czwartek, 29 grudnia 2011

Wojciech Kania - Muzyka którą tworzę, wymaga wsłuchania się w jej treść



Wojciech Kania urodził się  25.11.1995r w Kamiennej Górze. Po raz pierwszy usiadł przy keyboardzie, kiedy miał zaledwie pół roku. Od tamtej pory zaczął fascynować się różnymi dźwiękami. Spędzał przy instrumencie bardzo wiele czasu i nigdy nie był tym znudzony.  I właściwie do dziś to się nie zmieniło.

1) W Twojej biografii można przeczytać że bardzo szybko okazałeś zainteresowanie muzyką i instrumentami klawiszowymi. Jakie masz najwcześniejsze wspomnienia z tego okresu?

W.K.: Wiem od rodziców oraz z różnych zdjęć  jednak nie pamiętam tego, że już jako małe dziecko interesowałem się wszelkimi odgłosami, dźwiękami i muzyką. Jeszcze kiedy dobrze nie potrafiłem chodzić, już siedziałem przy instrumencie i próbowałem  „grać”. Pierwsze zdarzenie, które dobrze zapamiętałem to moment kiedy dostałem mój pierwszy instrument (Korg is-40), później  rodzice kupili mi jeszcze 2 keyboardy (Ketron SD1 oraz Gem Solton SG1) i to na nich stworzyłem moje pierwsze, własne utwory. Było to 4 lata temu gdy  pewnego dnia przeczytałem  komentarz na YouTube z prośbą, że mógłbym stworzyć swój własny kawałek. Szczerze mówiąc byłem wtedy trochę niechętny, bo nie wierzyłem, że dam radę(wcześniej robiłem tylko covery), ale mimo to, udało się. Mój pierwszy utwór stworzyłem w grudniu 2007 roku, który po upływie kilku miesięcy umieściłem w mojej pierwszej serii Loofersnone. Później powstały  takie albumy jak Big Mountains, Technologie, Dreams i Supernova, więc trochę się w to „wkręciłem". Były to albumy, dzięki którym rozwinąłem nieco swoje umiejętności.

Skoro Wojtek siłą rzeczy nie mógł pamiętać swoich pierwszych kroków w przygodzie z muzyką, poprosiłem tatę Wojtka, Pana Stefana o kilka wspomnień:

S.K.: "Wojtek zaskoczył mnie, kiedy miał kilka miesięcy, nie mógł zasnąć i płakał nie wiadomo z jakiego powodu. Nosiliśmy go z żoną na zmianę a on płakał bez końca. żona już nie miała siły więc ja go wziąłem na ręce i nosiłem. Po jakimś czasie już nie wiedziałem co zrobić beczał i beczał. Nogi mnie zaczęły boleć, więc usiadłem sobie koło wieży i puściłem cichutko Ennio Morricone, i wtedy Wojtek przestał oddychać oczy wybałuszył a ja myślałem że on umarł. Przestraszyłem się wtedy strasznie, a on po prostu słuchał muzyki. Kiedy stanął na nogach, potrafił godzinami stać przy wersalce na której leżał mój keyboard i wydobywać różne dźwięki. Kiedy miał dwa latka, zabrałem go do poprzedniej mojej pracy, gdzie były różnorodne rytmy maszyn. Najbardziej zainteresowała Wojtka maszyna pakująca, ale nie jej wygląd tylko rytm w jakim pracowała. Dowiedziałem się o tym fakcie, jak po około dwóch latach słuchał czegoś i powiedział: Tato ten rytm jest jak u Ciebie w pracy! Rzeczywiście, rytm był identyczny jak moja maszyna pakująca. Wtedy byłem przekonany że Wojtek jest w tym kierunku uzdolniony. Do kościoła oczywiście chciał tylko chodzić na górę, ale nie dla tego, bo fajnie się patrzy z góry tylko aby patrzeć na organistę. Po powrocie do domu brał keyboard i odstawiał nam drugą mszę. Kiedy poszedł do szkoły wysłaliśmy go do kółka muzycznego, aby się nauczył nut. Żona również tam pracuje, ale swoje dzieci się źle uczy. Nauczyciel był bardzo z Wojtka zadowolony mówił o nim: Łapie w lot. Wojtkowi by się długo udawało być dobrym uczniem, niestety raz zapomniał otworzyć nuty na odpowiedniej stronie i wydało się że Wojtek wszystko grał ze słuchu. Nauczyciel powiedział nam że on nie wie w takim razie jak ma go uczyć. Ma niewątpliwie doskonały słuch, ale nuty zna słabo. Na początku grał covery, ale internauci pisali aby spróbował coś własnego i tak w zasadzie się zaczęło. Później zmiana keyboardów na syntezatory, bo Wojtek powiedział że nie będzie grał na czyiś gotowcach. Wojtek może ma też trochę szczęście że ma możliwość mieć taki sprzęt, ale jeśli on nie zarasta kurzem to nie żałuje wydanych pieniążków".

2) Wojtku, Twoim mistrzem jest J.M.Jarre (ale pewnie nie tylko on), za co go cenisz?

W.K.: Oczywiście moim mistrzem i w pewnym sensie wzorem do naśladowania jest Jean Michel Jarre, ponieważ dzięki niemu zainteresowałem się muzyką elektroniczną.  Moimi  ulubionymi  wykonawcami  są też Vangelis  i Marek Biliński.

3) Porozmawiajmy o procesie tworzenia: czy włączasz instrumenty z nakreślonym planem w głowie i go przelewasz na dźwięki, czy po prostu siadasz i szukasz inspiracji w dźwiękach?

W.K.: Zazwyczaj jest tak, że siadam przy instrumentach i próbuję stworzyć jakąś interesującą sekwencję, więc robię to z reguły bez żadnych przygotowań. Oczywiście na 100 prób kilka brzmi sensownie. Więc nie każdy utwór stworzony przeze mnie jest nagrywany. Większość utworów, które mi  „nie wyszły" zostaje w instrumencie i tylko nieliczne nagrywam na komputer i wrzucam do Internetu. Proces tworzenia jakiś czas temu trwał od 2 do 4 godzin. Teraz przywiązuję dużo więcej uwagi barwie dźwięków oraz staram się stworzyć utwór tak, żeby było to znośne dla ucha - więc tworzę dłużej (od 10 do 30 godzin - włączając nagrywanie, mastering w komputerze oraz korygowanie niedociągnięć). Moimi  zaplanowanymi albumami są Universe (już skończony) oraz Mystique 2012, który planuję skończyć na styczeń/luty 2012.

4) Skąd bierzesz pomysły? Czy szukasz natchnienia w muzyce i tworzysz pod wpływem fascynacji na podobieństwo, czy raczej układasz kompozycje będące konsekwencją pozamuzycznych zdarzeń?

W.K.: Inspiracją dla mnie jest zazwyczaj wszechświat, pogoda, natura oraz wiele innych rzeczy. Często pomysły przychodzą także pod wpływem doznanych przeze mnie dobrych przeżyć i zdarzeń. Złe zdarzenia, uczucia etc. blokują moją  wenę  i oczywiste jest, że nic wtedy dobrego nie tworzę. Więc takie rzeczy jak odpoczynek od szkoły - teraz w czasie przerwy świątecznej, dobrze wpłyną na komponowanie.

5) Który instrument jest Twoim ulubionym? Czy masz jeden, który jest podstawą, a reszta dopełnieniem, czy ich wykorzystanie i upodobanie jest zrównoważone?

W.K.: Moje dwa ulubione instrumenty to:
Yamaha Motif XS6, która służy mi jako workstation. To na tym instrumencie robię wszystkie podkłady oraz jest  to moja baza w komponowaniu.
Access Virus TI2, który służy mi jako moduł barw granych przeze mnie na żywo, też jako linia główna, ale również do wzbogacania utworów naprawdę głębokimi i pełnymi dźwiękami oraz  rozległymi efektami np. przy przejściu z utworu do utworu.
Inne instrumenty (keyboardy), w chwili obecnej są mi bardzo mało przydatne.

6) Myślisz czasami o tym aby sięgnąć do innego rodzaju muzyki, poeksperymentować ze stylami?

W.K.: Interesuje mnie także muzyka filmowa, ale uświadomiłem sobie, że potrzeba do tego nie tylko 2 syntezatorów i 3 keyboardów ale także dużych umiejętności zapisywania partytur dla orkiestry. Więc jest to na chwilę obecną dla mnie niemożliwe. Oczywiście da się dzięki moim syntezatorom imitować dźwięki symfoniczne ale nic nie odda prawdziwego brzmienia skrzypiec, trąbki czy też innych instrumentów, których brzmienie jest nie do podrobienia.

7) Nie często zdarza się być kompozytorem w młodym wieku. Jak Twoja pasja jest odbierana przez rówieśników?  Jak dzielisz czas miedzy szkolę i muzykę?

W.K.: Zazwyczaj szkoła jest szkołą, a muzyka muzyką... W szkole ważne jest tylko wkuwanie formułek i umiejętności ogólne i generalnie nikt nie interesuje się moim komponowaniem, nawet moi koledzy. Tym bardziej, że jest to muzyka elektroniczna a nie np. pop, w którym wszystko jest  „podane na tacy". Muzyka, którą tworzę jest muzyką, która wymaga wsłuchania się w jej treść i zrozumienie sensu oraz domyślenie się intencji autora, dlatego, szczerze mówiąc, podziwiam ludzi którzy naprawdę tego słuchają. Niestety moi koledzy nie widzą w tym nic interesującego oraz wpatrzeni są tylko w muzykę  Hip-Hop, Rap itp.

8) Na pewno dużo pomogli Ci rodzice, a potem zmobilizowały nagrody i wyróżnienia otrzymane na konkursach...

W.K.: Moi rodzice naprawdę mi w tym pomogli – stworzyli mi warunki do nauki, wyposażyli mnie w potrzebny sprzęt. Zachęcają  mnie do udziału w różnych konkursach, dopingują cały czas. Nagrody i wyróżnienia  są miłe ale bardziej cenię  spotkania z ciekawymi ludźmi i ich uwagi, rady oraz słuchanie na żywo muzyki  innych twórców.  Mobilizuje mnie natomiast pragnienie bycia kompozytorem zawodowo i to daje mi tego „kopa".

9) Podoba mi się szczególnie Twoja spokojna muzyka, cykl Dream czy Sound of Space.. Zamieściłeś już ponad 100 utworów na YouTube. Imponująca liczba. Na Jamendo albumy: Technologie, Supernowa..Loofersnone, Big Mounains i inne.. Inwencji i pomysłów Ci nie brak.  I dostajesz pozytywne oceny od słuchaczy, to musi być miłe!

W.K.: Rzeczywiście dostawanie pozytywnych komentarzy jest miłe, ale czasem się już nudzą powtarzające się opinie typu wow, thumbs up, super etc. Wolałbym czasami, żeby każdy napisał, co mu nie pasuje w danym utworze. Z pewnością pomogło by to w komponowaniu nowych kawałków.

10) Chciałbyś nawiązać współpracę z innymi muzykami poznanymi na przeglądach, czy raczej wolisz zostać solistą?

W.K.: Na razie zostanę solistą, lecz być może w przyszłości nawiążę jakąś współpracę. Nawet byłoby to wskazane, ponieważ chciałbym jak najwięcej pokazywać na żywo (perkusja grana przez perkusistę na żywo etc.), a nie tylko dogrywać na Accessie linię do wcześniej stworzonego  podkładu. Ale na razie jest to poza moim zasięgiem, ponieważ wszyscy muzycy, których osobiście znam interesują się raczej muzyką rockową, a nie elektroniczną. 

