliens" jest trzyczęściową, wyraźnie podzieloną suitą. Przemek, idąc śladem Edgara Froese, który onegdaj sam tworzył swoje sample do płyty "Epsilon in Malaysian Pale", udostępnił własnoręcznie nagrane efekty trzeszczącej kry pod stopami przyjaciela na zamarzniętym jeziorze, czy odgłosy własnego sapania. Trochę mroczny początek i treść części drugiej "Helpless Prisoners Of Fiction" dobrze oddaje założenie autora "Wszyscy myślą, że ten pierwszy kontakt to będzie bajka. A co, jeśli obcy będą chcieli nas załatwić?". Part II kojarzyć się może z niektórymi pięknymi nagraniami zespołu Neurionium. Dynamiczna końcówka "Diplomacy Failed" nie pozostawia wątpliwości co do ewentualnego rozwoju akcji. Chociaż w/g mnie jest przesycona optymizmem. Kolejna kompozycja "Sowers Of Quantum Intellects" również zaczyna się serią  dość tajemniczych dźwięków. Jest jednak bardziej wyważona w emocjach i stanowi jakby refleksyjną opowieść o cywilizacjach, które rozrzucają po kosmosie formy inteligentnego życia. Podobnie jak krótka "Kosmiczna pierwotna zupa" podczas słuchania której łatwo o takowe skojarzenia. Po tym swoistym oddechu znów pora na klimaty bliskie grozy. Autor przyznaje się do zauroczenia filmem The Thing, którego obie edycje (1982 i 2011) uznaje za udane. Po raz pierwszy Rudź prezentuje cover tematu Ennio Morricone, nad którym jak pamiętam z naszych licznych rozmów, niemało się napracował. Gdy słucham trzech części "Who Goes There?", nie tylko łatwo przypominam sobie klimat tych filmów, ale dochodzę do wniosku, że Przemek bliski jest w swojej wizji twórczości jednego z najciekawszych polskich grafików - Michała Karcza. Jego obrazy idealnie pasują do tej niepokojącej muzyki. Końcówka suity - "Aftermath" wiernie oddaje nastrój bezradności i niemocy pozostałych przy życiu bohaterów cyklu. "Wylęgarnia bytów astralnych"  - ulotna, oniryczna forma, przygotowuje do finałowej suity. A ta zgodnie z konceptem celebracji nastoju, powoli, z dźwięków niepodporządkowanych, fluktuacji, przeradza się w bardziej stabilny i określony w treści  byt. Jednak "Ukryte zakątki naszego ego" już z definicji nie mogą być reprezentowane przez lekko strawne dźwięki. Dlatego też, przez pierwsze 10 minut słuchacz raczony jest  dość swobodną i niezobowiązującą formą. To również zasługa Smoka, który w intro podkłada dźwięki z poznańskiej ulicy. Ale jak wspomniałem na początku tego eseju (smile), Przemek podbija w karby rozumu i swojej silnej jaźni podległe mu tytułowe obrazy. Nic dziwnego, że zaczyna być miejscami wyczuwalny porządek i  harmonia. Wędrująca sekwencja Adama Bórkowskiego jest też tego zestawu istotnym elementem. Nagranie nie kończy się wyraźnym akcentem, raczej zostawia pewne niedopowiedzenia, które wypełni wyobraźnia słuchacza. Rudź w dalszym ciągu udowadnia, że nie jest niewolnikiem jednego pomysłu, pokonuje niewidzialne bariery swojej jaźni i te widzialne - ludzkiej ignorancji.

