niedziela, 31 lipca 2011

Gert Emmens - When Darkness Falls Upon The Earth



W dokonaniach Emmensa zawsze podobała mi się umiejętność tworzenia specyficznego klimatu. Chociaż jego płyty jedna do drugiej są podobne, praktycznie na każdej znajdzie się coś ujmującego. Przewidywalność jest też tu o tyle użyteczna, że można zaplanować przy tej muzyce dobry odpoczynek. Poza tym Gert to inteligentny kompozytor, sposób w jaki dobiera składniki swoich nagrań świadczy o tym że jest wrażliwym kolorystą. Płyta When Darkness Falls Upon The Earth z 2005r. ma nie tylko piękną okładkę, muzyka świetnie broni się sama. Podniosła zawartość, wzruszające melodie, harmoniczne uniesienia, wszystko tu można znaleźć. Parafrazując pewną wypowiedź: Emmens ze swojego wnętrza wydobywa dobre rzeczy i dzieli się nimi ze słuchaczami. Mimo iż treść zapisu wypełnia wyłącznie pozytywna energia, artysta nie przekracza pewnej granicy i nie serwuje mdłego kiczu. Jego muzyczne  historie to jakby pochylanie się w zadumie nad ludzkimi losami i niesienie przesłania: będzie lepiej. Ta duża dawka optymizmu w trochę romantycznej oprawie autentycznie dodaje otuchy. Łagodne sekwencje unoszą w krainę niekończących się marzeń. Gdzieniegdzie słyszalna jest odrobina vocodera, próbki ludzkich głosów wprowadzają skojarzenia futurystyczne. Ładnie brzmi prosty rytm perkusyjny w Requiem Pour Sam, kompozycji kończącej ten cykl opowiadań. Muzyka znakomicie się nadaje do wprowadzenia narzeczonej w arkana klasycznej muzyki elektronicznej.



piątek, 29 lipca 2011

Dmitry Mazurov - Creature on a Lavatory Pan




Creature on a Lavatory Pan jest płytą którą należy koniecznie przesłuchać kilka razy zanim się wyda o niej opinię. Tym bardziej że pewna część materiału nie jest muzyką w popularnym tego słowa znaczeniu. To eksperymenty, penetracje i eksploracje rożnych akustycznych zaułków.  Niektóre fragmenty nagrań wydobywają się z całkowitej ciszy. Podział na tytuły i czas trwania utworów wydaje się być umowny. Nad całością ciąży pewna idea a okładka płyty sugeruje dość niezwykłe skojarzenia. Widać na niej bowiem stworzenie wyłaniające się z muszli klozetowej. Wydaje się być ono wytworem wyobraźni muzyka. Tymczasem autor Dmitry Mazurov napisał mi: "Widziałem taką istotę kilka lat temu w nocy, gdy pracowałem jako strażnik w sklepie z zabawkami. Ten fantom głęboko mnie zszokował. Może komuś kojarzyć się to z surrealistycznym obrazem SF, ale dla mnie nie przypominało filmu "Obcy" Ridleya Scotta. To było o wiele bardziej przerażające...  Ta kreatura była otoczona ślimakami i innymi małymi stworzeniami, które możesz znaleźć w zimnym, mokrym miejscu. Nie mogłem zobaczyć całego ciała tego stworzenia, było wciśnięte w odpływ toaletowy. I dookoła było dużo grzybni. Na tym tle wyglądało ono bardzo bezradnie. Musisz się czuć strasznie samotnie w ciemności wszechświata gdy ktoś Cię tak obserwuje". I wtedy Dmitry pomyślał jeszcze, że ta straszna rzecz wydała mu się piękna. Ciekawa inspiracja, prawda? Tak się złożyło, że pisząc tę recenzję również pracuję na nocnej zmianie jako ochroniarz. I wiem że w takich miejscach jak publiczna toaleta odwiedzana po zmroku - różne rzeczy mogą się zdarzyć. Wracając do samej muzyki, miała ona być w zamierzeniu autora połączeniem klasyki i współczesnej awangardy elektronicznej. Muzyki klasycznej w pierwszych utworach albumu jest niewiele (Luminous), pojawia się później.(Lethargie, Mask Reminiscences). Tęskne motywy dzięki długim pociągnięciom skrzypiec, lub wstawkom fortepianu chwilami tworzą prawie sielankowy klimat. Natomiast najwięcej jest obrazowej muzyki elektroakustycznej i jej różnych perturbacji (Burevo, Depths, Surovista). Mazurov w niektórych momentach bardzo dosłownie generuje takie odgłosy jakie mógłby wydawać ten stwór przeciskając się w kanalizacyjnych rurach (Oblivion, Awe). Odrobinę sekwencji i tradycyjnej muzyki elektronicznej zawiera najdłuższa kompozycja w zestawie: Mask for Delicate Aesthetes. Przesłuchując kolejne fragmenty dzieła, nietrudno zauważyć że niektóre różnią się znacznie od siebie. Wynika to z faktu że materiał jest zbiorem z lat 2005-2010.  Koniec płyty podobnie jak początek, przesycony jest niepokojem. Jednak tu muzyka nabiera uniwersalnego charakteru i kosmicznych odniesień. Jest to zgodne z fascynacjami autora. Intryguje go Wszechświat, stwarzanie, religia i sakramenty. Nie interesują go wcale tematy społeczne. Muzykę tworzy intuicyjnie. Ważna jest dla niego nie tyle wiedza, co twórczy strumień.  Odkrywa tajemnice świata na swój indywidualny sposób. Podejmij więc wyzwanie Czytelniku i słuchaj tej muzyki bez uprzedzeń. 