11) Jakie masz plany, czy wiążesz przyszłość z muzyką, czy chcesz być zawodowym muzykiem?

W.K.: Moim największym marzeniem jest to, aby zostać zawodowo twórcą muzyki elektronicznej i filmowej. Byłoby to coś wspaniałego, ponieważ robiłbym to, co naprawdę kocham. Połączenie pasji z pracą zawodową byłoby najlepszą możliwą mieszanką  jaka mogłaby  spotkać mnie w życiu.

I tego Ci Wojtku życzę! Dziękuję za wywiad.






środa, 28 grudnia 2011

Przemysław Rudź - Cosmological Tales


     Według niektórych teorii Wszechświat istnieje od niespełna 14 miliardów lat. Jak jednak doszło do jego powstania i rozwoju? Jaka przyszłość czeka ludzkość? Takie pytania zadawał sobie Przemysław Rudź podczas komponowania płyty "Cosmological Tales". Jest to druga część tryptyku poświęconego naszej planecie, Człowiekowi, wytworom cywilizacji, postępowi, wiedzy i pułapkom jakie stoją przed ludzkością. "Through The Planck Era" zaczyna się mocnym akcentem. Nic dziwnego skoro początek tego utworu obrazuje moment Wielkiego Wybuchu. Jest to snop natężonych dźwięków które niczym iskry rozsypują się w przestrzeni (niestety mój kot nie chciał rozkoszować się akustycznymi efektami Big Bangu, więc musiałem założyć słuchawki). Dużo się tu dzieje we wszystkich rejestrach, a solo grane w pierwszych i ostatnich fragmentach utworu bardziej kojarzy mi się z rockiem progresywnym niż typową elektroniką. Te rozważania o grawitacji i czasoprzestrzeni wyrażane w dynamicznych eksplozjach i implozjach trwają osiem minut. The "God Particle's Dance" z kolei, jest prawdziwą relaksacją, która stopniowo nabiera energii i wlewa du uszu słuchacza sporo optymizmu. W końcu jest to "taniec boskiej cząstki", gdzie materia stopniowo nabiera swojej masy. Szybko upływa niespełna sześć minut i rozpoczyna się chyba najbardziej spektakularna na płycie kompozycja "Let There Be Light". Długi wstęp jest przygotowaniem do czegoś wyjątkowego. I faktycznie, "kiedy staje się Światło", pędzi ono z prędkością 299 792 458 m/s, co muzyka przedstawia wyjątkowo obrazowo. Rudź zilustrował to efektem narastających talerzy puszczonych od tyłu, nałożonych rytmicznie na basowe ostinato wydobywające się z legendarnego Oberheima. Niesamowite, jak przekonywujący jest ten trick! Już do końca utworu światło będzie żwawo przemierzać Wszechświat... w rytm transowych, elektronicznych sampli perkusyjnych. "Islands Of The Universe" - najdłuższa,  21-minutowa suita, podczas której wyobrazić można sobie powstawanie galaktyk - tych ogromnych wysp Wszechświata. Przemek świadomie czy nie, wpisuje się tu w nurt muzyki abstrakcyjnej, kontynuując poszukiwania pionierów niemieckiej muzyki elektronicznej z lat 70. Ale robi to już na swój sposób: w cyfrowej, nowoczesnej szacie. "We Live Here" jest krótką fortepianową impresją, swoistym hymnem o powstaniu Układu Słonecznego i Ziemi. Autor rezygnuje tu z feerii elektronicznych dodatków na rzecz ciepłej fortepianowej melodii granej na tle burzy i padającego deszczu. Niejako mówi: tu jest nasz dom, szanujmy go! Tę koncepcyjną płytę kończy "Disputable Future", różnorodny, o zmiennych klimatach utwór. Te różne nastroje wyrażają troskę o przyszłość ludzkości i naszej planety. Wtóruje temu znakomita gitara Jarka Figury. Płyta zdaje się kończyć optymistycznie, ale pytanie pozostaje otwarte.

   Ciekawa płyta z wyraźnie zarysowanym pomysłem, doskonałą realizacją i barwną muzyką.




wtorek, 27 grudnia 2011

Jean-Michel Jarre - Oxygene


         Ukazanie się na rynku muzycznym płyty Oxygene Jean-Michela  Jarre'a  w 1976r. było wydarzeniem spektakularnym, przełomowym i znamiennym. Pamiętam artykuły prasowe z lat 80. w których krytycy zarzucali francuskiemu artyście schlebianie populistycznym gustom, efekciarstwo i komercjalizację. A jednak ponad 70 wydań tej płyty sprzedane w nakładzie 10 milionów egzemplarzy jest dowodem na to, że ta muzyka ma niezwykłą siłę oddziaływania, a wizja artysty wartość uniwersalną. Jarre osiągnął wielki sukces, przedstawił światu świeży sposób pojmowania muzyki, powielany z zapałem do dziś przez rzesze jego entuzjastów. Jako jedyny obok Vangelisa, jest natychmiast rozpoznawalnym symbolem popularnej muzyki elektronicznej na całym świecie. Przy pomocy ciepło brzmiących organów Eminent 310 Unique i Farfisa, syntezatorów A.R.P., A.K.S. i V.C.S.3., tworzy nowy wzorzec budowania kompozycji. Co słychać na tej płycie? Kosmiczną przestrzeń, dominujący współczynnik harmoniczny, klarowne komponenty łagodnie wlewające się do uszu słuchacza, efekty powstałe podczas kręcenia gałkami oscylatorów. Te atrybuty zadecydowały też o użytkowej przydatności płyty Oxygene. Okazało się, że jest ona świetnym tłem do filmów dokumentalnych I wszelakich animacji obrazów. Wyjątkowo melodyjne fragmenty stanowiły atut w odniesieniu do  elitarnej i trudnej w odbiorze muzyki niemieckich elektroników pierwszej połowy lat 70. Czy muzyka JMJ jest komercyjna? Gdy słucham pierwszych trzech części suity utrzymanych w melancholijnym tonie nie odnoszę takiego wrażenia. A czyż  "Oxygene part 6" nie jest po prostu piękną melodią na tle falującego morza i kwilących ptaków? Wbrew sugestiom recenzentów, twórczość Jarre'a i jego kolejne dokonania spopularyzowały samą muzykę elektroniczną oraz syntezatory w sposób do tej pory niespotykany, a jego koncerty przez lata biły rekordy frekwencji. Jean-Michel Jarre szybko stał się gwiazdą wydając kolejne znaczące dla gatunku płyty. 

   Mija 35 latach i frapująca muzyka Francuza dalej stanowi źródło inspiracji dla nowych pokoleń kompozytorów.





niedziela, 25 grudnia 2011

konkurs BlogRoku 2011

Godfrey Reggio, Philip Glass: Koyaanisqatsi - film & muzyka



     Człowiek zawsze miał pragnienie opisywania świata jaki wokół siebie widział. Technika filmowa XX wieku umożliwiła podniesienie procesu oglądania do rangi sztuki - czegoś, co pobudza wyobraźnię, jest nowatorskie i niebanalne w przesłaniu. Taki efekt osiągnęli twórcy projektu "Koyaanisqatsi" - filmu i muzyki mu towarzyszącej. Znakomicie zintegrowane obrazy Godfreya Reggio z muzyką Philipa Glassa nikogo nie pozostawią obojętnym. Pewnie każdy kto słyszał coś o tym filmie już wie, że tytuł nawiązuje do języka Indian Hopi i oznacza między innymi życie pozbawione równowagi. Rzeczywiście, w prawie półtora godzinnym ciągu obrazów taki wniosek co do działań ludzkich łatwo się nasuwa. Historia zaczyna się (po krótkiej sekwencji malowideł naskalnych) startem statku kosmicznego i kończy fragmentem jego katastrofy. Pierwsze 11 minut to różne ujęcia amerykańskich gór i płaskowyżów najczęściej filmowane z lotu ptaka. Towarzyszącą temu delikatna  muzyka jest pełna wyczekiwania, napięcia, jakby oglądany wschód słońca miał być już ostatni. Piękne jest te dostojeństwo i majestat oszałamiających krajobrazów. Chór męskich głosów powtarza monotonnie słowo Koyaanisqatsi. Muzyka lekko nabiera mocy, a kamery filmują piękne sekwencje chmur, wodospadów i morza. Jakże wspaniałe i potężne to żywioły! W szesnastej minucie, muzyka będąca do tej pory po prostu dobrze dopasowanym tłem, wyraźnie się ożywia. Dzieje się tak dlatego, że kamera mocno przyspiesza swój bieg nad polami kolorowych upraw. Jeszcze kilka monumentalnych skał i dla kontrastu przed oczami widza pojawiają się efekty działania człowieka. Kontrolowane wybuchy, potężne maszyny, dzieła rąk ludzkich. Dramatyczna muzyka sugeruje że te wielkie przedsięwzięcia są niczym skaza na pięknym ziemskim diamencie.  Słupy dymu z kominów, potężne zapory wodne i olbrzymie urządzenia kruszące kamienie. Człowiek bezwzględnie podporządkowuje sobie przyrodę. Ale czy robi to mądrze? Widać unoszące się grzyby bomb atomowych... Muzyka obsesyjnie powtarza wybrane motywy. Plaża koło fabryki - czy to ma sens?
     Ludzie podziwiają swoje wysokie szklane domy. Wielkie stalowe ptaki i sznury samochodów spieszące się po autostradzie lub setkami czekające na parkingach. Gdyby tylko to! Widać mnogość czołgów, śmiertelnie groźne wojskowe samoloty wielozadaniowe. Kosmiczne rakiety, monstrualne bomby i zuchwałe lotniskowce. Ogień i zniszczenie. Po tych złowieszczych obrazach i równie szalonej, zakręconej muzyce wszystko cichnie... Operator filmuje opustoszałe, martwe bloki wśród których kręcą się ludzie. Z lotu ptaka widać 11 długich, zdewastowanych budynków Pruitt-Igoe - osiedla mieszkaniowego w St. Louis, które po 17 latach od chwili zbudowania zostaje wyburzone. Co za marnotrawstwo! Padają też mosty, dźwigi i wieżowce w innych miastach. No cóż, widocznie człowiek w swojej pysze doszedł do wniosku że stać go i na to. Po 40. minutach filmu akcja przenosi się do żyjących, zapełnionych miast. Masy ludzkie przemierzające ulice podczas swoich codziennych rutynowych czynności. Trochę dziwnych ujęć portretowych i nad miastem zapada noc. Przyspieszone zdjęcia pokazują rzekę pojazdów, szybko wędrujący księżyc. Ludzki trud nie ustaje i w nocy i w dzień. Zmieniające się obrazy ukazują monotonną pracę krawcowych, sprzedawców czy produkcję wyrobów mięsnych. Gry na automatach, sale kinowe i galerie handlowe. Pakowaczki różnych wyrobów żywnościowych, ludzie składający podzespoły samochodowe. Mocno zaangażowana muzyka  jest w tym momencie dość nachalna i przez swą powtarzalność chyba mniej strawna. Być może jest to celowy zabieg, mający pokreślić marność ludzkiej gonitwy. Jeżeli tak - to uzyskano zamierzony efekt. Szereg obrazów ukazujących specyfikę amerykańskich miast końca lat 70. przebiega przed oczami jak w jakimś obłąkańczym transie. W końcu reżyser Godfrey Reggio lituje się i zmienia się zarówno muzyka jak i obrazy. Ziemia widziana z kosmosu, pokazywana na zmianę z rzutami na układy scalone i seria portretów ludzkich - tym razem zazwyczaj w zwolnionym tempie. Przygnębione, zmęczone twarze, policja zabierająca bezdomnego, inny poobijany biedak przeliczający centy na ręku ... W tle muzyka pełna żałości i  melancholii. Czy ludzkie życie ma sens? W tej formie raczej nie, zdają się mówić autorzy pokazując w ostatnich minutach katastrofę kosmicznej maszyny. Jej odłamek leci i leci spalając się w atmosferze. Film, choć ma blisko 30 lat niewiele się zestarzał.  Mimo iż teraz technika pozwala na więcej, obraz Reggio ma w sobie tę szczególną wrażliwość i umiejętność zatrzymania chwili. Praca nad nim trwała około siedmiu lat, ale było warto. Płyta z muzyką miała wiele wydań i co najmniej dwie reedycje, na których stopniowo dodawano ilość utworów.
    Przy pomocy klasycznej orkiestry i Michaela Hoeniga udało się Glassowi skomponować oprawę która wraz z obrazem tworzy wartość wybitną.




piątek, 23 grudnia 2011

Roksana Vikaluk: Eksperymentujemy, zaskakujemy samych siebie


Urodzona w Ternopolu (Ukraina) śpiewająca aktorka,  od 1994r nagrywająca i koncertująca w Polsce. Otwarta na eksperymenty wokalno-instrumentalne, ostatnio współpracuje z Wolframem Der Spyrą.