Przemysław Rudź - Paintings:
1. Misanthropic Aliens
part 1 - Whispers From The Ancient Permafrost
part 2 - Helpless Prisoners Of Fiction
part 3 - Diplomacy Failed
2. Sowers Of Quantum Intellects
3. Cosmic Primordial Soup
4. Who Goes There?
part 1 - That's Not A Dog!
part 2 - Perfect Imitation (Humanity Reprise)
part 3 - Aftermath Of U.S. Outpost 31
5. Astral Beings Hatchery
6. Hidden Nooks Of Our Ego (feat. Adam "Smok" Bórkowski)

poniedziałek, 7 maja 2012

Billy Currie - Transportation (with guest Steve Howe)


  Billy Currie, a właściwie William Lee Currie, znany jest ze swojej przygody z zespołem Visage, oraz przede wszystkim z nagrań zespołu Ultravox. Grał tam na skrzypcach i instrumentach klawiszowych. gdy zespół przeżywał największe sukcesy. Był nawet moment, że Billy po rozpadzie grupy, nabył praw do nazwy legendarnego zespołu, ale wskrzeszenie idei Ultravox w latach 90. nie zostało zbytnio docenione. Znacznie lepiej wypadają za to solowe nagrania angielskiego kompozytora, choćby takie jak płyta z 1988 roku "Transportation". Chociaż terminu " twórczość solowa" nie należy w tym wypadku traktować zbyt dosłownie, bo autor do nagrań zaprosił kilku muzyków, z których gitarzysta "Yes" Steve Howe - wyróżniony został na okładce. Pierwszy samodzielny album Williama skrzy się od pomysłów i - co szczególnie mi się podoba  - zawiera sporo nietypowych brzmień. Być może to zasługa unikalnego składu uczestników sesji. To, co wydobywa się z głośników - ta wypadkowa kilku talentów - brzmi po prostu jak dobry rock progresywny z elementami popu. Miejscami mocno zakręcony, czasami gitarowe sola Howe'a brzmią niczym impresje Gandalfa, ale to raczej przypadek niż chęć naśladownictwa. Mimo kilku dynamicznych zwrotów akcji, całość wypada niewiarygodnie lekko. Przy słuchaniu tej muzyki mam kilka mimowolnych skojarzeń i sugestii, jednak gdybym nie wiedział wcześniej kto to gra, nigdy bym sam na to nie wpadł... A przecież słuchałem już kilku tysięcy płyt. Myślę że ta twórczość spodoba się np. wielbicielom "Amaroka" Mike Oldfielda, łączy je bowiem podobna swoboda i lekkość kreślonej wizji. Słuchając licznych, cieszących uszy ozdobników i świetnych improwizacji, odczuwam podziw dla kreatywności wszystkich artystów biorących udział w nagraniach. Sam Billy pisze na okładce, że te eksperymentowanie zaprowadziło go w rejony dziwne i dla niego samego dość nieoczekiwane. Spodobać się mogą fortepianowe wstawki czy gra na ukulele. "Transportation" to witalność i świeżość, niczym powiew majowego poranka. Udany mix kilku rożnych muzycznych form (popu, rocka, symfoniki, progresji) w jedno zgrabne dziełko.