środa, 27 lipca 2011

Przemysław Rudź: Self-replicating Intelligent Spawn


Jakiś czas temu dostałem do rąk płytę Przemka "Cosmological Tales". Kolega, który mi ją sprezentował, bardzo zachwalał wykonawcę. Rzeczywiście znalazłem na niej sporo perełek - jak choćby w trzecim utworze "Let there be light". Występuje tam moment ostrego przejścia, basowe ostinato na Oberhemie. Przy odsłuchu odnosi się wrażenie, jakby muzyka musiała się przedzierać na wolność z głębokiej otchłani. Pomyślałem wtedy, że pewnie polubię pozostałe jego płyty, jeśli tylko będą zawierać więcej takich rarytasów. Rozejrzałem się po Sieci. Okazało się, że nie jestem jedyną osobą zasłuchującą się w twórczości tego artysty. W rankingach labelu Generator kolejne płyty Przemka cieszą się dużą popularnością, zyskując uznanie fanów także poza naszym krajem. Można więc uznać, że Przemysław Rudź przebojem zaistniał w środowisku fanów El-muzyki.  Stało się to dzięki jego umiejętności łączenia różnych muzycznych gatunków i stylów oraz dołożeniu swoich pomysłów w taki sposób, aby całość brzmiała atrakcyjnie i świeżo. Z dotychczasowych czterech albumów najbardziej cenię trzecią płytę - Self-replicating Intelligent Spawn. Tytuł płyty powstał w czasie, gdy autor, mając nagrany i zremasterowany  materiał, szukał jakiegoś specyficznego, oryginalnego ogólnego określenia "ludzkości", a przy tym... oglądał film Blade Runner... Jak wyjaśnia autor w miniwywiadzie, który przeprowadziłem, "płyta wieńczy tryptyk, chciałem, żeby niosła za sobą coś optymistycznego". To ciekawe, że materiał z tego albumu miał się początkowo ukazać po Cerulean Legacy, ale ta była zbyt  minorowa, więc Przemek zbiera siły i komponuje coś, co bardziej pasuje na finał trylogii. Utwór rozpoczynający płytę - Stroll Along The Paths On A Chip (5:59) - powstał w 2007 roku, w całości na stacji roboczej KORG TR-76, i długo czekał na premierę. Jest to kompozycja bardziej rockowa niż elektroniczna. Wyróżnia się wyraźnym, mocnym podkładem perkusyjnym i ekspresyjną grą na fortepianie. Następne utwory są już całkiem inne. Po relaksacyjnym, klubowym wstępie, Neuronal Disorders Inside A Silicon Brain (13:35) proponuje słuchaczowi inną podróż. Początek jawi się jako nieco  mroczny, w stylu zamyślonego, dobrze przyswajalnego ambientu, ale nie  jest tak do końca. Muzyka rozwija się po kilku minutach w ciąg delikatnych  pulsacji. Udajemy się w kosmiczną podróż po zimnych  przestrzeniach, którą finalizują cieplejsze ornamenty z symulatora Eminent 310. The Race Towards A Knowledge (4:04) to krótki, dynamiczny  przerywnik. Swoją gęstą fakturą kojarzy mi się z muzyką z zabawkowych komputerów. W The 20th Century Dark Echoes (9:48) delikatne nastroje kreuje się ponownie za pomocą Eminent 310, przez co łatwo o skojarzenia z muzyką J.M.Jarre'a. Jako codę słychać wzniosłe, organowe solo. Ta pogodna twórczość nadaje się do wielokrotnego odsłuchiwania dla wszystkich, niekoniecznie dla wymagających koneserów. Short Message To Tomorrow (3:37) to prawdziwy przebój godny Marka Bilińskiego zagrany z weną i pasją. Mnie również się podoba. Po  trzech lżejszych gatunkowo fragmentach przychodzi czas na dwuczęściową suitę Giant Leap For Mankind (23:45). To niewątpliwie danie główne tej płyty. Utwór powstał w ciągu jednego dnia, dwudziestu godzin pracy non stop przy parapetach. Potem  dograne zostały tylko partie skrzypiec Dominika Chmurskiego. Po bardzo  spokojnym, urokliwym początku Floating Over Mare Tranquillitatispart  z wplecionym tekstem Neila Armstronga wchodzi taneczny beat  Extraterrestial Sensei. Każdy, kto zna skoczne podkłady z Audentity  Klausa Schulze, będzie teraz wniebowzięty.  Do tego transu Rudź  umiejętnie dokłada solówki, efekty, muzyka pędzi przed siebie porywając słuchacza na kolejne poziomy odczuwania. Całą płytę kończy Home Again (7:40) To bardzo miły fragment. Dostojnie gra fortepian. W tle słychać krzyki mew, przelewają się charakterystyczne fale a'la  Oxygene. Muzyka płynie swobodnie ozdobiona doskonałą grą poznanego  przez Myspace - Matthewa Saxa Campbella, a także zaskakującym muzycznym urozmaiceniem: beztroskim gaworzeniem ludzkiego głosu minimalnie zniekształconego przez efekt. Przemek napisał mi: "Kawałek kończący płytę to w moim zamierzeniu dla wszystkich powrót do miejsca, gdzie czują się najlepiej, gdzie jest im dobrze i gdzie chcieliby spędzić swoje życie". Myślę, że trudno o lepsze podsumowanie. Muzykę uważam za ciekawą, choć The Race Towards A Knowledge (4:04) śmiało można by było usunąć z tak dobranego zestawu.  Cieszę się, że z takiego eklektyzmu wychodzi tyle wartościowych nagrań. Ten dar łączenia muzyki lekkiej z ambitniejszą wychodzi tylko na dobre. "Nawet nie wiesz, ile czasu poświęcam na to żeby tak aranżować kompozycję, aby miała mój charakterystyczny styl" - powiedział artysta. My, fani, doceniamy to.