1) Już kilkanaście lat sprawiasz radość melomanom śpiewając swoim pięknym, "białym" głosem. W Internecie można przeczytać o Twojej jazzowej pasji, ludowej muzyce ukraińskiej i żydowskiej którą tak chętnie wykonujesz. Mnie bardzo interesuje Twoje otwarcie na łączenie gatunków, na eksperymenty i obecność w Twoim muzycznym życiu takich postaci jak np. Józef Skrzek czy... ale o tym za chwilę. Józef sam zadzwonił do Ciebie z propozycją współpracy. Co dała Ci przyjaźń ze śląskim wirtuozem syntezatorów?

R.V.: Przede wszystkim, jeśli chodzi o śpiew, zaczynałam od Jazzu... i poświęciłam temu ponad 10 lat. A śpiew ludowy odkryłam dla siebie (w sobie?) stosunkowo nie tak dawno. Co do śpiewu białego, zostałam wtajemniczona w jego technikę i filozofię dopiero około trzech lat temu. Pragnienie eksperymentu, zwłaszcza w łączeniu gatunków towarzyszyło mi od zawsze, a ostatnio wręcz nasiliło się cudownie :).  Z pewnością sprzyjał temu cały klimat, w którym rosłam i dojrzewałam: jazz i muzyka klasyczna, która najpierw była słuchana i grana w domu rodzinnym, pieśni ukraińskie i żydowskie, których uczyli mnie dziadek z babcią... brzmienie mojego kraju... Wszystko to, co działo się w sztuce w latach 70-80 i co samo „wlewało“ się w duszę – wszystko to ma ciągły wpływ na muzykę, którą czuję i która wyłania się ze mnie, aż do teraz. Przyjaźń z Józefem Skrzekiem przyniosła ze sobą wielkie odkrycie zupełnie nowego świata brzmień oraz myślenia twórczego. Józef i jego muzyka pozostaje dla mnie wielką inspiracją do dziś...

2) W filmach umieszczonych na YouTube często widać jak podczas wykonywania tych oszałamiających wokalnych ewolucji grasz na Kurzweilu. To prawdziwa rzadkość widzieć kobietę grającą na syntezatorze. Czy to zasługa Twojego "muzycznego ojca" Józefa Skrzeka, czy już wcześniej miałaś takie zainteresowania?

R.V.: Z pewnością, jest to rezultat wielkiego muzycznego odkrycia siebie innej, którego doświadczyłam współpracując z Józefem Skrzekiem. Józef był pierwszy, który uwierzył i powiedział kiedyś: “Spróbuj...“. I spróbowałam. I zagrałam, akompaniując sobie, odkrywając przestrzenie brzmień elektronicznych... I tak trwa do dziś :).

3) W pewnym wywiadzie wspominasz o znajomości muzyki Klausa Schulze i ogólnie "Szkoły Berlińskiej". To też ciekawostka, bo oprócz mojej żony, mało znam kobiet które mogą z upodobaniem słuchać takiej muzyki. Masz jakieś swoje ulubione tytuły płyt nagrane przez tych elektroników?

R.V.: Jeśli mówić ogólnie o inspiracji muzyki elektronicznej w moim życiu, to na samym początku, w dzieciństwie był to Jean Michel Jarre... Był również taki zespół w Związku Radzieckim, „Zodiak“ (Łotwa), który zaczął działać w latach 80’ i był ponoć pierwszym zespołem, grającym el-muzykę w Sowietach. Bardzo go lubiłam. Pod koniec 80’ zaczęłam się zachwycać twórczością Alexeya Rybnikova, do dziś ubóstwiam jego dzieło p.t. „Junona i Avos“. Jednak, jak już wspominałam, w domu rodzinnym słuchaliśmy przede wszystkim dużo jazzu, tak zwanego: akustycznego. Ale z czasem zaczęłam interesować się el-jazzem. Otóż, zaczęłam zwracać coraz większą uwagę na Chick Corea El-band, el-muzykę, tworzoną przez Milesa Davisa, Tomasza Stańkę, np. „Freelectronic“... Czesława Niemena odkrywam przez cały czas... zarówno jak i twórczość Władysława Komendarka. Nagrania solo Roberta Frippa, zwłaszcza „Radiophonics“, dalej – pięknie zrealizowany projekt międzynarodowy Boris Feoktistov & Bill Laswell – Russian Chants «Parastas»; eksperymenty Walter, a później jako Wendy Carlos, Isao Tomita, zwłaszcza jego el-wizja „Obrazków z wystawy“ Modesta Musorgskiego... To tak ogółem, jestem ciągle w drodze odkrywania i zgłębiania muzyki elektronicznej.

Teraz o Szkole Berlińskiej. Klaus Schulze. Niełatwo mi wyróżnić konkretnie któreś z jego dzieł, można by wymienić nagrania pochodzące z płyt „Cyborg“, która porusza mnie do głębi, „Moondown“,  „Mirage“, „Miditerranean Pads“ .... Inspiruje mnie przede wszystkim jego muzyka z lat 70-80 oraz niektóre z 90’... Podobnie jest w przypadku Tangerine Dream, z tym że najpierw zwróciłam uwagę na późniejsze nagrania, z lat 80-90, a z wcześniejszych to „Alpha Centauri“, dalej „Rubycon“, „Encore“ ... I ciągle odkrywam, i wsłuchuję się w tę magię brzmień... I długa jeszcze droga przede mną ;).

4) Wolfram Spyra, poszukiwacz i eksperymentator, jest od jakiegoś czasu Twoim przyjacielem. Jak doszło do Waszego spotkania? Opowiedz trochę o Waszej znajomości i pomyśle na wspólne granie Moon & Melody.

R.V.: W 2004-2005 roku pewien wydawca z Warszawy wydał płyty każdego z nas z osobna. I właśnie w tamtym czasie zwróciłam uwagę na wyjątkową postać twórczą - Wolframa DER Spyrę.... A do osobistego spotkania pomiędzy nami doszło w 2009 roku podczas festiwalu el-muzyki „Schody do nieba“ na Śląsku, w Chorzowie. Zostaliśmy zaproszeni przez Józefa Skrzeka, który ten festiwal organizował. Wystąpiliśmy z odrębnymi projektami, Wolfram przedstawiał Niemcy, ja – Ukrainę. Wtedy poczuliśmy, że pragniemy stworzyć coś razem. No i tak się stało! :-). Eksperymentujemy, zaskakujemy samych siebie, inspirujemy się, odkrywamy się nawzajem… Melodie ludowe - rosyjskie, żydowskie, lecz z przewagą ukraińskich, dźwięki ulicy, przyrody, pulsujące rytmy, śpiew biały, połączenie wyjątkowego instrumentarium akustycznego z elektronicznym, efekty dźwiękowe – wszystko to można określić jako styl Folk – Electronic - Progressive, w ramach którego tworzymy. Nam, dwóm absolutnie samodzielnym muzykom, wypadło wielkie szczęście w postaci możliwości tworzenia czegoś “trzeciego”...

I to właśnie nazywamy “Moon & Melody”! :).

5) Wolf do gry używa specyficznego instrumentu Stell Cello skonstruowanego przez Boba Rutmana. Można przeczytać o tym w sieci. Ale Ty miałaś możliwość poznania Boba osobiście w Berlinie. Możesz powiedzieć kilka słów o tym spotkaniu i ciekawym człowieku?

R.V.: Bob Rutman... niesamowita postać, pełna światła i pomysłów, o bardzo ciekawym i trudnym losie. Jest to artysta wszechstronny – wynalazca, plastyk, autor rzeźb... Mam wielką przyjemność bywać w jego domu, w Berlinie. Jest to człowiek, który poświęcił się sztuce całkowicie. Koncertuje, odkrywa i tworzy po dziś dzień.

6) Wiem że podobnie jak ja, bardzo kochasz koty, czy praca i koncerty śpiewającej aktorki pozwalają na posiadanie swojego stworzenia?

R.V.: Zdecydowanie nie. Kot potrzebuje twojej regularnej obecności, a w moim przypadku jest to niemożliwe, przynajmniej teraz, kiedy cały czas podróżuję. Oczywiście, były pomysły, by zabierać zwierzątko ze sobą... albo oddawać na czas mojej nieobecności znajomym... Ale tak by się działo zbyt często, kocie było by ciągle zestresowane... Bardzo chcę kota. Ale nie mam moralnego prawa.

7) Płyty: "Barwy", "Jaskółka" i "Drzewo światów" to twoja autorska muzyka. Dużo w niej brzmień elektronicznych, celebracji, barw podniosłych czy klimatów ambientowych. Ciekawa mieszanka tradycji z nowoczesnością, ludowości ze współczesną technologią. Możesz przybliżyć proces powstawania tej muzyki?

R.V.: Jeszcze dodam, że na początku była płyta „Mizrah“ (2002) – płyta w charakterze multi-kulti ludowym, o brzmieniu zdecydowanie jazzującym, nagrana w typowo jazzowym składzie. Tak szczęśliwie się złożyło, że z moim zespołem zostaliśmy laureatami konkursu „Nowa Tradycja“ (2002, Warszawa), a przewodniczącym komisji wówczas był Czesław Niemen. No i zadecydował, byśmy dostali nagrodę w postaci nagrania płyty. I tak powstał album „Mizrah“.

„Barwy“ (2005) – nagranie mojego pierwszego koncertu solo. Bazowałam głównie na ukraińskich ludowych melodiach. Tu też słychać wpływy jazzu, ale wtedy już zaczęłam eksperymentować z brzmieniami elektronicznymi, wykorzystując sampler Akai S-2300 XL.