niedziela, 6 maja 2012

Boney M. - Rasputin / Nightflight To Venus


  Kiedy młody człowiek poznaje po raz pierwszy nową muzykę, niezwykłe brzmienia, czy pobudzające wyobraźnię rytmy, zostają one w pamięci na wiele lat. W 1978 roku ukazał się na świecie w wielu wersjach singiel popowego zespołu Boney M.: Rasputin / Nightflight To Venus. Miałem wtedy 14 lat i chłonąłem wszystko co było dostępne dla uszu.  Szczególnie przypadła mi do gustu  trwająca niespełna pięć minut strona "B" 7 calowego wydawnictwa Tonpressu.  "Nightflight To Venus" to pełna efektów historia kosmicznej podróży na tajemniczą planetę. Słuchanie tej muzyki przypomina oglądanie pasjonującego filmu SF. Rozpoczyna się deklamacją Billa Swishera, który udając robota zapowiada nocną podróż: "Ladies and Gentlemen, welcome aboard the starship Boney M for our first passenger flight to Venus". Potem następuje wsteczne odliczanie od 10, - ignition - lift off. Let's go! Zaczęła się niezwykła podróż. Oczywiście, nastoletni meloman męczący gramofon Bambino nie zastanawiał się nad technicznymi szczegółami tej wyprawy. Podobał mi się klimat utworu, budowane napięcie, łagodny śpiew wokalistek. Rytmiczna fraza zapętlona w atrakcyjnej sekwencji i falujący podkład syntezatora - bardzo zbliżony do tego, co można było usłyszeć na pierwszych płytach J.M. Jarre'a. W tych kilku minutach znalazło się miejsce na   trochę rozmarzonego rozmyślania, komunikat o spotkaniu z UFO - i niestety - mini perełka muzyki pop zakończyła się (za szybko) - szczęśliwym lądowaniem na planecie. Niesamowite! Jakiś czas temu, powróciłem do omawianego nagrania i z satysfakcją stwierdziłem, że czas nie zaszkodził tej sympatycznej muzyce. Na trzeciej płycie długogrającej "Nightflight To Venus" motyw podróży odwrotnie niż na singlu - zaczyna projekt i płynnie przechodzi w utwór "Rasputin", który jednak nie wydaje mi się tu szczególnie godny omawiania. Natomiast emocje płynące z odbioru kosmicznej muzyki - tak. Po latach dowiedziałem się, że jednym z aranżerów był Michael Cretu, rumuński muzyk, znany głównie jako twórca projektu nazwanego Enigma. A sama muzyka doczekała się 7 minutowej wersji i kilku metamorfoz, w tym 13 minutowego, ciekawego remixu. Jeżeli te słowa czyta nastoletni odbiorca, proponuję zagłębić się na chwilę w ten specyficzny, trochę już antyczny świat muzyki.






czwartek, 3 maja 2012

Steve Schroyder - Sun - Spirit of Cheops



 Steve Schroyder - tę godność znają wszyscy fani starych nagrań Tangerine Dream. Pionier ambitnego rocka po nagraniu płyt Alpha Centauri i Zeit, pojawił się na chwilę w Ash Ra Tempel jako Steve Schroeder pomagając grupie w spłodzeniu projektu "Seven Up". Potem ten kosmiczny kurier nie wydał płyty aż do 1991 roku gdy to ukazała się ciekawa "Best of Augenstern". Tego samego roku pojawia się pierwsza płyta formacji Star Sounds Orchestra. Ta grupa wydała kilka płyt, niekiedy (ale nie zawsze) o dość wyraźnym, komercyjnym zabarwieniu. Steve lubi jednak zaskakiwać i w jego dorobku są również ambitne projekty. Do takich niewątpliwie należy "Sun - Spirit of Cheops" nagrany w 1992 a wydany po raz drugi w 2006 roku. Album jest inspirowany parametrami wielkiej piramidy Choepsa, i podobno - jak tłumaczy autor - muzyka jest wypadkową konwersji wymiarów i proporcji piramidy do słyszalnego dla uszu zakresu. Hm... Niezależnie od filozofii towarzyszącej tej muzyce, przyznać należy że jest ona intrygująca. Schroyder umiejętnie dawkuje mniej znane barwy, ale nie przesadza z ich dziwacznością. Ta muzyka ma przybliżyć ducha tego egzotycznego miejsca jakim jest Piramida Cheopsa. Podczas słuchania czterech kompozycji meloman staje się widzem swojej wyobraźni i podziwia majestat budowli. Niejako podróżuje ciasnymi korytarzami i zastanawia się nad cudem starożytnej techniki. Muzyka jest więc momentami odpowiednio mroczna, tajemnicza i niespokojna. Czasami zaś monumentalna i pompatyczna. Sporo się w niej dzieje, a jeśli kogoś umęczyła tytułowa, początkowa suita, to odetchnie przy lżejszym gatunkowo "Gangway and gallery". Nie ma tu jednak oklepanych orientalnych zwrotów i autor mógłby śmiało wydawać wspólne płyty z Peterem Frohmaderem. Steve, uczestnik Ricochet Gathering, w te lato zawita ponownie do Polski aby zagrać na kolejnej edycji Elektronicznych Pejzaży Muzycznych w Olsztynie. Ciekaw jestem, jaką   przedstawi muzykę?  