poniedziałek, 25 lipca 2011

Tangerine Dream - The Gate of Saturn



Dnia 28 maja 2011 w Lowry, Manchester odbył się koncert zespołu Tangerine Dream. Dla tych wszystkich, którzy nie mogli stawić się osobiście, zespół postanowił wydać EP. Około 30 minut syntetycznych brzmień można też pobrać z oficjalnej strony grupy. Treść pięciu utworów nie powala na kolana. Niech najkrótszą recenzją będzie komentarz mojej żony, która na co dzień lubi elektronikę: "Kiedy przestaniesz mnie męczyć tą miałką, beznadziejną muzyką?". Rzeczywiście - na tytułowym The Gate of Saturn nie usłyszałem ani jednego nowego, pociągającego motywu. Po raz któryś z rzędu konsument otrzymuje identyczny produkt niczym z fabrycznej taśmy, tyle że wydany pod innym tytułem. Podobnie jest z zawartością Logos 2011. Oryginał sprzed lat podobał się wielu fanom, choć zawierał muzykę, którą trudno byłoby nazwać odkrywczą. Na dodatek w nowej odsłonie pozbawiono go tej mgiełki tajemniczości, jaka otaczała starą kompozycję. Został jednorodny rytm i upakowane ponad miarę wypełniacze. Cool at Heart 2011 miał pewnie dać wytchnienie od dynamicznej sieczki, jaką raczy zespół. Pierwotnie będący podsumowaniem płyty "Melrose" w tej edycji niewiele odbiega od starszej wersji. Kiedyś uznałem, że płyta Melrose z 1990 r. była dla mnie wydawnictwem jałowym. Czym różni się rekonstrukcja starszych nagrań od rekonstrukcji nowych nagrań?  Ano tym, że wskrzeszając na nowo słabszy materiał początkowy, niewiele można już zepsuć. The End of Bondage nie ma nawet wyrafinowanego wstępu. Muzycy od razu raczą audytorium agresywną sekcją rytmiczną i galopadą sekwencji. Ostatnio wszystkie żywiołowe utwory Tangerine Dream kojarzą mi się z jakimiś odpadowymi  próbkami z sesji "Poland".  The End..." jest próbą pogodzenia sentymentalnej melodii z pracą szybkiej japońskiej kolei. Vernal Rapture to jedyny projekt, którego słucham z przyjemnością. Skonstruowany z  manierą przesadnego ornamentowania, zawiera miłą melodyjkę, którą można nucić podczas np. golenia. Płyta ma być rarytasem dostępnym tylko w 1500 egz. Edgar Froese  optymistycznie napisał: "Enjoy this special disc!!" Jednego mu do dziś nie brakuje... poczucia humoru.


niedziela, 24 lipca 2011

Pulsacium - Spaces Of Antarctic



Antarktyda to 14 mln km2 przestrzeni w większości pokrytej czapą  lodową. Pomimo że jest to odległe i bardzo zimne miejsce, to od dawna fascynuje ono ludzi. Zważywszy chociażby na fakt, że lądolód antarktyczny skupia 90% zasobów światowego lodu oraz 70% słodkiej wody na Ziemi, trudno się temu dziwić. Antarktydę zamieszkuje tylko ok. 1000 ludzi umieszczonych na stacjach badawczych. Ta szczególna kraina zainspirowała wyobraźnię rosyjskiego muzyka z Czelabińska - Dmitry Romanova. W projekcie z lutego 2011 r. pod nazwą Pulsacium - Spaces Of Antarctic, artysta stara się przybliżyć słuchaczom atmosferę, jaka panuje na tym  mroźnym kontynencie naszej planety. W ramach ambientu -  gatunku muzycznego doskonale nadającego się do tego celu, wykonawca proponuje słuchaczom pięć utworów. W trakcie ich słuchania można zanurzyć się w klimacie tajemniczego i wciąż dziewiczego miejsca na Ziemi. Pierwsza kompozycja Boundless Spaces Of Antarctic to wizja  rozległych przestrzeni kreślona przez długo brzmiące pasaże  jednorodnych w tonie plam dźwiękowych. Zimna, miejscami ponura muzyka podlega minimalnym zmianom. Odpowiadać to może odczuciom pojawiającym się w kontakcie z setkami kilometrów białej powierzchni,  grubego lodu, niestabilnej płaszczyzny. Utwór Sovetskaya nawiązuje do jeziora znajdującego się pod lodem, w którym być może żyją jakieś mikroorganizmy. Peaks prawdopodobnie odzwierciedla emocje, jakie często wzbudzają szczyty lodowych gór, ich potęga, wyniosłe wierzchołki otoczone śnieżnymi pustyniami. Land-Ward jest najkrótszą,  pięciominutową etiudą w tym zimowym zestawie. Słychać tu fale odbijające się od lodowych brzegów, rzadkie krzyki mew.  Skalisty krajobraz, któremu towarzyszą niskie temperatury, nie nastraja  optymistycznie. Erebus to najdalej na południe położony wulkan. Aktywny - w 1979 r. pochłonął  257 osób w wypadku nowozelandzkiego  samolotu. Wewnątrz niego kryje się zbiornik płynnej i zastygłej lawy. Sama  myśl o jego zbadaniu budzi grozę. Nic zatem dziwnego, że utwór o tym tytule jest posępny. Te dokonania przypadną do gustu głównie słuchaczom od lat oswojonym z takim sposobem pojmowania muzyki. Możliwe, że świadome ograniczenie środków ekspresji miało za zadanie przyczynić się do  powstania nagrań sugestywnych, choć niekoniecznie przystępnych w odbiorze.
Label 7Hz Records (http://eng.7hz.ru/d04.html) udostępnia te nagrania nieodpłatnie na licencji Creative Commons.


czwartek, 21 lipca 2011

Steve Roach - Live at SoundQuest Fest


   Steve Roach jest popularnym i płodnym muzykiem. To ciekawe, gra bowiem muzykę, która nie jest łatwa w odbiorze, a jednak pociąga ku sobie pewną grupę fanów. Od lat badam ten fenomen. Widocznie istnieje zapotrzebowanie na taki rodzaj przekazu, a Roach dobrze wypełnia swoją rolę. Bez spektakularnych efektów dźwiękowych czy szokujących wydarzeń osiąga swój cel. W 2011 roku wydaje płytę  Live at SoundQuest Fest 