„Jaskółka“ - zawiera muzykę teatralną. Jest to muzyka stworzona przeze mnie do spektaklu “Jaskółka” (2008) reż. Ż. Gierasimowa) na podstawie pieśni starosłowiańskich, rosyjskich, białoruskich - głównie obrzędowych. Tu po raz pierwszy jako wykonawczyni zetknęłam się z folkiem rosyjskim, białoruskim – czyli znanym mi, ale teraz odkrywanym w zupełnie innym wymiarze. W trakcie tworzenia tej muzyki, zdobywając nową wiedzę, odkrywałam inne, nieznane dotąd obszary siebie, własnych możliwości. Zostałam wtajemniczona w technikę białego śpiewu.  A spektakl “Jaskółka” gramy w Teatrze Rampa, w Warszawie. Zapraszam!

„Drzewo światów. Opowieść czterech szamanów” – jest to wspaniały zbiór baśni, głównie ludów Syberii (pomysł i opracowanie – Maciej Panabażys).

Projekt został wydany w formie książki z płytą CD z muzyką mojego autorstwa, ilustrującą treść opowieści szamańskich, zawartych w książce. Tutaj spotkałam się z bardzo mało znaną mi kulturą. Proces komponowania muzyki polegał przede wszystkim na wczytywaniu się, wsłuchiwaniu się w historię szamanizmu, zwłaszcza syberyjskiego, na poznawaniu, zrozumieniu i głębokim wewnętrznym przetworzeniu kolorystyki brzmienia tamtego dalekiego świata, by później ująć to po swojemu.

Można jeszcze dodać, że w przypadku “Jaskółki” I “Drzewa Światów”, królują głębokie, ambientowe brzmienia elektroniczne  jak również wykorzystywanie tzw. map dźwiękowych. Eksperyment. Śpiew. A stworzone zostały w ulubiony mój sposób, czyli w formie suity.

8) Podobnie jak Der Spyra chętnie badasz nowe obszary dźwiękowych przestrzeni dodając do niej swoją energię, pomysły i niebanalny trzy oktawowy głos. Czego zwolennicy Twojego talentu mogą spodziewać się w przyszłości?

R.V.: Sama nie wiem, czego po sobie w twórczym planie spodziewać się. Więc niewykluczone, że będziemy zaskoczeni wszyscy ;-). I ja też. I jeszcze – mam taki pomysł, by nagrać płytę “Barwy 2”. Teraz pojawiła się płyta, „Moon & Melody. Overture”.  A właściwie – jest to zapowiedź płyty, którą planujemy wydać z Wolframem Spyrą niebawem. Krążek zawiera fragmenty naszych najnowszych wspólnych odkryć form brzmieniowych...

Dziękuję za udzielenie mi wywiadu.
R.V.: Mnie również było bardzo miło podzielić się tym, co czuję... Życzę wszelkich pomyślności Tobie oraz wszystkim czytelnikom!

Więcej informacji można znaleźć tu:













czwartek, 22 grudnia 2011

Edgar Froese - Macula Transfer


     Trzecia solowa płyta Edgara potrafi pobudzić wyobraźnię. Jestem ciekaw czy Froese wydając ją na czarnym winylu, miał tego świadomość. Podobno nagranie materiału zajęło mu tylko dwa tygodnie czerwca 1976 roku. Album "Macula Transfer" stworzony tak spontanicznie, jest jednym z najciekawszych osiągnięć muzyka. Kiedy trochę wcześniej latał różnymi liniami lotniczymi, prawdopodobnie było to dla niego samego ekscytującym przeżyciem, skoro zapamiętał nazwy kolejnych lotów i nazwał nimi wszystkie utwory (ewentualnie kolekcjonował bilety). Jakby nie było, pięciu muzycznych podróży zapisanych na Maculi słucha się doskonale. Już od pierwszych minut w "Os 452" jako tła używa Edgar długich fraz wyciskanych z mellotronu i popisuje się grą na gitarze. Nie robi tego w klasyczny sposób, instrument służy mu raczej do generowania rożnych efektów. Froese silnie szarpie struny, wydawane przez nie dźwięki odbijają się dużym echem tak, że czasami trudno powiedzieć skąd pochodzą pogłosy. Utwór ma swoją dramaturgię i momenty przesileń. W atrakcyjnym stereo efekty spacerują z różną prędkością po kanałach, co nadaje muzyce dużą przestrzenność. Ale ta kompozycja nie kojarzy się bynajmniej z sielanką, to opis spektakularnych i widowiskowych historii. Przez osiem minut więcej się dzieje niż na niejednej całej płycie. "Af 765" jest moim ulubionym utworem z tego krążka. Dużo to elementów psychodelicznych, Edgar wydobywa z  gardła różne dziwne szepty, które oczywiście są sztucznie modyfikowane. Pełne ekspresji gitarowe solówki, zakręcone w niemożliwy do opowiedzenia sposób. Totalny odjazd na tle monumentalnych organowych ozdobników. Dźwięki podlegają ciekawej degradacji, to muzyka wręcz buntownicza i rewolucyjna w swojej formie, o dość dramatycznej końcówce. Szkoda że autor nie powrócił już do takich pomysłów w przyszłości. "Pa 701" przynosi zmianę nastroju, ukojenie. Pojawiająca się sekwencja wije się niczym pustynny wąż.  Czas upływa szybko i przyjemnie. "Quantas 611" jest krótką, mroczną impresją znakomicie nadającą się jako tło do filmu grozy. Dla kontrastu ostatni  "If 81" zaczyna się optymistycznie, niczym z amerykańskiego westernu, zapowiada kierunek jaki będzie Edgar eksploatował do znudzenia w późniejszych latach. Ale tu - w odpowiednich proporcjach, bez zbędnęgo słodzenia - jest doskonałym przykładem na niesamowitą inwencję lidera Tangerine Dream. Aż chciałoby się więcej.
    Płyta nie miała szczęścia do kompaktowych wydań i jest do dziś kolekcjonerskim rarytasem. Legendarnym świadectwem najlepszego okresu muzyki elektronicznej.
 




wtorek, 20 grudnia 2011

Pink Floyd - Ummagumma


     Dla niektórych popularna muzyka elektroniczna zaczęła się od tej płyty. Eksperymenty jakie zarejestrowali muzycy z zespołu Pink Floyd na płycie Ummagumma w 1969r. dziś niektórym słuchaczom mogą wydać się lekko archaiczne. Ale taka opinia byłaby dla grupy krzywdząca. Legendarny kwartet Brytyjczyków zawsze wydawał znakomicie brzmiące albumy ustanawiając wysoki poziom jakości utworów, do dziś warty naśladowania. Pierwsza płyta wypełniona jest koncertowymi wersjami wcześniejszych nagrań, rozbudowanymi do mini suit o kosmicznym zabarwieniu. Elementy progresji, brawurowej gry na perkusji i akcenty psychodeliczne tworzą atrakcyjną, aczkolwiek wybuchową mieszankę. Długie improwizacje mieszczą się jednak w skali rozsądku. Niezwykły klimat jaki się wytwarza podczas słuchania tych nagrań na długo pozostaje w pamięci. Za niemniej udaną uważam drugą studyjna płytę. Choć niektórzy krytycy zarzucają jej niespójność i pretensjonalność, myślę że po prostu materiał swoją wagą przerósł oczekiwania recenzentów. Przygotowane przez artystów nagrania w większości są awangardą przeznaczoną dla wybrednych koneserów.  Pierwsza część to 4 częściowa suita Richarda Wrighta "Sysyphus" podobno inspirowana mitem o Syzyfie. Bogata w efekty perkusyjne, patetyczna, miejscami (rozchwiane wstawki fortepianowe) straszna, kakofoniczna, mroczna i trochę zwariowana. "Grantchester Meadows"  Watersa brzmią po niej faktycznie wręcz jak relaks. Odgłosy ptaków, łabędzi zrywających się do lotu, natrętnego owada, są tu obecne na długo przed zdefiniowaniem terminu ambient. "Several Species of Small Furry Animals Gathered Together in a Cave and Grooving with a Pict" jest psychodelicznym żartem, pełnym efektów przypominających odgłosy gryzoni, a stworzonymi podobno z nagrań głosu Watersa. Nie sprawdzałem czy we fragmencie końcowym jest zamieszczony ukryty przekaz. I bez tego słucha się tej muzyki z "otwartymi ustami".  Trzy częściowy "The Narrow Way" w swojej pierwszej części: "Baby Blue Shuffle in D major" wydaje się być najsłabszym pomysłem na płycie, ale potem David Gilmour "łapie oddech". W "The Grand Vizier's Garden Party" słychać świetny flet Lindy Mason dodający uroku tej kompozycji, a końcowe perkusyjne eksperymenty Masona znakomicie pasują do postępowego charakteru całej muzyki. Po tym ciepło przyjętym albumie były kolejne znakomite płyty Pink Floyd, ale to wydawnictwo Ummagumma było bardzo odważnym krokiem  naprzód w muzyce i stało się inspiracją dla wielu późniejszych, młodszych muzyków.
    Lektura obowiązkowa dla każdego kto lubi rock progresywny, psychodeliczny i ciekawe eksperymenty.



niedziela, 18 grudnia 2011

Robert Schroeder - New Frequencies Vol.1


     Trudno nie lubić muzyki Roberta Schroedera. Kiedyś okrzyknięty następcą Klausa Schulze, okazał się nie tylko wrażliwym muzykiem, ale i uniwersalnym kompozytorem. Może jest tak dlatego że zaczynał od gitary, która taką szczególną ekspresję pozwala w sobie odnaleźć? W odróżnieniu od swojego o osiem lat starszego kolegi i mentora, komponuje muzykę wymykającą się sztywnym szablonom i kanonom nazewnictwa, a jednocześnie taką, która jest wartościowym materiałem i autor nie musi się jej wstydzić. Taka oceniam płytę "New Frequencies Vol.1" z 2010r. To urocze połączenie wielu gatunków współczesnej muzyki rozrywkowej, daje się słuchać lekko i sprawia uszom przyjemność. Jednocześnie nie ociera się o kicz. Jedenaście utworów z których kilka mogłoby stać się radiowymi przebojami. Gdyby pojawił się oczywiście chętny do ich promocji prezenter. Wnikliwi słuchacze odnajdą w niej chillout, odrobinę ambientu czy down beat. Robert umie się odnaleźć pośród obecnych trendów, dodając do nich porcję swoich pomysłów. Brzmią one świeżo i atrakcyjnie. Siłą swojego talentu nadaje charakterystyczny dla siebie kształt muzycznemu tworzywu. I chociaż emocje na tej płycie nie są tak głębokie jak na jego najbardziej znanych albumach, jest to dalej inteligentna muzyka. Jej przyswajalność jest raczej atutem niż słabością. Zamiast rozwlekłych suit mamy około sześciu minutowe utwory które ładnie ułożone, sprawdzą się zarówno w samochodzie, jak i na dużych domowych głośnikach. Jako tło do czytania książki i gry w karty.
   Lekka elektronika, czysta i pozbawiona negatywnych emocji. 


czwartek, 15 grudnia 2011

Radio Massacre International - 'City 21'