Tadeusz Grabowski - Zafascynowany byłem metamorfozą dźwięku


Wiele lat temu kupiłem kasetę magnetofonową "Granica Snu". Elektroniczna muzyka na niej zawarta, do dziś mi się podoba. Ale o autorze nie wiedziałem nic. Do czasu, aż sam odpowiedział na moją prośbę o kontakt.

D.K: Na początek, ponieważ nie ma o Tobie żadnych informacji w sieci, przedstaw się bliżej....

T.G.: Witam, ukończyłem szkołę muzyczną w klasie kontrabasu, równoległe studiowałem mechanikę na Politechnice. W połowie lat 80. założyłem małe studio oparte na magnetofonie 8-śladowym TEAC 80, na którym nagrałem Granicę Snu. Potem pracowałem w Teatrze Rozrywki w Chorzowie, jako reżyser dźwięku. W 1994 powróciłem do muzyki w wyniku nawiązania współpracy z nowo powstałym studiem. Wtedy powstała moja pierwsza płyta z muzyka taneczną, a w 1995 kolejna. W chwilach relaksu powstały kolejne kompozycje z muzyką elektroniczną: „Tatry” i „Przebudzenie”, a w 1996 roku „WAYA-WAY”. Utwór Ewolwenta powstał prawdopodobnie w latach 1992-3.

D.K.: Chociaż znany jesteś na razie tylko z jednej kasety, robi ona nie tylko na mnie bardzo pozytywne wrażenie. Jak doszło do powstania projektu "Granica snu"? Mam na myśli historię i okoliczności powstania tej muzyki...

T.G.: Dziękuję, jak wspomniałem, przyczyniło się do tego to małe studio z wielośladem. W latach osiemdziesiątych poznałem kolegę, który dysponował pierwszym samplerem w okolicy, pewnie jednym z kilku w Polsce - Roland S-50. Ten instrument wywołał u mnie dosłownie szok! Były to pierwsze samplowane dźwięki, które otwierały nieskończone pole możliwości i nieprawdopodobnie mnie inspirowały, aż szkoda, iż później już nic równie podobnego się nie pojawiło, sorry, może technika loopów perkusyjnych na początku lat 90. Dzisiejsze sample to tylko udoskonalenie tamtej techniki. Jak myślę o tamtych czasach, to bardzo się cieszę ze uczestniczyłem w tym niesamowitym okresie powstawania różnorodnych instrumentów elektronicznych, z których każdy posiadał dosłownie swoją duszę.
Druga sprawa to wieloślad, który pozwalał na dogrywanie kolejnych ścieżek i miksowanie z poprzednimi śladami, był to olbrzymi postęp w tamtych czasach, gdy nie było jeszcze tak mocnych komputerów, które mogły nagrywać dźwięk. Pamiętam mój pierwszy syntezator KORG MONOPOLY - piekielnie trudny w ustawieniach, potem Roland JX-8P ze wspaniałą barwą o numerze P27, rewelacyjny instrumenty Yamahy DX-7 i DX-5, czy KAWAI, oraz później Roland JX-10 czy Korgi z generatorami cyfrowymi i obwiedniami analogowymi. Dzięki dostępowi do tych syntezatorów siedzieliśmy po nocach w studio (wraz z kolegą -Krzysiem, który swój głos dodał do końcowego fragmentu Granicy Snu) i nagrywaliśmy rożne pomysły, które rodziły się w głowach. Dużo było improwizacji, bolały nas głowy od pomysłów, aż wreszcie po pewnym czasie zaczęła się krystalizować wizja, którą zilustrowałem w Granicy Snu.

D.K.: "Granica snu" to dla zbór umiejętnie scalonych różnych pomysłów: np. "Ewolwenta" jest dostojna, ciut pompatyczna i bardzo romantyczna, "Tatry" brzmią tajemniczo i melancholijne, a " Waya Way" to orientalny pop. Czy te tytuły zdradzają źródła inspiracji? Opowiedz może trochę o tym... 