nagraną 20.10. 2010r. na festiwalu w Berger Center - Tuscon. Wystąpili tam również Erik Wøllo, Mark Seelig, Loren Nerell - w różnych konfiguracjach. Na albumie Roach prezentuje pięć kompozycji. Rozpoczyna ją najdłuższa, blisko półgodzinna suita Momentum Of Desire (28:36). Jest ona zgrabnym ciągiem długich zestawów stojących brzmień, które w pewnym momencie uzupełnione są delikatną muzyką sekwencyjną. Nie wiadomo nawet, kiedy mija te pierwsze pół godziny. W Medicine Of The Moment (12: 06) ożywa  pustynia. Słychać egzotyczne instrumenty, łatwo wyobrazić sobie poruszające się po piasku węże, czy nocne zwierzęta porozumiewające się swoimi językami. Niepostrzeżenie przechodzi w Thunderwalkers (11:13) gdzie na identyczne tło dodatkowo nałożone są bębny Byrona Metcalfa. W dość swobodnym tempie grają one przez cały czas trwania tej kompozycji, a towarzyszą jej odgłosy ptaków oraz postękiwania niczym z rytualnego tańca szamanów. Często słychać digeridoo, na którym gra aż dwóch muzyków: Dashmesha Khalsa i Briana Parnhama. W Morphic (5: 37) mniej słuchamy uporządkowywanej muzyki, a więcej efektów. Nic dziwnego skoro Roach korzysta z urządzeń Oberheima, Waldorfa, Korga, Yamahy, Rolanda i Doeplera.Aż kusi je wypróbować :).W Off Planet Passage (16: 19) dochodzi do do zmiany barw i klimatu na bardziej przestrzenne. Opisywany tu kosmos jest tajemniczy, momentami groźny, a na pewno niepokojący. Zmiany w nim zachodzą jakby siłą inercji. Płyta kończy się wyciszeniem bez specjalnych rewolucji.  To nocna muzyka, nocą prezentowana i w tym czasie najlepiej odbierana. Choć nie odkrywa nowych światów, to jest wystarczająco intrygująca, aby poświęcić jej trochę czasu.



Tangerine Dream - The Angel From The West Window



     Zgodnie z obietnicą zespół kontynuuje serię Eastgates Sonic Poems Series. Druga płyta tego cyklu wzoruje się na twórczości Gustava Meyrinka. Ten urodzony w 1868 r. austriacki pisarz, okultysta i mistyk najbardziej znany jest z powieści "Noc Walpurgii" i "Golem". Książkę The Angel From The West Window zespól reklamuje jako okultystyczny thriller zgłębiający tajemnice ludzkiej duszy. Nie czytałem tej pozycji (unikam okultyzmu), więc nie mam o niej wyrobionego zdania. Natomiast o muzyce mogę się wypowiedzieć, bo jej słuchałem. Płyta pod tym samym tytułem zawiera dziewięć rożnej długości utworów. Nagrania nie powalają oryginalnością. Lider zespołu drąży bez końca wątki, których kiedyś tak dobrze się słuchało na jego solowej płycie "Stuntman". Jednak przetworzone przez zestaw perkusyjny i pojawiające się koniecznie w jednym sentymentalnym klimacie, na dłuższą metę stają się niestrawne. Więc albo płyta  trafi w ręce młodego, niewymagającego słuchacza i ten będzie zadowolony, bo od takich nagrań zespołu zaczynał, albo spotka się z bezradnym wzruszeniem ramion starego konesera.  Ta mieszanina mocno zagęszczonych planów, barokowych ozdobników i identycznych rozwinięć tematu nie przedstawia się zbyt zachęcająco.  Mimo iż w całym projekcie przeważają optymistyczne rozwiązania, ciężko konsumuje się dania złożone z samego lukru. Elementy, które mogłyby powodować większe przeżycia, nie zwiększają zaangażowania audytorium. Spłaszczono je bowiem do odgórnie narzuconej konwencji. Koleje produkcje spod znaku Tangerine Dream przypominają bardziej odcinki opery mydlanej niż epokowe dzieła.  Marka zespołu przyczyni się do sprzedaży tych nagrań i przyniesie wymierne zyski, lecz pomimo tego gdzieś na dnie pozostanie niesmak - to nie jest muzyka dla wyrobionych słuchaczy.
     Pewną mizerną pociechę może co prawda stanowić fakt, że na kolejnej płycie zespołu The Gate of Saturn jest... jeszcze gorzej.




środa, 20 lipca 2011

Biosphere: N-Plants


     Słuchanie najnowszej płyty Norwega jest miłym przeżyciem. Podąża on wcześniej wytyczonym szlakiem, w stylu, który uwielbiają słuchacze na całym świecie. Biosphere to już legenda."Płyta N-Plants tematycznie związana jest z powojenną odbudową Japonii i rozwojem jej potencjału nuklearnego. Okazuje się że 30 % energii tego kraju dostarczane jest właśnie tą drogą. Geir, studiując geodezyjne zdjęcia, był zdziwiony, że elektrownie jądrowe mogły powstać tak blisko miejsc narażonych na trzęsienia ziemi. W lutym 2011 r. miał gotowy materiał na płytę, a w piątek 11. marca doszło w Japonii do potwornej katastrofy. Trudno się więc dziwić, że słuchanie teraz tej muzyki jest zupełnie innym doświadczeniem". Tyle w luźnym przekładzie ze strony Biosphere.  Ten album to doskonałe nagrania melancholijnej muzyki ambient. Utwory powoli, ale uparcie podążają jeden za drugim jak pracowici, konsekwentni w swoim trudzie robotnicy z Kraju Kwitnącej Wiśni. Nagrania, podobne do siebie, cechuje  wspaniała monotonia wprowadzająca słuchacza w rodzaj pozytywnego transu. Pomimo bolesnych skojarzeń muzyka tchnie sporą dawką optymizmu.  Sendai-1 zaczyna ten pochód, a Shika-1 rozwija go w delikatny, regularny beat stylizowany na egzotykę. Obie kompozycje trwają około ośmiu minut. Następne są już krótsze: w Joyo-1 słychać podkład o częstotliwości poruszającego się żółwia. W tym projekcie autor przemyca poważniejsze wątki. Z kolei Ikata-1 to kilka urozmaiconych linii; podobnie dzieje się w  Monju-1. Na tle atrakcyjnej, regularnej frazy pojawia się kobiecy głos szepcący tajemnicze słowa. Genkai-1  jest wyrazisty, wręcz przebojowy. W Oi-1 mamy do czynienia z pomysłem użycia brzmień dość orientalnych owiniętych w ciepły, pociągający rytm. Monju-2 zawiera dużo interesujących, dziwnych dźwięków przebiegających swobodnie po kanałach. Końcowe Fujiko to monologi, oczywiście po japońsku, odgłosy mew i ludowych instrumentów perkusyjnych.