     W maju 2011r ukazuje się pierwsza filmowa płyta zespołu Radio Massacre International. Bardzo byłem ciekaw jak grupa poradzi sobie z nowym wyzwaniem. Z wywiadu jakiego udzielił mi kilka miesięcy wcześniej Steve Dinsdale interview dowiedzieć się można że praca w studio nad wcześniej przygotowanym materiałem zajęła im trzy dni. Ktoś może pomyśleć: jaką wartość może mieć muzyka nagrana w tak krótkim czasie? Pamiętać jednak należy, że trio RMI to profesjonaliści grający od około 30 lat. Był o tym przekonany dyrektor artystyczny Chris Zelov gdy słuchał ich koncertu w 2007r. W lutym 2008r zespół komponuje 12 utworów z których kilka trwa zaledwie minutę a najdłuższy blisko 13 minut. Jest to oczywiste, skoro są tłem pod konkretne filmowe obrazy. W tym przypadku inspiracją były dokumentalne sceny omawiające historię powstawania miast i perspektywy kształtowania przyszłości urbanistycznej. Jak również polemiki na temat ich planowania oraz designu. Kompozycje są więc różnorodne. Już pierwsza  Intro/Hawes (11.40) na pewno spodoba się miłośnikom muzyki elektronicznej.  Na początku mamy trochę minimalizmu aż stopniowo dołączane instrumentarium wypełni fakturę, a perkusja toczy zmagania z gitarą. Tworzy się ciekawa kakofonia dźwięków, która dość wyraźnie mi się kojarzy z muzyką pewnego kompozytorem z Berlina ... Dynamiczny "City Plans" (1.40) będący popisem perkusyjnej inwencji, mógłby ilustrować równie dobrze sceny akcji, nie tylko miejskie plany. "Interlude 1" (1.04) jest króciutkim, miłym dla ucha graniem na gitarze, przygotowaniem pod dłuższy, równie ciepły w odbiorze "Earthrise" (3.37). To piękna rozmarzona impresja, aż szkoda że tak krótka. "Lighthouse" (3.02) z wyeksponowanym fortepianem, trochę nostalgiczny fragment na chwilę schładza atmosferę. Kolejne "Green Futures" (1.37),  Open City (3.50), mają dość wyraźny, romantyczny charakter. Łagodne niczym owieczki na łące. Najdłuższy - Damanhur (12.56) można śmiało odebrać jako samodzielną formę nie będącą podparciem dla obrazów. Celebrowanie nastroju przy pomocy fortepianowych wstawek i tradycyjna sekwencja poddawana różnych modulacjom, czyli to co większość fanów muzyki elektronicznej lubi najbardziej. Trzeba jednak oddać sprawiedliwość muzykom, że w ich wykonaniu brzmi to dalej świeżo i dobrze. "Iceland" (6.08) - nie widziałem tego filmu, ale jeśli rzeczywiście ukazuje on fragmenty Islandii, to zimny i anemiczny utwór trafnie oddaje charakterystyczne cechy tej krainy. "Interlude 2" (1.23) ponownie ładny, krótki przerywnik, który poprzedzi równie sentymentalny "Findhorn" (8.14). Osiem minut kapitalnej relaksacyjnej muzyki, która snuje się i owija niczym długi, ciepły szal. Kawałek pięknego ambientu. Kończący album "End Titles" (9.05) to powtórzony motyw manierycznej perkusji która w drugiej części utworu z kilku dźwiękowych warstw wysuwa się na plan pierwszy. Im bliżej końca, tym więcej niepokoju w tej muzyce, ale taki widocznie był zamiar artystów. Dziwnie zmiksowane instrumenty, brzmią jak dusiły się w przestrzeni.
   Bardzo dobra płyta, inteligentnie zrobiona i sprawnie zagrana. Podoba mi się szczególnie kilka fragmentów o sentymentalnym zabarwieniu których do tej pory nie było za dużo w muzyce tej grupy. Utwory czy długie czy krótkie, tworzą logiczną całość, strawną nawet dla osoby nie obytej z kanonem gatunku.




wtorek, 13 grudnia 2011

Komendarek & Rudź - Unexplored Secrets Of REM Sleep


    W niewielkim środowisku polskich fanów i twórców muzyki elektronicznej wieści roznoszą się szybko. Informacja o wspólnym nagrywaniu płyty przez Komendarka i Rudzia wywołała skrajne emocje. Po publikacji fragmentów zwolennicy z radością i niecierpliwością czekali na cały materiał, a ludzie zawistni dali upust swojej małostkowości. Ale to chyba dobrze, bo najgorsza byłaby obojętność, a muzyka - jeśli jest wartościowa - obroni się sama. Wreszcie płyta się ukazała i można poddać ją ocenie. "Unexplored Secrets Of REM Sleep" to pięć różnych impresji będących efektem wymiany mnóstwa e-maili, sugestii i konfrontacji wizji obu kompozytorów. Ilustrowanie muzyką odmiennego stanu świadomości jakim jest ludzki sen, jest tu nie tylko wyrazem poszukiwań artystów, ale również pretekstem do prezencji potencjału i pomysłowości obu przyjaciół. Najkrótsza, pierwsza ścieżka "Standing On The Shoulders Of Giants" jest swoistym intro poprzedzającym trzy ponad 15-minutowe suity. Ten wstęp do długiej podróży jednoznacznie określić można jako przyjazny odbiorcy, gęsty i patetyczny. Pełne ekspresji solo Komendarka na syntezatorze Nord Wave kończy tę relaksację. Tytułowy "Unexplored Secrets Of REM Sleep" zaczyna się krokami. Te doskonałe technicznie nagranie ma tak szeroką bazę stereo, że nawet na laptopie ma się wrażenie, że ktoś chodzi dwa metry od lewej do prawej i przechodzi przez głowę. Po odgłosach stąpania, oddychania, kosmicznych efektach, słychać przetworzony elektronicznie głos Władka Komendarka. Zagęszcza się atmosfera i zaczyna odjazd w krainę odbioru - jakby podświadomego. Słychać równomierne uderzenia automatu perkusyjnego wokół którego pląsają elektroniczne ozdobniki, zakręcone solówki... Wybitnie transowy charakter kompozycji nie jest może awangardowy w swojej formie, ale jakże skuteczny w oddziaływaniu! "Reminiscences From Beyond Infinity" - najdłuższy 24-minutowy utwór składający się z czterech części, rozpoczynają skrzypce Dominika Chmurskiego. Przejmująco smutne, dodają muzyce ten rodzaj kolorytu który jest nieosiągalny przez cyfrowe przetworniki. Stopniowo jednak elektronika opanowuje dźwiękową scenę. Ponownie, ale w innej konfiguracji niż w tytułowej części płyty, wszechogarniająca rytmiczna struktura wypełnia rejestry. Tworzy się ściana brzmień może i kontrolowanych, ale niespokojnych niczym stado dzikich koni wyczuwających węchem obcego człowieka. Trwa to kilka minut, aż rytm cichnie i ponownie do głosu dochodzą bardziej subtelne dźwięki. Nie jest to jednak sielanka, a dość mroczna i refleksyjna prezentacja. Znów sztucznie zmodyfikowany głos Komendarka cedzi sobie znane formuły, kojarząc mi się z zadumanym filozofem z ubolewaniem komentującym losy ludzkiego gatunku. Koniec utworu brzmi jednak optymistycznie, a instrumenty walczące o prymat z powracającym beatem przypominają barwy syntezatorów z lat 80-tych. "Lonely Spirits Over The Post-megalopolis Badland" swój piękny początek zawdzięcza gitarze Fendera, na której delikatnie gra Jarek Figura. Przeplata się ona z subtelnymi pasażami syntezatora i cichą, prawie poetycką deklamacją głosu Władka przepuszczonego przez vocoder. Atmosfera jaka jest generowana z głośników przez pierwsze osiem minut to wręcz muzykoterapia. Dla urozmaicenia ożywia ją rytmiczna sekwencja, aby szybko ustąpić gitarze Jarka grającej elektronicznie zmodyfikowaną wariację w stylu hiszpańskiego flamenco. To chyba najbardziej nowatorski fragment płyty. Ostatni utwór "Interrupted Stream Of Consciousness" ma ciekawie zbudowaną linię rytmiczną, dość lekką w odbiorze, której jednak dla kontrastu dodano masę nie zawsze przyjemnych efektów przestrzennych. Na początku rozwijają się dwie niezależne linie basu (lekko rozrzucone po kanałach stereo), które po kulminacyjnym crescendo przechodzą w jedną, pulsującą ostinatową partię. To zasługa Maćka Wardy obsługującego gitarę basową. Tworzy się coś w rodzaju progresywnej elektronicznej psychodelii. Urywa się ona dość gwałtownie, aby dać miejsce ekscentrycznym popisom Władka Komendarka. To również wyraz szacunku Przemka Rudzia dla starszego kolegi, który kończy dzieło. "Unexplored Secrets Of REM Sleep" jest eklektyczną płytą, na której artyści starali się umieścić to co nowoczesne, ważne i atrakcyjne dla ucha.
    Stworzyli projekt, który łączy świetne rzemiosło i doświadczenie z wybuchami nieokiełznanej wyobraźni.




Tim Blake - There is always light at the end of tunnels


English version below.

Tim Blake, urodzony w Londynie muzyk legendarnych formacji Gong, Hawkwind. Jako pierwszy wprowadził laserowe oświetlenie na koncertach. Znany również z ciekawych solowych płyt z muzyką elektroniczną, przede wszystkim "Crystal Machine". Od 40 lat mieszka we Francji.

 
1) Zanim zacząłeś grać, kogo wcześniej słuchałeś? Jakich muzyków?

T.B.: Do czynienia z muzyką miałem od całkiem młodego wieku. Nie było to zainteresowanie jakimś konkretnym gatunkiem, lecz bardziej ogólne. Swojego rodzaju pierwszy trening miałem w wieku 8 lat, jako chórzysta. Dzięki temu zapoznałem się z prostym zapisem nutowym i nauczyłem podstaw pracy na nutach. Muzyka kościelna także miała spory wpływ na muzykę zachodnią (zapewne z powodu tego, że to właśnie władze kościelne przez dłuższy czas były najlepszymi klientami dla kompozytorów, głównie w epoce Baroku). W związku z powyższym miałem okazję zapoznać się z utworami Bacha, Haendela, Purcela i wielu innych, w tym angielskich kompozytorów którzy tworzyli scenę muzyczną na początku XX wieku – Elgara, Vaughan-Williamsa, itd. W szkole z własnej chęci zacząłem uczyć się gry na trąbce. Był tam świetny wydział muzyczny. Mogłem pobierać lekcje u tak inspirujących nauczycieli jak Derek Bourgeois, który był kompozytorem i późniejszym dyrektorem Narodowej Orkiestry Młodzieżowej Wielkiej Brytanii. Uczył mnie także Jared Armstrong, który później zajmował się edukacją muzyczną w szkole Charterhouse, gdzie sięgają początki Genesis. Naprawdę inspirujący człowiek. Dorastając w latach 60. szybko poznałem Rhythm & Blues, Rock’n Roll, zaś później muzykę pop i inne gatunki. Myślę że największy wpływ, swoisty skarb mojej muzycznej edukacji, miał otwarty umysł na fakt, że istnieje tak wiele form muzyki i muzycznej ekspresji. Dało mi to solidne podstawy jak grać, jak zrozumieć podstawy Harmonii i kompozycji, podobnie jak granie i występowanie. Miałem też szczęście, że objął mnie plan nauki Nuffield, w którym stawia się bardziej na praktykę niż teorię. Dzięki temu w wieku 16 lat miałem podstawową wiedzę z zakresu elektryki, fal dźwiękowych, itp., którą mogłem wykorzystać jako muzyk i inżynier dźwięku. Mając te 16 lat moja wiedza z zakresu muzyki poszerzyła się o Rock: The Who, Hendrix, Cream, The Blues (uwielbiałem grać na ustnej harmonijce, kiedy byłem mały), The Beatles, itd. Poznałem także „Muzykę konkretną” – zwłaszcza chodzi mi o Delię Derbushire i Pierre’a Henry’ego – oraz muzykę elektroniczną w wykonaniu Berio. W 1969 roku zacząłem pracować jako inżynier dźwięku, z własnym wyobrażeniem dość „obszernej” muzyki, łączącej znane przeze mnie elementy. W tamtym czasie w grę wchodziło inspirowanie się twórczością Simona House’a (grającego w High Tide), Soft Machine, Kelvin Awers (znajomości dzięki którym poznałem Gonga) i wiele innych. W 1969 roku miały miejsce dwa ważne wydarzenia:
- usłyszałem „Switched on Bach” Waltera Carlosa;
- podczas prac nad moim systemem dźwiękowym na potrzeby koncertu High Tide podeszło do mnie kilku muzyków informując, że zakładają grupę. Zapytali, czy mogą zagrać i… tamtego wieczora narodził się Hawkwind.