"Granica Snu" powstała prawie 8 lat wcześniej od pozostałych ścieżek! W zasadzie nie ma nic wspólnego z późniejszymi utworami. Jak wspominałem, powstała w wyniku wielu eksperymentów muzycznych i fascynacji możliwościami wielośladu i samplera. Było to tak swobodne potraktowanie formy muzycznej, jak powiem, że w początkowej części "Granicy Snu" nagrałem efekt jak jem orzeszki ziemne - to pewnie niewielu w to uwierzy, lecz mi się ta swoboda kreacji dźwięku zawsze bardzo podobała i podoba do dnia dzisiejszego. Kolejny utwór "TATRY", powstał w wolnych chwilach podczas komponowania płyty z muzyką taneczną, był jakby antidotum na to, co robiłem wówczas. Co ciekawe, jest w całości zagrany „z ręki” - zaimprowizowany, tylko z jednym montażem! Obecnie bardzo jestem z niego dumny - mogę się poszczycić czystą improwizacją, jak niegdyś nagrywał np. Klaus Schulze! Utwór "TATRY" w całości nagrany był na sztandarowym syntezatorze lat 80-tych KORG TRIDENT. Utwór "PRZEBUDZENIE" to już epoka samplerów AKAI S-3000, to również utwór również zaimprowizowany z małą pomocą sekwencera. Zafascynowany byłem metamorfozą dźwięku jaki oferował sampler z kilkoma warstwami barw - tzw. layers, które pozwalały uzyskać „żywy” (w znaczeniu ewoluujący) dźwięk, co zresztą słychać w podstawowych barwach w tym utworze. Utwór "WAYA -WAY", to już właściwie nowa epoka rodzenia się muzyki techno! Pamiętam że wpadłem na pomysł połączenia muzyki tanecznej z elektroniczną, i jeszcze ten dodatek sampli etno ... W sumie "WAYA -WAY" zaczyna się z sekwencją na 5/4, a więc nie do tańca, by później przejść w rytm 4/4.

D.K.: Na jakim sprzęcie nagrałeś tę kasetę, o ile jeszcze pamiętasz...? 

T.G.: W sumie całość była nagrywana an magnetofonach wielośladowych początkowo TEAC 80, później TASCM 16. Instrumentarium początkowo kompletnie analogowe, potem w hybrydach, aż w końcu na samych samplerach z użyciem analogowego stołu mikserskiego i efektów już wtedy cyfrowych.


D.K..: W jaki sposób trafiłeś ze swoją muzyką do wydawcy kasety, czy może zostałeś "odnaleziony" przez tę oficynę? Wiem że tą muzyką zachwycał się kiedyś Jerzy Kordowicz.

 T.G.: Nie znalazłem wydawcy, nawet firma która wydawała mi muzykę taneczna uważała za wyrzucone pieniądze inwestowanie w moją muzykę elektroniczną! Kasety wydałem wiec sam, nawet w hurtowni nie chcieli wstawić moich kaset, czułem się jak z innego świata. Na szczęście Jerzy Kordowcz bardzo mnie dowartościował, prezentując moje nagrania na antenie Trójki, i tym że początkowo uważał, że jestem za młody na tak dojrzały utwór (Granica Snu). Żartował, że jestem podstawiony przez kogoś, kto nie zamierza się ujawniać.

D.K.: W latach osiemdziesiątych grono muzyków grających na syntezatorach było o wiele mniejsze niż teraz, może się mylę, ale wydaje mi się że łatwiej było się "wypromować". Z drugiej strony taka muzyka to ciągle gatunek niszowy. Jak to z tym według Ciebie jest?

T.G.: Prawdą jest, że w latach osiemdziesiątych instrument cenowo równał się samochodowi! Pamiętamy że początkowo był to w dodatku instrument najczęściej monofoniczny! Również pozostały sprzęty jak kamery pogłosowe, reverby, miksery, były koszmarnie drogie. Oczywiście, było łatwiej niż obecnie, temu kto był w posiadaniu takich syntezatorów. Chociaż uważam, że to człowiek gra, a nie sprzęt (a obecnie jest bardzo często odwrotnie !). Współcześnie wszyscy dysponujemy taka masą brzmień, setkami efektów, doskonałymi programami sekwencyjnymi oraz możliwością niekończącej się edycji, że jest coraz trudniej być oryginalnym, i przede wszystkim "niezdominowanym" przez sprzęt.