     Płyta, zgrabnie nagrana, lekko się słucha i trochę za szybko kończy - co często znamionuje muzykę najwyższych lotów. Geir Jenssen znów objawia się nam w znakomitej formie.





poniedziałek, 18 lipca 2011

Yney - Micro Macro





  "Yney" oznacza "szron".  Jest to nazwa muzycznego projektu, w który zaangażowali się trzej rosyjscy artyści: Jury Orlov, Igor Shaposhnikov i Andrew Kireev. Towarzyszy im basista Victor Shapovalov. Na  stronie labelu http://www.electroshock.ru/eng/records/personalities/rime/index.html można poznać szczegóły i przebieg karier tych postaci. Lektura daje ogólny obraz rosyjskiej awangardowej sceny muzycznej. Różne przedsięwzięcia, w jakich uczestniczyli, lata doświadczeń i fascynacje, którym ulegali... Jako przykład można podać znajomo brzmiący projekt Nikolay Kopernik. Na płycie Micro-Macro wymieszano dziesiątki pomysłów. Osobom nieobytym z tego typu muzyką i szybko zniechęcającym się, od razu zaznaczę, że nie jest to typowa produkcja na taśmę. Różnorodność użytych barw, dynamika i odwaga w łamaniu stereotypów spowodowała, że każdy znajduje tu coś dla siebie. Poza tym ktoś zadecydował o umieszczeniu na tym krążku obok innowatorskich nagrań fragmentów pogodnych, co znacznie ułatwia odbiór. Można usłyszeć sample ludzkich głosów nagrane w sposób kojarzący się z dokonaniami Biosphere. Łamane rytmy, w tle odgłosy otaczającego świata i momenty refleksji są doskonałym pomostem z melodią bardziej popularną i przystępną niż wynikałoby to z ambitnych deklaracji wytwórni Electroshock. Nowe struktury muzyczne epatują optymizmem, co stanowi jedną z większych zalet tej płyty. Może wiąże się to z pragnieniem opisywania różnych stanów natury i jej zmieniającego się piękna? Wzdychająca kobieta podczas miłosnych uniesień (Erotic summerspective), przypływy i odpływy fal przeplatane grą na różnych instrumentach... Przetwarzane efekty rzadko szokują słuchacza czy są pretekstem do gwałtownej zmiany nastroju. Koncertom zespołu towarzyszą spektakle wideo. Mają one za zadanie pomóc w uwolnieniu wewnętrznej energii. Nie sposób zaprzeczyć, że warstwa muzyczna jest interesująca. Mieszanie ze sobą bardzo różnego materiału owocuje wartościową mieszanką stylów i barw.
      Jest to muzyka kosmosu - ambient, kontemplacja oraz pozytywna energia pozwalająca spojrzeć na świat z odmiennej perspektywy. Polecam!

piątek, 15 lipca 2011

Radio Massacre International - Lost in Transit


    Zdaje się, że zespół Radio Massacre International dobrze się czuje podczas długich, dopiętych na ostatni guzik koncertów. Było ich w historii zespołu sporo, więc słusznie na początku 2010 r. podjęto decyzję o wydaniu dużego boxa z zapisem muzyki granej przed publicznością. Jego zawartość ucieszyła pewnie niejednego fana, ponieważ siedem płyt CD-R po około 70 minut materiału to spora dawka muzyki. Jednak co konkretnie proponują Steve Dinsdale, Duncan Goddard i Gary Houghton?





    Lost In Transit 1: The Gatherings 2004 Na pierwszej płycie grupa udostępnia zapis koncertu, jaki dano w trakcie tytułowej imprezy. Miał on miejsce 8 maja, w St. Mary's Church w Hamilton Village, Philadelphia.Od roku 2000 ten kościół chętnie użycza swojego wnętrza do prezentacji muzycznych spektakli pod hasłem "The Gatherings". Czteroczęściowy projekt zespołu And Ending Is Just A Beginning otwiera półgodzinna Part 1, gdzie Peter Gowen - ogranista - wspiera zespół. Tę część płyty można nazwać hołdem dla mellotronu. Na scenie korzystano aż z dwóch takich instrumentów.





   Jego barwy, tak urzekające słuchaczy ponad 35 lat temu, do dziś wydają się być równie intrygujące. Słuchając tej muzyki odniosłem wrażenie, że artystom chodziło o stworzenie klimatu rodem z koncertów najlepszych elektroników lat 70. Podczas emisji sztucznie generowanych dźwięków dobiegających w półmroku z głośników powstaje szczególna atmosfera. Zarówno zespół, jak i wielbiciele gatunku ją doceniają. W kolejnych kompozycjach z tego krążka słychać ciekawe improwizacje gitarowe na tle galopujących sekwencji. Tak gra Gary Houghton - elegancko i z wyczuciem. Jego popisy nie są spektakularne i żywiołowe, raczej stonowane i w granicach kontroli.  W drugiej i trzeciej części brzmienie gitary zostaje wplecione między poszczególne amplitudy cichnących i narastających partii powtarzalnych dźwięków oraz między różnorodne efekty tła.





Kończąca ten koncert część czwarta to intensywna muzyka. Dziewięć minut dynamicznego dialogu rozbrzmiewających na przemian instrumentów kończy tę płytę w starym dobrym stylu.



    Lost In Transit 2: National Space Center 2005 Kolejny koncert, tym razem z National Space Center, nagrany rok później 2. kwietnia w Leichster, również otwiera blisko półgodzinna kompozycja. Po kosmicznych efektach, być może stosownych do tego miejsca, do uszów słuchaczy dochodzą odgłosy jak z głębokiej studni. Przez czternaście minut grupa raczy słuchaczy dość podniosłą, miejscami organową muzyką. W połowie suity pojawia się muzyka sekwencyjna, jak zawsze u RMI delikatna, precyzyjna, sugestywna i... znakomicie zrealizowana technicznie. Prawdopodobnie jednym z celów zespołu było to, by nagrać doskonały kondycyjnie materiał koncertowy, pozwalający w pełni cieszyć się pełnymi parametrami wykorzystanego sprzętu. Druga część tej muzyki bez tytułu to ciekawy, blisko trzynastominutowy eksperyment. Wydaje się być częścią niezrealizowanej większej całości. Podoba mi się przejrzystość i namacalność poszczególnych instrumentów. Utwory nie rozwijają się w energiczną kawalkadę, czym odbiegają od stereotypowego materiału, jakiego można byłoby się po RMI spodziewać. Kolejna, trzecia ścieżka, to dwudziestopięciominutowa suita rozpoczynająca się trochę tajemniczo. Po orientalnych wstawkach muzyka nabiera energii. Zespół uniknął tu pułapki bezsensownego nakładania coraz to nowych pulsacji i zbytniego zagęszczenia planów dźwiękowych, dzięki czemu odsłuch kolejnych utworów nie jest nużący.