 2) Wziąłeś udział w nagraniu pierwszej solowej płyty Steve Hillage - Fish Rising. Czy jest możliwa jeszcze współpraca z tym bardzo ciekawym muzykiem?

T.B.: Czas jaki spędziłem z Gongiem był dla mnie inspirujący z wielu powodów. Dostarczył niestety także wielu rozczarowań! Jednak najważniejszy w tym wszystkim jest „flow”, który wyrabia się współpracując z innymi twórcami. Przykładowo Didier Malherbe jest jednym z najwspanialszych muzyków jakich kiedykolwiek słyszałem, nie licząc tych z którymi grałem! Poznaliśmy Steve’a poprzez naszego znajomego, Kevina Ayersa. Steve brał udział w odtworzeniu Gonga po tym, jak zespół Daevida Allena rozpadł się w trakcie nagrań Flying Teapot. Wydaje się, że wtedy wydarzyło się coś magicznego i miejsce miała wspaniała muzyczna fuzja między naszą dwójką. Chciałem kontynuować tę współpracę, ale sprawy nie potoczyły się po mojej myśli. Co prawda było po drodze Fish Rising, ale wydaje mi się, że gdyby Steve włożył więcej pracy w kolejne nagrania po You, sprawy wyglądałyby zupełnie inaczej. Nagranie Steve’a Hillage’a w którym czuć największą inspirację moją twórczością jest Green, w którym nie brałem udziału, ale dzięki pracy Nicka Masona w roli producenta odczuwamy tę iskierkę twórczości Steve’a, a początek tego można datować na erę Hillage’Blake. Od prawdziwego rozpadu „GONG” w 1975 roku zawsze czekało wolne miejsce na Steve’a w moich projektach, a niedługo z mojej strony pobrać będzie można nagranie z sesji na żywo dla francuskiego radia. Miałem nadzieję, że będziemy współpracować ze Steve’em na zasadzie kontynuowania okresu pracy Gong z roku 73, kiedy to zreformowaliśmy tworzenie muzyki bez swojego rodzaju retrogradacji wpływu Daevida lub jako coś zupełnie innego. Taki w sumie był plan kiedy żegnałem się z Gongiem, ale nic z tego nie wyszło. Mimo wszystko cieszę się, że miałem możliwość pokazania twórczości Steve’a światu syntezatorów i muzyki elektronicznej – moich znaków towarowych. Przez ostatnie 35 lat Steve włożył mnóstwo wysiłku w nauczenie swojej dziewczyny, Miquette Giraudy, grania na syntezatorach. W efekcie chyba nawet ja stałem się już za stary by uczestniczyć w jego planach. Podobała mi się współpraca ze Steve’em nad projektem Gong 2006, ale przerażał mnie jego/ich pomysł, aby pozostać wiernym formie z przeszłości. Mam wrażenie, że każdy potrzebuje iść naprzód, co nie jest łatwe gdy pracujemy z kimś, z kim współpracowało się przed czterdziestu laty! Zauważyłem, że Steve oraz Miquette w wywiadach udzielanych obecnie wskazują mnie jako źródło ich zainteresowania muzyką elektroniczną. To pierwszy projekt od 36 lat, nigdy nic nie wiadomo! Planuję stworzyć wyjątkowe widowisko, aby uczcić moje 60. urodziny. Oboje są na nie oczywiście zaproszeni!






 
3) Crystal Machine - ta płyta podoba mi się do dziś. Czy ludzie często ci o tym piszą? Że jest wyjątkowym dziełem? Last Ride Of The Boogie Child - skąd pomysł na taki tytuł utworu?

Tak, Crystal Machine najwidoczniej miało spory wpływ na wiele osób, poza tym, że nie było to coś udoskonalonego. W sumie to różne fragmenty spontanicznych i improwizowanych bitów, uchwycone „przy okazji”. Muzycy próbują stworzyć coś kompletnego, dającego do myślenia, ja zauważyłem, że najlepsze są te chwile najczystszej kreacji! Crystal Machine sprzedaje się po dziś dzień i wciąż jest komentowane. Last Ride? To kawałek improwizowany, zagrany na żywo, kiedy mikrofon był włączony! W pewnym momencie zacząłem śpiewać „Ride, Ride on, Boogie Child”. Tytuł powstał w ten sposób.

 4) Nie masz gdzieś w archiwum starych solowych koncertów, które warto byłoby opublikować?

T.B.: Zacznijmy od Waterfalls ze Space recordings – razem z Jean-Philippem stworzyliśmy go na przełomie lat 78/79. Można pobrać go w dwóch częściach stąd: http://moonweed.free.fr/store.htm Spotkałem Jean-Philippe’a kiedy miał 12 lat, a przyprowadził go do mnie jego ojciec. Był obecny w wielu ważnych dla mojej kariery solowej momentach. W 2006 roku nagraliśmy “Waterfalls – New Jerusalem”, które także graliśmy na żywo. Można ten album pobrać z sieci… Jak być może wiesz lub nie, moje życie zmieniło się w 2004 roku w wyniku wypadku. Przez jakiś czas byłem sparaliżowany i zacząłem tworzyć nowe, zremasterowane wersje moich starych nagrań. Jest ich dużo – przynajmniej 14 albumów, niestety w związku ze zmianami w moim życiu spowodowanymi wypadkiem zaufałem komuś, kto nadużył mojego zaufania i zagrabił moje archiwa! Sprawę bada obecnie francuska policja.
 
 5) Blake's New Jerusalem nagrałeś wiosną podczas pełni księżyca na Ridge Farm. To było jakieś szczególne miejsce? Podobnie Magic. Masz w nocy lepsze natchnienie, inspirację?

T.B.: “New Jerusalem” powstawało w Ridge Farm, później zaś w Barclay Studios w Paryżu, „Między pełniami księżyca wiosną i latem” – to pokazuje w jakich warunkach powstawał album! Ridge Farm było wyjątkowym miejscem, na pewno. Było to miejsce, gdzie przeprowadzano próby i miałem szczęście, że mogłem tam wybudować swoje studio, ale sprzęt wynajmowałem, np. nowiutki magnetofon Amper 24 Mike’a Oldfielda. Później stworzono tam studio, gdzie nagrywało wiele osób zainspirowanych moimi działaniami. Z pewnością wiele z tych nagrań miało miejsce w nocy. Co było tego powodem? Większość kawałków Crystal Machine stworzono, aby były grane w ciemnościach. Patrice Warrenem stworzył świetne oświetlenie, doskonale współgrające z muzyką! Będąc młodszym uważałem, że za dnia mogły powstać pewne „zaburzenia”, bowiem w nocy człowiek o wiele lepiej słyszy. A może po prostu młodsi twórcy wiodą nocne życie? Jeśli posłucha się Crystal Island, z albumu Tide of the Century, to na początku słychać dźwięki nocy, świerszczy nagranych w studio Windmill, na końcu zaś słyszymy poranny śpiew ptaków. Jak we śnie! Dla kontrastu muszę wspomnieć o nagrywaniu „Caldea”. Musiałem skończyć to bardzo szybko, przez co wstawałem o 4:30 każdego dnia i pracowałem do południa – nagrania odbywały się od świtu do południa.



  6) Magic została nagrana  bez żadnych dogrywek. Gratuluję, to nie lada sztuka! Inni muzycy często miesiącami poprawiają nagranie i nie osiągają tak dobrych efektów.

T.B.: Jak wspomniałem przy okazji Crystal Machine, czasami oczekiwania artysty i odbiorców różnią się. Słuchacze preferują spontaniczność, zaś artyści wolą dopracowane utwory. Ale takie doszlifowywanie trwa! Dave Brock z Hawkwind także preferuje pierwsze wersje, przepełnione często oryginalną energią, niż późniejsze, poprawiane wersje.
Jeśli chodzi o wyjątkowość “Magick”, to w grę wchodzi fakt, że po wielu miesiącach nagrań wszystko w obroty bierze komputer. Przy tym albumie pracowałem na ATARI, na pro-24 przy minimalnej konfiguracji midi. To było dość śmiałe ze strony Robina Aylinga, który stanął kiedyś w progu mojego domu z rejestratorem DAT. Ustawiliśmy mikrofon, włączyliśmy sekwencer, zaś ja zagrałem wszystkie solówki i improwizacje. Niczym się to nie różniło od występów w trakcie koncertów. Największym osiągnięciem był głos, polifonia i odpowiednie zarządzanie, które pozwoliło mi nagrać wszystko na dwubarwowym sprzęcie. Dwukrotnie miałem okazję grać w ten sposób podczas trasy w USA. Instalacja wykorzystana w latach 70. przy Crystal Machine była ogromnych rozmiarów, przez co później miałem obsesję na punkcie „małe jest piękne”. Teraz, współpracując z Hawkwindem wszystko zminimalizowaliśmy, ale co ciekawe, możliwe, że jest to moja najpotężniejsza instalacja!

  7) Na UK ELECTRONICA grałeś z Chrisem Franke, utrzymujecie kontakt do dziś? Byłby z was ciekawy duet, myślałeś kiedyś o tym?

T.B.: Nasza znajomość z Tangerine Dream oraz Klausem Schulze sięga początku lat 70., - jako Gong jeździliśmy będąc supportem dla Tangerine, Klausa i Agitation Free. Później, wraz z  początkami Virgin Record, mogłem ich zareklamować jako śmietankę europejskiej sceny muzyki elektronicznej. Pamiętam występ z Gongiem w Berlinie, kiedy Klaus przysłuchiwał się próbom, z kolei Chris powiedział w Londynie: „Tim, to właśnie definicja stwierdzenia >minęło kopę lat!<”. Nie jesteśmy w stałym kontakcie, ale wszyscy kontaktujemy się z francuska siecią „Cosmic Cagibi” Oliviera Beague, gdzie dbamy o naszą przyjaźń.


  8) Jakiego używasz teraz instrumentarium?