D.K.:To były stare dzieje, porozmawiajmy teraz o Twoim obecnym artystycznym życiu. Wspominałeś mi przez telefon, że kończysz tworzyć nową płytę, przy udziale żywych muzyków. Możesz uchylić rąbka tajemnicy i zdradzić trochę szczegółów? 

T.G.: Początek XXI wieku odczuwałem jako niestrawność brzmień syntetycznych. Syntezatory w zasadzie przestały się rozwijać w sensie nowych palet brzmieniowych. Firmy zaczęły serwować nam instrumenty, które grały jednocześnie kilkoma warstwami barw (LAYERS), nawiasem mówiąc, bardzo cienkimi, z domieszką dużej ilości pogłosu, delay'a i chorusa. Pojawienie się instrumentów z firmy EAST WEST zwróciło moja uwagę na fakt, iż od teraz muzyk elektroniczny dysponuje dodatkowo wspaniałą paletę barw instrumentów klasycznych. Pierwsze utwory wykorzystujące nowe, a zarazem klasyczne barwy, zacząłem nagrywać w roku 2003. Powstało parę nieskończonych utworów. W 2008 roku zwróciło się do mnie Planetarium Śląskie o skomponowanie muzyki do pokazu, a w 2010, gdy przyszedł do mnie kolega i przyprowadził potencjalnego sponsora płyty, wtedy zabrałem się do komponowania nowego materiału muzycznego, który opatrzyłem tytułem „Tetropolia”. Płyta jest w zasadzie gotowa. Obecnie szukam wydawcy (może tym razem znajdę). W nagraniach wzięli udział profesjonalni chórzyści, klasyczne instrumenty, i oczywiście instrumenty elektroniczne, a precyzyjniej instrumenty klasyczne w wydaniu elektronicznym.

D.K.: I teraz oczywiście używasz innych narzędzi, jaki w tym udział ma komputer i sample?

T.G.: Podstawowy, zafascynowany jestem muzyką filmową, która wzorcowo łączy barwy syntetyczne z muzyką symfoniczną. Ja niestety nie posiadam wystarczających środków, aby moje utwory wykonywała orkiestra symfoniczna, ale stać mnie na wynajem chóru, dlatego nadal korzystam z komputerów, coraz zresztą lepszych!

D.K.: Czy koncentrujesz się głównie na tworzeniu nowych utworów, czy masz czas na poznawanie i słuchanie innej muzyki. Jeśli tak, to jakiej? 

T.G.: Muzyka Hansa Zimmera jest wskazówką jak ją należy robić, ponadto muzyka George Williamsa Juniora, jest też ciekawa pod kątem analizy formy i miksu, czy też kompozycje Edwarda Edgara. Oczywiście na komponowanie mam swój własny pogląd, który staram się realizować.

D.K: Jakie masz marzenia?

T.G.: Chciałbym spróbować napisać muzykę do filmu, mieć więcej czasu na komponowanie, i... mieć własnego menadżera.

D.K.: Kiedy następna płyta? 

T.G.: No właśnie się za nią zabieram...

D.K.: Dziękuję za wywiad i czekam na nowe nagrania.

P.S.: Dodać muszę, że płyta "Granica Snu" dostępna w mp3 na niektórych stronach internetowych zawiera zdjęcie wystawiającego, a nie autora muzyki - Tadeusza Grabowskiego.