   Lost In Transit 3: National Space Center 2006 Prawie rok później RMI ponownie zawitało do Leichster. Z zespołem gościnnie wystąpił Ian Boddy. Materiał jest zdecydowanie bardziej zróżnicowany i muzyka brzmi inaczej niż na dwóch pierwszych płytach. W Improvisation słychać najpierw dość niecodzienne efekty, po których słuchaczy koi spokojna fraza fortepianu. A po siedmiu minutach następuje atrakcyjna sekwencja. Wprost urzekająca! Silnym atutem zespołu jest budowanie nastroju poprzez precyzyjne kompozycje. Smaku dodaje użycie klasycznej perkusji jako uzupełnienia syntetycznych brzmień. Dopracowane wykończenie tej długiej suity może się podobać. Na pewno jest ona jedną z ciekawszych w całym boxie  W niektórych momentach kojarzyła mi się ona ze słynną "Sense" Klausa Schulze. Całość działa elektryzująco Kolejna propozycja - The Sea - jest zgrabnie połączona z poprzednią. Przewodzi niski, basowy podkład rytmiczny, a muzyka skłania do refleksji. Zaskakuje Organ Harvest - wyraźnie słychać w nim nawiązania do suity "Echoes" Pink Floyd. Trochę w tym ambientu, trochę medytacji, pod koniec prezentacja przybiera bardziej zdyscyplinowaną formę. Na tym jednak nie kończy się fascynacja RMI klasykami progresywnego rocka. Czwarty utwór New Orleans też odwołuje się do okresu świetności tytanów psychodeliki. To wcześniejsza wersja Bettr'r Day-s - prawdziwa perełka będąca magnesem przyciągających fanów. Płytę według zapisu na okładce kończy Improvisation, który stanowi być może kontynuację tematu początkowego. Jednak na płycie znajduje się ten utwór połączony z New Orleans. Jest to już bardziej typowa dla elektronicznej muzyki kompozycja, przypominająca trochę dynamiczne pomysły Steve Roacha i trochę Klausa Schulze.

     


    Lost In Transit 4: Damo 2004, 2006 Na tym krążku najważniejszym z całej czwórki jest japoński wokalista Damo Suzuki. Znany ze współpracy z zespołem Can, musiał zauroczyć swoim głosem muzyków z RMI, ponieważ poświęcili mu całą płytę. Przez ponad godzinę wokalista śpiewa na rożne sposoby. Przyznam szczerze, że pierwszy odsłuchanie wzbudził we mnie zachwytu, ale do tego stylu można się przyzwyczaić. Dwa różne koncerty, które zespół dał wspólnie z Damo, pozwalają na przekrojowe ujęcie możliwości tego zdolnego artysty. Nie jest to muzyka elektroniczna, tylko rockowa. Damo śpiewa w charakterystyczny dla siebie sposób, czasami w wymyślanym na bieżąco języku, a grupa go wspiera akompaniamentem. Polecam szczególnie ostatnie dwa utwory.





   Lost In Transit 5: Rain Falls In Leicester & Baltimore Ten krążek zawiera dwa zmiksowane koncerty: z Leicester i z Baltimore. Płytę otwiera krótki, ale nastrojowy So It Goes. Po nim następuje sekwencyjny i melltronowy The Silk Purse Of Orion. Krótki Jas Madness jest podsumowaniem poprzednich minut. Pięknie rozbrzmiewa tutaj rytmiczna perkusja i przyjemne gitarowe solo. Nastrój staje się sentymentalny. His Bobness nie zawiera już tak melodyjnej treści jak poprzedni fragment. Przez około osiem minut z głośników słychać najróżniejsze efekty.  Mieszczą się one w  konwencji filmów grozy. Z czeluści dochodzą głosy i nieprzyjemne dźwięki gitary. So It Goes jest rozwinięciem pomysłów z Jas Madness. I choć ten utwór bez wątpienia zalicza się do muzyki rockowej, to nadaje się do tańca. RMI grający do pościeli... Ciekawy pomysł. Rain Falls In Grey... to wyraźny ukłon w stronę najstarszych nagrań Pink Floyd. Brzmi świeżo i z rozmachem.  Sax Premika Russella Tubbsa gra trochę psychodeliczne. Gitarzyści pełni inwencji szukają granic ekspresji. Syd Barret na pewno byłby szczęśliwy, gdyby mógł to usłyszeć! Bett'r Day-s wydaje się być sztandarową pozycją graną na koncertach. I słusznie. Już trzecią wersję tego utworu można posłuchać na płytach RMI. Ponad dwanaście minut mieszanki elektroniki i progresywnego rocka. Dynamika, wyobraźnia i dobra zabawa. Shut Up, Syd i pozostałe utwory przypominają powroty do klasyki symfonicznego rocka. Uwagę przykuwają ładne improwizacje na saksofonie w utworze Far Away.





  Lost In Transit 6: The Gatherings 2007 Part 1 Ostatnie dwie płyty to powrót do brzmień typowych dla muzyki elektronicznej. Po raz kolejny wracamy do Hamilton Village. Widocznie atmosfera katedry dobrze wpływa na kondycję grupy. A może to zasługa publiczności?  Suita First Set wypełnia 50 minut płyty. Bardzo powoli, ale konsekwentnie RMI tworzy podniosły nastrój. Przy pomocy mellotronu, organ i brzmień imitujących chór, słuchacze zostają porażeni dawką spokojnej, pozytywnej muzyki. Po ośmiu minutach ciągłych pasaży pojawia się bardzo delikatna sekwencja. Modulowane z pięknym pogłosem frazy działają wręcz hipnotyzująco. Słuchanie tak wyrafinowanego przekazu sprawia dużą przyjemność. Po około dwudziestu minutach sekwencja zanika, ale muzyka pozostaje miła i relaksacyjna. Przez następne dziesięć minut jest wakacyjnie, a potem ponownie niczym pociąg jadący do kolejnej stacji rusza skomplikowany mechanizm nakładania się ciągów dźwięków, pętli i dodatków.  Mam wrażenie, że RMI niepostrzeżenie stało się mistrzem w  profilowaniu tego rodzaju projektów.