T.B.: Obecnie używam najmniejszego, najbardziej praktycznego systemu jaki stworzyłem. Kręci się on wokół dwóch głównych elementów – kontrolerów podpiętych do komputera oraz źródłach dźwięku. Kontrolerami są dwa keyboardy, oczywiście AX, na którym gram w Hawkwind, oraz główny keyboard, przy czym oba są marki Roland. Jest też Theremin, którego używam od 2006 roku, korzystający z kontrolerów Midi, dzięki interfejsowi Sonuus 12m Musicport. Nie ma co prawda „pokręteł i guzików”, więc eksperymentuję z kontrolerem nożnym „Soft Step” od Kevina Mckillena. Pozwala mi to poznać zewnętrzne kontrolery używane w oprogramowaniu z którego korzystam. Mam nadzieję, że w 2012 roku będę miał okazję wrócić do starszego sprzętu, mam tu na myśli Creamware Midi-Max jako kontroler, co jednak będzie wymagało sporo przeprogramowywania. Dopiero zaczynam się w tym wszystkim orientować. Opieram się na doświadczeniu z Soft Stepem i tym, jakie możliwości daje to wszechstronne urządzenie.
 Jest sporo plug-inów często dostarczanych przez twórców oprogramowania sekwencerów, ale mam swoje sprawdzone, bez których nie wyobrażam sobie pracy. Zamieniłem na nie sprzęt z lat 70., Modular Moog, Mini Moog od G-force MiniMonstah – gdybym je miał w postaci prawdziwych urządzeń, byłby to znaczny postęp w kwestii mojego mini „D”. Co ważniejsze, jest jeszcze syntezator XILS, bez porównania lepszy od mojego starego, podwójnego zestawu EMS. Oczywiście taki zestaw ma swoje plusy i minusy, ale te pierwsze – możliwość własnego programowania dźwięków i sekwencji a przede wszystkim tuning na którym naprawdę można polegać – przeważają szalę.

Są spore problemy z synchronizacją Midi na systemach bazujących na komputerach. Nawet w kwestii Live wydaje się niemożliwym odpowiednia korekta bitów, mimo wielu plug-inów w komputerze 4 G0, ponieważ jest ścisły związek między taktowaniem audio i midi, co niezbyt odpowiada systemowi działającemu jako „slave”. Weźmy na przykład wspomniane Live, gdzie pojawia się drobna niedogodność gdy puszcza się pliki audio, ale kiedy skorzystamy z plug-inów podczas improwizacji i małego „podkręcania”, ustawienia jako „slave” gryzą się z obecnie używaną przez nas technologią. Nie jest to jednak dużym problemem, jak na przykład w Hawkwind, gdzie sekwencjowaniem zajmuje się Nial Hone, a ja pilnuję taktowania midi. W Crystal Machine jestem odpowiedzialny za główny zegar, co stanowi drobny problem który chciałbym wyeliminować, ponieważ moje doświadczenie nadaje się idealnie do partii improwizowanych, a nie chcę używać synchronizowania sprzętowego. Czas (i zapewne pieniądze) pokaże.

 9) Czy zdajesz sobie sprawę z tego że miałeś wpływ na innych francuskich muzyków?

T.B.: No cóż, nie zwracałem na to uwagi, ale skoro mieszkałem i pracowałem we Francji – przez 40 lat – to pewnie nieuniknione. Wygląda na to, że miałem wpływ na muzyków z całego świata, ale najczęściej spotykam muzyków właśnie z Francji! Byłem także pierwszą osobą która grała na syntezatorze w tym kraju, przez co mogłem właśnie tam mieć największy wpływ na innych niż gdziekolwiek indziej. Jak już wcześniej wspomniałem, za młodu słuchałem sporo utworów Pierre Henry’ego, jeszcze w Wielkiej Brytanii, a dzięki byciu blisko z Michelle Tcou-Seignuret, tancerką partnerującą Bejartowi w większości sztuk baletowych Henry’ego, miałem wiele okazji do rozmów z nim, kiedy miałem jakieś 19 lat. Chociaż mało w tamtym czasie miałem do czynienia z praktyczną częścią muzyki, może poza Crystal Presence. Mam wrażenie, że Henry miał większy wpływ na generację „samplującą” oraz „DJów” (zaczynał od płyt, nim przerzucił się na taśmy!) niż na osoby grające na syntezatorach. We Francji było jednak coś, co pozwoliło rozwinąć się muzyce elektronicznej – była to ojczyzna wielu pionierów, jak na przykład Xanakis, Boulez – otworzył państwowy IRCAM w Beaubourg, Schaeffer i Henry prowadzili GRM [Groupe de Recherche Musicale – przyp. tłumacza] w państwowym radiu. Muzyka elektroniczna – czy też ogólnie wiele rzeczy związanych z elektroniką, np. oświetlenie – dawały we Francji ogrom możliwości.




 10) Miałeś kiedyś okazję poznać interesujących Polaków?

T.B.: Nie miałem okazji być w Polsce, poza wizytą na krakowskim lotnisku w 2008 roku, kiedy to byłem w drodze do Czech razem z Hawkwindem. Co ciekawe, Jean-Philippe Rykiel oraz Bernard Sazjner (który uczył się podstaw laserowej technologii i pracy z syntezatorami podczas pracy nad Crystal Machine) mają polsko-żydowskie korzenie, tak mi się wydaje, tak samo jak Kristoff Kovax, kolejny francuski muzyk grający na syntezatorze, wielki fan Gonga.

 
11) Twoje  dwie ostatnie płyty wydają mi się mieć pozytywne przesłanie, czy to wyraz szczęścia, zadowolenia z życia, jednym słowem, czy jesteś optymistą?


Oczywiście, że jestem optymistą, chociaż niekoniecznie zawsze zadowolonym czy usatysfakcjonowanym! Jednak zawsze na końcu tunelu znajduje się światełko, nawet w tak ponurych czasach finansowego kryzysu, gdy kapitalizm, w którym przyszło mi żyć wiele lat, lega w gruzach, wciąż widzę jakąś przyszłość. To jeden z powodów dla których usunąłem swoją twórczość z rynku, umożliwiając jej ściąganie przez moją stronę i sklep internetowy.


 12) Planujesz kiedyś wydać nową płytę?

Po wypadku w 2004 roku wiele aspektów mojego życia uległo pogorszeniu. Wylądowałem na wózku, ciało do połowy sparaliżowane, poważne kłopoty z pamięcią z powodu silnego uderzenia w głowę. Zarówno moje życie jak i kreatywność mogły na tym ucierpieć. Próbowałem najlepiej jak potrafiłem wrócić do aktywności kiedy tylko stanąłem na nogi. Zagrałem koncerty w 2005 i 2006 roku, wraz z Patrice Warren wziąłem udział w Light Work. Dave Brock poprosił mnie o ponowne dołączenie do Hawkwind w 2007 roku. Była to jakaś pociecha dla mnie, w końcu moja osoba ma korzenie w brytyjskim rocku, zaś dzięki trudnym zadaniom jakie zostały mi postawione mogłem odzyskać sprawność jak i pamięć.

W 2012 roku stuknie mi 60 lat, będzie też 43-lecie mojej twórczości artystycznej – mam nadzieję, że uda mi się stworzyć nowe kawałki, ale raczej nie będzie to nic na płytach, ponieważ przekonałem się do bezpośredniej sprzedaży poprzez moją stronę internetową. Znowu piszę, po wypadku, który spowodował sporą przerwę w moim życiu. Mam także nadzieję, że więcej czasu spędzę w przyszłym roku w moim domu we Francji, tworząc więcej.

Dziękuję za wywiad!
---------------------


1) Who did you listen to before you start to play? Could you give the names of these musicians?

I have enjoyed a fairly long-term relationship with music, since I was quite young. Quite an open-minded relationship too, as I started out being interested in music in general, and not any particular kind.

My first formal training of any kind, started as being a chorister at the age of about 8 years ! This had the advantage of introducing me to the first elements of reading  simple one-staved music, and understanding some of the basic notions of musical notation.

Church music, too has had a really deep influence on all of western music ( probably because the religious authorities were, for many hundreds of years, the very best clients for early composers - in particular during the 'Baroque" period). As a result,I got as good an introduction to the music of Bach, Haendel, Purcel, and so many more, including the UK composers who sculpted the English musical scene of the start of the 20th century - Elgar , Vaughan-Williams etc....

My own path  led me on to learning to play the trumpet at school. My school had a truly wonderful music department, and I was able to study with very inspiring musical teachers indeed, including Derek Bourgeois, the composer and later director of the National Youth Orchestra of Great Britain, and under the direction of Jared Armstrong, who later went on to direct music teaching at Charter-house ... school from where the beginnings of Genesis came from. Very inspiring men indeed...

Of course,  growing up and becoming a Teenager in the 60's,  One became immediately aware of the existence of Rhythm & Blues, Rock 'n Roll, and then,  the incredible advances in pop-music and more..

I think, more than the rudiments of playing an instrument, and understand the base of Harmony and composition, as well as playing and performing in ensembles, the largest treasure of the musical part of my education  was simply to open my mind to the fact there were so many different forms of music and musical expression. I was lucky enough, also, to receive my basic science teaching from the Nuffield teaching plan, where practical experience preceded the theory, and as a result, by the time I was 16, I had most of the basic skills in electricity, knowledge of sound waves in electronics, etc, that I was was to use later, in my own practical life as a musician and sound engineer.

By the time I was 16, my classical musical education had expanded to include Rock, including the Who, Hendrix, Cream, etc, the Blues ( I very much enjoyed playing blues harmonica very young, ) The Beatles at their most experimental, etc . I also had knowledge of "Music Concrete" - Delia Derbyshire and Pierre Henry especially, and Berio's electronics ..  By 1969, I had started to work as a sound engineer, with my own dreams of a very "spacey" music that would join up all the elements I knew of. It was, of course at this time I started to frequent all the musicians and styles that would have an influence and a practicle effet on my own music-making , Simon House and High Tide, Soft Machine, Kevin Ayers  (Friendships that would introduce me to Gong ), and more ...

Of course, 2 other important things happened to me musicaly in 1969:

1) I heard Walter Carlos's "Switched on Bach" and
2) - While setting up my Sound System for a High Tide concert,  I was approached by some musicians who told me they were forming a group and asked if they could play ... and Hawkwind was born that night.


 2) You took a part in the recording of Steve Hillage first solo album - Fish Rising. Do you think that there is still possible a cooperation with this very interesting musician?

My time with Gong was very inspiring for so many reasons, and disapointing for so many other ones !  But really- it is the creative flow one develops with certain other musicians that makes it so worthwhile. Didier Malherbe, for instance is once of the most amazing musicians I have seen or heard, quite appart from having played with!

We met Steve through our friend Kevin Ayers, and, as chance would have it, Steve took part in the re-creation of Gong, after Daevid Allen's band had fallen to pieces during the recording of Flying Teapot. It seems something magic happened then, at that point in time, and there was an enormous musical fusion between the two of us. I would have liked to continue that relationship over and above You from Gong, but that was not the way things went. Yes, there was Fish Rising, but I think most of that would have been Steve's input into the next record after You, had things turned out differently. Actually, I think the Steve Hillage record where you hear most of my influence, is Green, a recording I took no part in at all, but - certainly thanks to the work of Nick Mason as producer, seems to get back to the essential spark of Steve's Music at that time, and that essential spark seems to have come from the Hillage-Blake era. Since the "real" break-up of GONG in 1975, I always held a place open for Steve on most of the things I have done, and there is even a live improvisation session, recorded for French Radio, that will be coming up in my download shop very soon. I had always imagined that Steve and I would continue our music making, either as a continuation of the '73 Gong period, when we reformed and restyled the music of Gong without the rectrograde influence of Daevid, or as something else completely different - that was , in fact, the plan when I split with Gong, but it was not to be . What ever, I'm incredibly proud to have been able to introduce Steve to the world of synths, electronics - timed echos, and all my little trade-marks!