środa, 2 maja 2012

Ron Boots - The 80's Box - Wind in the Trees



  Muzyce programowej, elektronicznej, często towarzyszy ambitna artystyczna wizja. Kompozytor, niczym pisarz z dużą fantazją, stwarza swój świat złożony z unikalnej kombinacji dźwięków. I często słuchacz, podobnie jak czytelnik fascynującej książki, daje się w niego bez reszty wciągnąć. Poddaje się nastrojom chwili układanych z zestawu różnorodnych barw, które pociągają swoją zmienną urodą, niczym szkiełka w kalejdoskopie. Czasami nie dzieje się to od razu, mieszanka osobliwych akustycznych zdarzeń jest wyzwaniem dla uszu. Ale po jakimś czasie dochodzi do sprzężenia i ... stało się!  Muzyka okazuje się być idealnie rozumiana przez odbiorcę, a  głęboka satysfakcja płynąca z tego faktu czyni melomana szczęśliwym. Taki proces może czekać nabywców płyty Rona Bootsa "Wind in the Trees". Ten album wydany w 2000 roku, to część większego boxu, gdzie na sześciu krążkach Ron odrestaurował swoje starsze nagrania z lat 80. Zabieg ten, autor opisuje na swojej stronie internetowej jako pracochłonny i kosztowny. Wymagało to bowiem od niego nagrania niektórych utworów na nowo, odkupienia starszych syntezatorów i mozolnych studyjnych zabiegów w trosce o zachowanie oryginalnego brzmienia i klimatu archiwalnych nagrań. Według mnie był to znakomity pomysł. Udało się Bootsowi nie tylko utrwalić pewien okres swojej twórczości, ale przede wszystkim nadać jej atrakcyjny kształt. Płyty "Wind in the Trees" słucha się z prawdziwą przyjemnością. Tym bardziej, że nie jest to jakaś szczególna awangarda, tylko po prostu zmyślnie zagrana mainstreamowa elektronika. Mi szczególnie przypadła do gustu lekkość z jaką Boots kreuje poszczególne przyrodnicze tematy. Towarzysząca mu niewątpliwie wena twórcza powoduje, że ta muzyka opisująca zimowy chłód, czy letni wietrzyk, jest nie tylko wyrazista w emocjach, atrakcyjna stereofonicznie, ale i bogata kolorystycznie. Ma w sobie rys szlachetnego indywidualizmu, przyjemne, umiejętnie dawkowane sekwencje i... pogodę ducha, która dodaje do życia niezbędną szczyptę optymizmu.

wtorek, 1 maja 2012

Tangerine Dream - Poland (The Warsaw Concert)