   







  Lost In Transit 3: National Space Center 2006 Prawie rok później RMI ponownie zawitało do Leichster. Z zespołem gościnnie wystąpił Ian Boddy. Materiał jest zdecydowanie bardziej zróżnicowany i muzyka brzmi inaczej niż na dwóch pierwszych płytach. W Improvisation słychać najpierw dość niecodzienne efekty, po których słuchaczy koi spokojna fraza fortepianu. A po siedmiu minutach następuje atrakcyjna sekwencja. Wprost urzekająca! Silnym atutem zespołu jest budowanie nastroju poprzez precyzyjne kompozycje. Smaku dodaje użycie klasycznej perkusji jako uzupełnienia syntetycznych brzmień. Dopracowane wykończenie tej długiej suity może się podobać. Na pewno jest ona jedną z ciekawszych w całym boxie  W niektórych momentach kojarzyła mi się ona ze słynną "Sense" Klausa Schulze. Całość działa elektryzująco Kolejna propozycja - The Sea - jest zgrabnie połączona z poprzednią. Przewodzi niski, basowy podkład rytmiczny, a muzyka skłania do refleksji. Zaskakuje Organ Harvest - wyraźnie słychać w nim nawiązania do suity "Echoes" Pink Floyd. Trochę w tym ambientu, trochę medytacji, pod koniec prezentacja przybiera bardziej zdyscyplinowaną formę. Na tym jednak nie kończy się fascynacja RMI klasykami progresywnego rocka. Czwarty utwór New Orleans też odwołuje się do okresu świetności tytanów psychodeliki. To wcześniejsza wersja Bettr'r Day-s - prawdziwa perełka będąca magnesem przyciągających fanów. Płytę według zapisu na okładce kończy Improvisation, który stanowi być może kontynuację tematu początkowego. Jednak na płycie znajduje się ten utwór połączony z New Orleans. Jest to już bardziej typowa dla elektronicznej muzyki kompozycja, przypominająca trochę dynamiczne pomysły Steve Roacha i trochę Klausa Schulze.

     


  Lost In Transit 4: Damo 2004, 2006 Na tym krążku najważniejszym z całej czwórki jest japoński wokalista Damo Suzuki. Znany ze współpracy z zespołem Can, musiał zauroczyć swoim głosem muzyków z RMI, ponieważ poświęcili mu całą płytę. Przez ponad godzinę wokalista śpiewa na rożne sposoby. Przyznam szczerze, że pierwszy odsłuchanie wzbudził we mnie zachwytu, ale do tego stylu można się przyzwyczaić. Dwa różne koncerty, które zespół dał wspólnie z Damo, pozwalają na przekrojowe ujęcie możliwości tego zdolnego artysty. Nie jest to muzyka elektroniczna, tylko rockowa. Damo śpiewa w charakterystyczny dla siebie sposób, czasami w wymyślanym na bieżąco języku, a grupa go wspiera akompaniamentem. Polecam szczególnie ostatnie dwa utwory.





    Lost In Transit 5: Rain Falls In Leicester & Baltimore Ten krążek zawiera dwa zmiksowane koncerty: z Leicester i z Baltimore. Płytę otwiera krótki, ale nastrojowy So It Goes. Po nim następuje sekwencyjny i melltronowy The Silk Purse Of Orion. Krótki Jas Madness jest podsumowaniem poprzednich minut. Pięknie rozbrzmiewa tutaj rytmiczna perkusja i przyjemne gitarowe solo. Nastrój staje się sentymentalny. His Bobness nie zawiera już tak melodyjnej treści jak poprzedni fragment. Przez około osiem minut z głośników słychać najróżniejsze efekty.  Mieszczą się one w  konwencji filmów grozy. Z czeluści dochodzą głosy i nieprzyjemne dźwięki gitary. So It Goes jest rozwinięciem pomysłów z Jas Madness. I choć ten utwór bez wątpienia zalicza się do muzyki rockowej, to nadaje się do tańca. RMI grający do pościeli... Ciekawy pomysł. Rain Falls In Grey... to wyraźny ukłon w stronę najstarszych nagrań Pink Floyd. Brzmi świeżo i z rozmachem.  Sax Premika Russella Tubbsa gra trochę psychodeliczne. Gitarzyści pełni inwencji szukają granic ekspresji. Syd Barret na pewno byłby szczęśliwy, gdyby mógł to usłyszeć! Bett'r Day-s wydaje się być sztandarową pozycją graną na koncertach. I słusznie. Już trzecią wersję tego utworu można posłuchać na płytach RMI. Ponad dwanaście minut mieszanki elektroniki i progresywnego rocka. Dynamika, wyobraźnia i dobra zabawa. Shut Up, Syd i pozostałe utwory przypominają powroty do klasyki symfonicznego rocka. Uwagę przykuwają ładne improwizacje na saksofonie w utworze Far Away.





   Lost In Transit 6: The Gatherings 2007 Part 1 Ostatnie dwie płyty to powrót do brzmień typowych dla muzyki elektronicznej. Po raz kolejny wracamy do Hamilton Village. Widocznie atmosfera katedry dobrze wpływa na kondycję grupy. A może to zasługa publiczności?  Suita First Set wypełnia 50 minut płyty. Bardzo powoli, ale konsekwentnie RMI tworzy podniosły nastrój. Przy pomocy mellotronu, organ i brzmień imitujących chór, słuchacze zostają porażeni dawką spokojnej, pozytywnej muzyki. Po ośmiu minutach ciągłych pasaży pojawia się bardzo delikatna sekwencja. Modulowane z pięknym pogłosem frazy działają wręcz hipnotyzująco. Słuchanie tak wyrafinowanego przekazu sprawia dużą przyjemność. Po około dwudziestu minutach sekwencja zanika, ale muzyka pozostaje miła i relaksacyjna. Przez następne dziesięć minut jest wakacyjnie, a potem ponownie niczym pociąg jadący do kolejnej stacji rusza skomplikowany mechanizm nakładania się ciągów dźwięków, pętli i dodatków.  Mam wrażenie, że RMI niepostrzeżenie stało się mistrzem w  profilowaniu tego rodzaju projektów.