Of course a lot of Steve's energy over the last 35 years has been in teaching his long-term girl-friend, Miquette Giraudy, to play the synths. As a result, I think I myself become obselete in his creative plans. I greatly enjoyed working with Steve on the Gong 2006 project, but I was a little dismayed by his/their desire  to remain inside the form of all our past work - I tend to feel that one needs to go forward, something that's not easy when working with musicians with whom you share a repetoire going back 40 years!

I noticed that, in recent interviews, both Steve and Miquette cited me as being the source of their interest in electronic music making. This is a first over the least 36 years , so - You never know ! .. I am hoping to make a very special show to celebrate my 60th birthday, and they will both be invited!


 3) Crystal Machine - I like this record to this day. Do people often write to you about this, for example, that this work is unique? Last Ride Of The Boogie Child - where'd you get the idea for a song title?

Yes, Crystal Machine seems to have been a major influence to many people - despite not being very refined in it's creation. It's mostly different pieces of highly spontaneous and improvised bits of electronic stuff, captured by eventual recorders that happened to be on at the time. While us musicians are more looking to make more refined and reflected pieces of music, I notice that it's these moments of pure creation that are most pleasing to others !   Crystal Machine continues to sell and draw comment to this day .....

The Last Ride? - well it's improvised, recorded live, and with a mike on! - At one point I just came out singing 'Ride, Ride on, Boogie Child', so, I suppose the title just created itself.




 4) Do you have somewhere in your archives some solo gigs which would be worthy of publication?

Well for a start, there is the Waterfalls in Space recordings  - Jean-Philippe and I in late 1978-early 1979 - these are available in two parts on my download site - here http://moonweed.free.fr/store.htm I think, to complete your 2nd question, that the role of Jean-Philippe Rykiel on my music making must be underlined here! I met Jean-Philippe when he was 12 - his father bought him to meet me .. and he has been present on all the key moments to my solo music.

In 2006 we recorded the whole - " Waterfalls - New Jerusalem" set live in concert too - You can get that as a download too ...

As You may or may not know, my entire life was incredibly mixed up in 2004 when I survived a fatal car crash - I was imobilised for quite some time , and started to produce a digital re-mastering of my archives - they are enormous and there is at least 14 albums of materiel there  - unfortunately, in the huge amount of  changes that occured in my life because of this accident, I allowed my self to be infiltrated by someone who seemed to be a perfect confident - I was wrong, and this person has sequestered all my archives ! - They are currently under investigation by French Police.

 5) Blake's New Jerusalem you recorded in the spring during the full moon on the Ridge Farm. Was it a special place? Similar situation is in Magic.Have you got a better inspiration during the night?

Well - firstly - most, but not all, of New Jerusalem was recorded at Ridge Farm, and then Barclay Studios , in Paris, "Between the Spring and Summer Full Moons" - that just gives you the scope of the 3 month period of this recording ! It's sure - Ridge Farm was a very special place! - It was a rehearsal facility, and I was lucky to be able to build my own studio in there - renting Desk, Monitoring etc, and borrowing Mike Oldfield's brand new Ampex 24 track recorder. I beleive they built a studio there afterwards, and many of those that inspire themselves with doing things my way, have recorded there!

 It's sure - a lot of these recordings were made during the night!

Now is there a reason for this ? Possibly quite a few ... Most Crystal Machine music was designed to be played in the dark, with Patrice Warrener creating highly precise, ordered Lighting, made to best suit the music! Then again, as a younger man, I always thought the huge photonic pressure of daylight could, eventually create interferences with sound waves, and was convinced one could hear better in the dark, or is it simply the life-style of younger musicians that make them highly nocturne?

It's true also, if you listen to Crystal Island, from the Tide of the Century album, it starts with the sound of night and Crickets recorded at my Windmill studio, and finishes with the dawn birdsong ! - It's Just a Dream!

In starck contrast, I must mention the Caldea recordings ... for simply practicle reasons , I needed to complete this very fast. As a result, I got up at 4:30 every morning and worked 'till midday, so the entire recording is made between dawn and midday !

6) Magic was recorded without any amendments. Congratulations, it's awesome! Other musicians often for months improve recording and do not achieve such good results.


T.B.: As I said with Crystal Machine, sometimes artists and audience are not looking for the same things - Possibly the audiences prefer the spontaneous, and the artists the more "polished" - but yes , polishing takes time! Dave Brock, from Hawkwind always gives a huge preference to the first drafts, too - often more fuller of the original energy than later more perfected versions.

Magick is very special, in as much it's the computer and midi sequencing that takes over from months of recording and correcting. The album features my second computer-system an atari running pro-24, and a highly minimal midi set-up  - it was a bit of a "dare" from Robin Ayling of voice print, who came to my house one evening with a DAT recorder. We set up a vocal mike, ran the sequencer and I played "through" all the solos and improvised parts ! - It's no way different from what musicians do at every concert ! - I think the real technical achievement was voice, polyphony and partial management that allowed me to do the whole thing on a really cheap poly-timbral rack. I went on to tour the USA twice with this configuration.

After the huge size and weight of the Crystal Machine set-up from the 70's, I have become obsessed by "Small is Beautiful"!  In my current work with Hawkwind, we have slashed every thing down to a minimal size - but curiously, it's possibley my most powerful set-up!

 7) The UK ELECTRONICA played with Chris Franke, still keep in touch? It would be interesting duet with you, ever thought about that?

T.B.: Yes, well my friendship with Tangerine Dream and Klaus Schulze dates back to a very long time ago, the very early 70's when, as Gong, we did a lot of touring with Tangerine, Klaus and Agitation Free as support. Later on, at the beginning of Virgin Records, I was able to recommend them to our record company as representing the cream of European Electronic Music too...
I remember playing with Gong in Berlin, and finding Klaus listening in at soundcheck, and I remember Chris in London saying "Wow Tim, this is the definition of "it's been a long Time!' " We don't keep up regular personal contact, but we are all in contact with Olivier Begue's French "Cosmic Cagibi" network, and that's were we exchange our friendship mostly these days!

 8) What kind of instruments you use now?

T.B.: Right at the moment, I am using the lightest, smallest, and most practicle system I have ever built, based mostly around using a computer with Plug in instruments. Such a system is based around two major elements , on each side of the computer - the Controllers .. and the sound sources....

As Controllers, I use 2 keyboards, the AX, of course, that I am seen playing almost exclusively in my role in Hawkwind, and a sit down master keyboard - both are made by Roland, and of course the Theremin that I have been using since 2006, and that I know use as a Midi Controller too, thanks to the Sonuus 12m Musicport interface. This still lacks a "knobs and buttons" interface, so I am currently experimenting with a "Soft Step" foot controller from Kevin Mckillen. This is teaching me a lot about external controllers used inside the software I run, and I hope that in 2012 I will have time to use some of my older gear, and I'm thinking here of my Creamware Midi-Max, in a role as a simple control surface, but this requires a huge amount of pre-programming that I am only just beginning to get my head around - mostly inspired by the way I use the Soft Step - that is in itself, an
amazingly versitile control surfuce, capable of commanding nearly all the functions one requires.

There are so many plug-ins, of course, often supplied by the makers of sequencing software, but I have a few particuliar ones I just wouldn't be able to do without . I have replaced all my '70's Hardware by Plug-ins ... the Modular Moog,  my Mini Moog by the G-force MiniMonstah - a hardware version of this would be a real advance on my old mini "D", and most importantly, the XILS synth, a far reaching advance on my old double EMS set up.

Obviously, there is a "profit and loss" situation with such a set-up, but I think the gains - pre-programming of sounds and sequences, and more importantly, tuning one can rely upon, over-run the losses.

There seems to be a major problem with Midi- syncing on computer based systems, though. Even with Live, beat correct slaving seems impossible with a large array of plug-ins on a 4 G0 computer, as there is a clear relation ship between audio and midi clocking, that upsetsthe system when run as a slave. With, for instance, Live, this is of little nuisance when running audio files, but when running plug-ins in a live "tweakable" and improvisational situation, "Slaving" seems impossible with the current technology we are using. There is not really a problem with this for us though, as, in Hawkwind, Nial hone takes care of most of the sequencing, and I only run midi clock in to keep echoes etc in time, and in Crystal Machine, I am always running the master clock, but it's a problem I'd like to iron out, because I'd like to be able to use my very long experience in such things (Clocked Synths) in the improvisational parts, with out the use of Hardware synths. Time - (and possibly money) will tell!


 9) Do you realize that you had an influence on other French musicians? 

Well I'm not aware that I do, but having lived and worked from France for 40 years, it's inevitable. It seems I have influenced musicians from all over the world, but clearly, I'm more likely to meet musicians from France ! I was, also , the first synthesiseur player to live in France, and as a result, I may have made more of an impact there than elsewhere. As I said earlier, I had heard a lot of Pierre Henry's work whilst still a young man in the UK, and, as a result of sharing some time in my early of my life with Michelle Tcou-Seignuret, the dancer who partenered Bejart in most of Henry's early Ballet work, I was able to meet and discuss things with him when I was about 19, but I have had little to do with music concrete techniques myself, apart from perhaps "Crystal Presence", and I think Henry has been more influential over the "Sampling" generation, and DJ generation (his early recording media was disc, manipulating them and more, before he came to cutting-up tape !) than over actual Synth players. But there has always been an attitude in France that made electronic creation possible - France was home to many pionneers, Xenakis, others, - Boulez opened up the state-run IRCAM at Beaubourg, Scheaffer and Henry run the GRM inside the the state radio organigrame - electronic music - in fact electronic creation in general - look at the light work, has always been an open oppourtunity in France.

 10) Have you ever had the opportunity to meet interesting Poles?

T.B.: I have never, as yet, been to Poland - just a visit to Kracowitz airport on my way to Czech Republique in 2008 with Hawkwind! However, it is interesting to point out that both Jean-Philippe Rykiel and Bernard Sazjner (who learnt both his Laser technology, and his synthesiser technology working with early Crystal Machine) have Jewish-Pole roots, as I beleive, so does Kristoff Kovax, another French synth musician, and great fan of Gong, etc...



 11) Your last two discs seem to me to have a positive message. Is it an expression of your happiness, life satisfaction? Are you an optimist?

 T.B.: Optimist - certainly, though not always a happy or satisfied one! But - there is always light at the end of tunnels, and even in the gloom of the current financial crisis, as the unreserved waves of capitalism that has goverened the world I was bought up in for so long, fall to the ground, I can still see a future way forward. I think this is one of the reasons I chose to remove all my works from the "market place, and currently make them available via my own website and download store ....


 12) Are you planning to release a new album?

After my accident in 2004, many aspects of my life seemed compromised. I found myself in a wheel-chair, unable to walk, half my body paralized to touch, and a very serious memory problem, due to the incredible blow I received to the head. It could have been that both my life-style and creativity could become highly compromised.  I did my best to get back to activity as soon as I could stand again, playing concerts from the end of 2005 and 2006, and taking part in Light Work, with Patrice Warrener. I was very lucky when Dave Brock asked me to rejoign Hawkwind again in 2007. It has comforted my original roots in UK Rock music, as well as giving me some hard tasks to perform to get my mobility and my memory back together.

In 2012, I will be 60, and celbrating 43 years of taking part in musical activities - I hope to be releasing some new music at this time, but possibly not on commercial discs, as I am more confident in selling music directly from my internet site. I am writing again, now, after the terrible blank-page my accident left me with, and I hope to spend quite a bit more of next year in my current French home, doing more.

Thank you for the interview!
Tłumaczył Marcin Siudak