 Jeżeli do jakiegoś fragmentu muzyki elektronicznej można przypasować słowo "kultowa", to płyta Tangerine Dream - Poland  faktycznie taką się okazała. Oryginalnie zawiera trochę ponad 80 minut doskonałej muzyki zagranej podczas pamiętnego koncertu na Torwarze 10 grudnia 1983 roku. Wydany pod koniec 1984 roku w formie podwójnego winylowego albumu projekt Poland, szybko okazał się bestsellerem zespołu chętnie słuchanym na całym świecie. Te suche encyklopedyczne dane nie oddają jednak nawet w małym stopniu emocjonalnego charakteru tej muzyki i wydarzeń towarzyszących jej prezentacji. A ten aspekt historii wydaje mi najbardziej frapujący. Zanim grupa doprowadziła widownię do stanu wewnętrznego wrzenia, swoistej euforii na powierzchni lodowiska, przez wiele lat podsycała apetyt polskich fanów wydając co rok intrygujące tytuły. Mimo modyfikacji personalnych zespołu, zmiennej charakterystyki tworzonej muzyki i rozbudowywania instrumentarium, hasło "Tangerine Dream" wzbudzało dużo ciepłych uczuć. Być może zadziałało to w obie strony, Edgar Froese od la dostawał z Polski obrazy malowane przez fanów jego muzyki. I co ciekawe, od 1979 roku twórczość Edgara Froese jest bardziej pastelowa, oniryczna i rozmarzona. Pierwsze dynamiczne dźwięki tytułowej suity "Poland" co prawda nie sugerują takiej metamorfozy, ale według mnie to po prostu zabieg czysto psychologiczny, handlowy. Edgar wiedział że audytorium potrzebuje również soczystej energii, barw poruszających i podniecających. Dlatego po mocno skróconej, ale ocalałej dla potomnych zapowiedzi Jerzego Kordowicza, grupa podbija serca słuchaczy mocnym akcentem. Dźwięki fruwające w powietrzu niczym sztylety owijają się wokół kilku rytmicznych programów. Bardzo wyraźna przestrzeń zbudowana na ich bazie, pozwala cieszyć uszy różnymi akustycznymi niuansami. Teraz, po wielu latach te brzmienia wydawać się mogą lekko plastikowe, ale wtedy powalały świeżością. A i obecnie nie pozostawiają słuchacza obojętnym  Po jedenastu minutach takiej erupcji zespól rozważnie zmienia styl na bardziej refleksyjny. Stworzony nastrój pełen tajemnicy, niczym religijne misterium, sugeruje wyczekiwanie na rozwiązanie sekretu. I tu zachwyca gra w stylu który nazwę na użytek własny - westernowego romantyzmu. Delikatne, jak z porannej mgły, wydobywa się pełna spokojnego optymizmu melodia, która rozwinie się niczym bolero w przemyślną  perkusyjno-sekwencyjną "orgię" dla uszu. Wciąga i  unosi ona uczestników koncertu na wyższy poziom estetycznych doznań. Kolejny utwór "Tangent" jest naturalną konsekwencją poprzedniego ciągu wydarzeń. Prosta fraza którą śmiało można by zanucić pod nosem, jest po prostu organicznie trafiona. Później (o ile czytelnik lubi takie szczegółowe opisy), Tangerine Dream wodzi fanów po jakimś tajemniczym lesie, lub czymś innym - w zależności od wyobraźni i percepcji odbiorcy. Te trochę mroczne, lodowe barwy kontrolowane są przez wyrazistą pętlę kilku dźwięków, aby w końcu przejść w komercyjny, ale dość sympatyczny "Polski Dance". Łatwo skojarzyć go można z kompozycją "Choronzon" z płyty "Exit". Pierwszą winylową płytę na stronie B kończy "Rare Bird" - również utwór energiczny, lżejszy gatunkowo i bazujący na dość wyrazistych doznaniach. Drugi czarny krążek także dostarcza wielu wzruszających przeżyć. "Barbakane" ma wyrafinowany początek i odnoszę wrażenie że to jest solowy projekt Edgara wykonany zespołowo. Słychać sporo nawiązań do autorskich, malarskich albumów Froesego, a nawet co jest niezbyt częste u T.D. - wyraźne akcenty orientalne. Czas refleksji i zadumy płynie przy tej muzyce stanowczo zbyt szybko. Po dziewięciu minutach takiej medytacji, tercet ożywia publiczność przebojem wydanym również na singlu "Warsaw in the Sun". Ciekawe kontrasty: słodkie melodie na tle cyfrowych bębnów i kilku sekwencji - monumentalne i pompatyczne. To tylko Edgar potrafi tak wpleść poszczególne elementy w popowy charakter muzyki. Kończący projekt "Horizon" to również perełka pośród innych nagrań zespołu z tamtego okresu. Mistrzowskie kreślenie klimatu, poczucie głębi i uczestnictwa w wydarzeniu niebanalnym. Zachwyca umiarkowane, precyzyjne wykorzystanie środków wyrazu i wszechogarniającej melancholii. Chciałoby się zatrzymać czas w miejscu i rozkoszować się tymi dźwiękami bez końca. Po kilkunastu minutach muzycy decydują się jednak zakończyć performance mocniejszym akcentem i do głosu dochodzą już mniej subtelne dźwięki. Arpeggia i lekko psychodeliczne ostinata, wspierane przez cyfrowe efekty perkusyjne, prowadzą nieubłaganie do okraszonego oklaskami końca projektu. Uff... Słuchanie tej muzyki było pięknym przeżyciem. Zespół mimo iż nagrał później kilka ciekawych płyt, już chyba nigdy nie wspiął tak wysoko w realizacji swoich zamierzeń. Nawet jeśli nagrania poprawiane były później przez Chrisa Franke w studio, dosłownie powalają swoim rozmachem i finezją. Przy tej muzyce życie dopiero nabiera kolorów!