   


  Lost In Transit 7: The Gatherings 2007 Part 2 Jak grałby zespól Tangerine Dream przez najbliższe dwa lata, gdyby nie odszedł Peter Baumann? Wydaje mi się, że Second Set zawiera próbę odpowiedzi na to pytanie. Mamy do czynienia z piękną, długą suitą, której na pewno nie powstydziłby się ani Edgar Froese, ani jego współpracownicy. Kompozycja jest odpowiednio wyreżyserowana i gustownie oprawiona. Sekwencje wyciszają się po mniej więcej dwudziestu trzech minutach, aby odpowiednio przetworzone powrócić po kilku minutach eksperymentalnych brzmień. Pomysłowość zespołu w programowaniu za każdym razem trochę innych loopsów nie wyczerpuje się. Powtarzanie identycznych serii dźwięków nawet jeżeli nie wprowadza w rodzaj muzykoterapeutycznego transu, to przynajmniej pozostawia audytorium w dobrym nastroju. To już koniec Second Set? Na szczęście nie: jest jeszcze Encore. Misterium trwa dalej, aby po kwadransie łagodnie się wyciszyć. Bardzo dobry box! Dużo pojemnych kompozycji, muzyki sekwencyjnej, rockowej i nastrojowej. Jej autorzy wiedzą, co chcą zagrać, a w dodatku czynią to z należytym profesjonalizmem. Jakiś czas temu ukazał się komunikat o nie wznawianiu tej kolekcjonerskiej edycji. Budzi to we mnie odruchowe pytanie: "A może jednak?"

środa, 6 lipca 2011

Tangerine Dream - Force Majeure


     Wydano wiele ciekawych płyt, na które komponowano muzykę tylko przy użyciu syntezatorów. Znakomite efekty osiągnął zespól Edgara Froese, wzbogacając brzmienie zespołu o instrumenty akustyczne. Na płycie Force Majeure z 1979 r. oprócz sztucznie generowanych dźwięków można usłyszeć wiolonczelę, różne rodzaje gitar i perkusję. Jednak nie sam fakt pojawienia się tego akustycznego instrumentarium ma znaczenie. Melodia powstała w wyniku kolażu wszystkich instrumentów akustycznych i elektronicznych brzmi bardzo atrakcyjnie. Słuchając tytułowej suity Force Majeure (18: 18) można odnieść wrażenie, że jej mroczny początek zapowiada bardzo poważny ciąg dalszy. Jest tajemniczym misterium, w którym na tle długiej frazy syntezatorów słychać nieśmiałą wiolonczelę. W czwartej minucie następuje kumulacja barw fortepianu, żywiołowej perkusji, agresywnych solówek, instrumentów klawiszowych, gitar i ich efektowne rozładowanie. Ta erupcja różnych doznań to jeden z najlepszych pomysłów w historii zespołu. Moment, dzięki któremu Tangerine Dream pozyskało sobie nowych i wiernych wielbicieli. Słuchając dalszego ciągu tej suity, podziwiam współpracę perkusisty Klausa Kriegera z resztą drużyny. Muzyk zdaje się intuicyjnie wiedzieć jak grać, aby uzyskać najlepszą integrację z pozostałymi instrumentami. Następnie w dziesiątej minucie suity można usłyszeć, jak do tunelu wjeżdża z dużą prędkością pociąg i powstają różne atrakcyjne stereofoniczne efekty echa. Rozbijają się one dookoła, wprowadzając słuchacza w stan lekkiego oszołomienia. Zadziwia świeże i pełne inwencji podejście muzyków do materiału. Ale to nie koniec pomysłów na tym albumie. Pociąg pokrótce opuszcza tunel. Około dwunastej minuty wspaniale gra gitara i wchodzi spektakularny gong. To kolejne duże przeładowanie emocji. Ćwierkające w tle syntezatory sprawiają, że każdemu fanowi ciarki biegną po plecach, a włosy stają dęba. Inicjatywę przejmują szybkie sekwencje i dźwięczne dodatki. Kilka wejść melancholijnych solówek na syntezatorach rozluźnia podniosłą atmosferę i  końcówka - skoczny motyw rodem rodzącego się elektronicznego popu - do końca rozładowuje napięcie. Na początku Cloudburst Flight (7: 21) zespół  pozwala wypocząć słuchaczom od skrajnych ekscytacji. Panuje nieziemski spokój, spokojnie gra gitara, syntezator wysyła specyficzne dźwięki niczym nadajnik szukający obcych w kosmosie. Perkusja i pozostałe instrumenty znów tworzą ładne kolaże barw. Dzięki ekspresyjnym solowym popisom atmosfera się podnosi. Grupa decyduje się na kilka mocnych akcentów i delikatną, romantyczną melodię. Odrobina wyczekiwania, dodatkowe efekty stereofoniczne i spełnienie w gitarowym solo kończy ten liryczny utwór. Thru Metamorphic Rocks (14:15) Ostatni fragment płyty nie zawiera zbyt wielu pomysłów. Historia o błędzie powstałym podczas zapisu ścieżki w studio tuszować ma pewnie brak logicznego zakończenia całości. Dźwięki niczym bilardowe kule odbijają się rykoszetem w nieskończoność, co jakiś czas słychać wycie wilków i trochę akustycznych efektów w postaci postękiwań. Solo gitarowe jest pozbawione wcześniejszej ekspresji. Znacznie lepiej wypada ten utwór w skróconej wersji na wydanym dwa lata później soundtracku "Thief". Niektórzy krytycy narzekają na materiał wydany na Force Majeure. Zarzucali zbytnią komercjalizację zespołu. Miała ona odzwierciedlać ogólną tendencję w muzyce elektronicznej końca lat 70. Ich opinie uważam za krzywdzące. Ten swoisty synkretyzm akustyki z elektroniką wyszedł grupie na dobre, dając w efekcie doskonałą muzykę. Po dziś dzień działa ona na emocje i przysparza głębszych wzruszeń. Poparciem tego twierdzenia są aż 22 rożne wydania płyty mające zaspokoić potrzeby fanów.
      Szkoda tylko, że na tym zakończyła się współpraca Edgara Froese z Klausem Krugerem i Eduardem Meyerem. Ale to już, jak mawiają, siła wyższa.